Top 5 z 2018 r.


Święta, święta i po świętach. Mija wam rok lub też minął zależnie od tego kiedy przeczytacie ten tekst. Ostatnie 12 miesięcy obfitowało tym co najważniejsze czyli w grami :D Ci z was co zaglądają na ten blog od samego początku zauważyli, że wzbogacił się on o produkcje wydawane na PS4 i 3DS. Przyszła pora, aby po raz drugi pochwalić się najlepszymi produkcjami, które miałem okazje ograć w 2018 r. A tu możecie zobaczyć zeszłoroczną listę.

Zdecydowanie najlepszy tytuł jaki ograłem w ostatnich miesiącach, a może nawet w latach. W sumie można tak napisać o każdym wybitnym tytule nawet jeśli był robiony na wariackich papierach, a na czym polega niesamowitość FFXV? W mojej subiektywnej opinii na genialnej fabule, świetnej rozgrywce i miodnej muzyce, która oczarowuje. Natomiast oprawa graficzna sprawia, że chce się zatrzymać i popatrzeć, a także rozmyślać. Tego tytułu nie da się od tak opisać to trzeba przeżyć. Dajcie się porwać tej przygodzie...



Mieliście kiedyś dość pracy w dużej firmie i chęć wyrwania się z tego? Ta mała niepozorna gierka to prawdziwa odskocznia od codziennych trosk i problemów. Dzięki niej można się rozluźnić i odpocząć. Akcja tej produkcji rozgrywa się w tytułowej dolinie Stardew, gdzie będziemy uprawiać ziemię i zaprzyjaźniać z mieszkańcami żyjącymi w sąsiedztwie. Na pierwszy rzut oka wydawać się może, że niema tu nic interesującego, ale to tylko złudzenie. Stardew Valley nie narzuca nam jakiegoś konkretnego celu pt. ratujemy świat. Sami musimy zdecydować co chcemy zrobić. Gorąco polecam.


Kto nie słyszał o sympatycznym wąsatym hydrauliku, który towarzyszy nam od lat 80-tych? Tym razem nie będziemy ratować księżniczki, a poszalejemy na kortach tenisowych. Do gry pochodziłem jak pies do jeża, lecz gra ta okazała się naprawdę przyjemna, a nawet wymagająca. Muszę dodać, że bardzo mnie wciągnęła i po niej nabrałem jeszcze większych chęci do gier na 3DS, oby następny rok takie mi przyniósł. Mario Open Tenis daję nam sporo trybów, a także oryginalne warianty tenisa! Ci z was co pamiętają jedne z pierwszych gier z Mario na pewno zostaną mile zaskoczeni.  


Czwarte miejsce zajmuję niezwykle piękna produkcja! Podróż jest skrzyżowaniem symulatora chodzenia i przygotówki. Gra ta jest jednym z tych perełek, które zawsze są wymieniane jako dzieła artystyczne, która ma nas skłonić do szerszej refleksji nad życiem i tego co nas otacza. Protagonista lub protagonistka płci nie da się stwierdzić musi dostać się na górę widoczną na horyzoncie. Na naszej drodze trafimy na zagadki środowiskowe, które nie powinny nikomu sprawdzić trudności, a fakt, że gra jest stosunkowo krótka zachęca do wbicia platyny. Warto wspomnieć o niezwykłej oprawie graficznej i soundtrack'u, który bardzo mocno wpływa na odbiór The Journey.


5. Nier : Automata 
Ostatnią grą w mojej topce zajmie kolejna gra z kraju kwitnącej wiśni. Nier : Automata jest dość specyficzną produkcją. Z pozoru mamy tu klasyczny slasher. Nie dajcie się jednak zmylić po twórcy postarali się o nie jedno, a nawet 3 różne zakończenia wyjaśniające wiele rzeczy, a ci z was co są naprawdę napaleni mogę odblokować jeszcze inne finały, łącznie jest ich ok. 26. Po więcej zapraszam do moich artykułów. Nier jest na tyle rozbudowane, że podzieliłem reckę na część 1 i 2 część
  

Tak właśnie wygląda moje Top 5 gier jakie ograłem w 2018 r. Napiszcie jakie są wasze ulubione tytuły, które ograliście ostatnio. Możecie również napisać, czy na blogu są inne produkcje, które waszym zdaniem warto dodać do listy!


Udostępnij:

Recenzja Wolfenstein: The New Order

Wojna, wojna się nigdy nie zmienia jak mawiał pewien klasyk. Wielu z was dobrze pamięta te liczne FPS, których akcja rozgrywała się w realiach II wojny światowej. Dominującą serią było Call of Duty. Jednakowoż dziś zmierzmy się z inną marką stawiającą na kampanie solową.

Realia pierwszej połowy XX w. do wdzięczny okres dla twórców strzelanek. Każdy z nas może się przekonać sięgając po najróżniejsze tytuły. Moda ta sięga hen daleko w przeszłość. Wysiądę jednak z tego wehikułu czasu w 1992 r. kiedy to premierę swoją miał Wolfenstein 3D. Klasa sama w sobie i jedna z pionierskich produkcji, która ukształtowała gatunek jakim są shootery. Nie musicie się obawiać nie będzie to retro recenzja.

Znowu się spotykamy kapitanie Blazkowicz

Sięgnąłem jak to ja, po kolejny reboot serii Wolfensteina. (Niedługo, chyba stanie się to tradycją na tym blogu). Zrobiłem to z mieszanymi uczuciami bo raz, że recenzje tej produkcji były powiedzmy mieszane, dwa miałem nieszczęsną przyjemność przejść powszednią odsłonę z 2009 r., która była tragiczna pod każdym względem. Na szczęście skusiłem się na The New Order. Starałem się nie mieć jakiś uprzedzeń, czy innych oczekiwać. Usiadłem przed monitorem z jedną myślą przewodnią. Niech mnie ten tytuł zaskoczy! No i wiecie co? Powiem tak... sukces na dzień dobry!


Na początek kilka uwag ogólnych. Fabuła jest luźną interpretacją wydarzeń historycznych i jedyne co się zgadza to fakt, że Niemcy wywołały wojnę, a przeciw nim stanęli alianci. Natomiast cała reszta to jedna wielka alternatywna wersja tego co się wtedy stało. Idąc tym tokiem rozumowania Machine Games zaserwowało nam wielki podbój świata przez III Rzeszę. Główny bohater William Joseph „B.J.” Blazkowicz wraz ruchem oporu walczy dzielnie, aby przewrócić ład na świecie.

Jeśli coś jej zrobisz znajdę Cię!         

Grając w Wolfenstein: The New Order czułem się tak jakbym obcował z naprawdę poważną produkcją, gdzie humor to rzadkość, a jeśli się pojawia to tylko w sposób subtelny po to, aby rozluźnić ciężki klimat kampanii. Nie zabrakło bardzo brutalnych scen dodających wiarygodności temu co twórcy pragnęli pokazać graczom, udało się im to niemal idealnie. No niestety było kilka momentów, gdzie czar dorosłej i dojrzałej opowieści znikał i przypomniałem sobie, że jest to jedynie gra. Nie zrozumcie mnie źle, takich chwil jest tyle, że starczyło mi palców na jednej dłoni, ale są i muszę to podkreślać, bo są to plamy małe, ale jednak istniejące.


Kolejnym elementem jest lokalizacja w W:TNO mamy tu do czynienia z wersją kinową. Miłym zaskoczeniem jest fakt, że dodano też polski akcent. Ba, nawet protagonista powiedział co nieco po naszemu i dało się zrozumieć co mówi. Wspominam o tym wszystkim, bo początek kampanii rozgrywa się w Polsce. Należy pochwalić aktorów, którzy naprawdę świetnie zagrali swoje role. W ukochaną B. J. wcieliła się Bachleda-Curuś i niema się do czego doczepić było to pierwszorzędne wykonanie. Oprócz naszego rodzimego języka mogliśmy usłyszeć też niemiecki. Przez tego typu zabiegi świat nabierał kolorów i realizmu. Miła odmiana jak każdy mówi po swojemu, a nie jedynie po angielsku.

Tylko z tobą...      

Nim przejdę do rozgrywki parę słów o postaciach, które występują w W:TNO wszyscy członkowie ruchu oporu są naturalni mają swoje troski i pragnienia. Nie są sztuczni i nie rzucają pompatycznych haseł o równości, wolności i krytyce krwawej wojny. Oni chcą tylko żyć i cieszyć się tym co mają. Naprawdę tak trudno devom zrozumieć taką oczywistość. Tutaj mamy wyjątek, który powinien być dobrym przykładem dla innych.


Relacje Blazkowicza i Anny ukazano wzorowo i gotów jestem uwierzyć, że Machine Games zadało sobie trud, aby dać temu pewną wiarygodność. Nie zabraknie tu też łzawych pożegnań, które też robią wrażenie. (Nie długo wyjdzie, że będę musiał dać dyszkę tej grze). Antagoniści wypadli natomiast nieco gorzej, ale niewiele. Czuć i widać, że to psychopaci z krwi i kości. Starają się o dziwo wyjaśnić swoje postępowanie, a nawet twierdzić, że to my jesteśmy tymi złymi.

Na rambo czy cichaczem?

Doszliśmy do momentu na który pewnie czekaliście, (mam nadzieję). Lokacje są dość duże pozwalające nam wybrać sobie sposób w jaki chcemy się przemieszczać, a tym samym jak pokonywać przeciwników. Nie zabraknie, o zgrozo ciasnych aren napakowanych ciężkozbrojnymi przeciwnikami. W takich sytuacjach ma się dość, lecz należy wziąć wdech następnie policzyć do czterech i znowu wdech.

Jak na grę nastawioną na otwartą walkę z dwoma giwerami w rękach świetnie zaimplementowano tu mechaniki rodem z skradanki. Miło zostałem zaskoczony, że tu wiedziano jak to zrobić przeciwieństwie do Uncharted 2: Pośród Złodziei. Ta dowolność dawała pole do popisu i okazje na szybkie akcje. Co do wrogów... cóż są nieźli przyznam, że są nawet skłoni do działania, lecz troszeczkę głupieją jeśli zobaczą B. J. kucającego. Najbardziej obawiałem się ich braku umiejętności do działania, tak jak miało to miejsce w 2009 r., gdzie potrafili lecieć w linii prostej i nic tylko wciskać "lpm". Liczba broni jest skromna co nie umniejsza jakości. Czuć siłę i odrzut poszczególnych pukawek, a przeładowanie to poezja.


Dla tych co nie grali w staroszkolne strzelanki może być tu zaskoczeniem fakt, że musimy wykorzystywać apteczki, które są rozstawione w różnych miejscach. Życie samo się nie regeneruję na 100%. Tego typu atrakcji nie dostaniemy w innych grach. Generalnie rozgrywka to taki miks tradycji i nowych rozwiązań. Nie musicie się tym martwić szybko wam wejdzie to w krew.

Tekstury są takie niewyraźne

Wolfenstein: The New Order hula na tym samym silniku co Rage, czyli id Tech 5. Przy swojej premierze w 2014 r. sporo użytkowników narzekało na optymalizację zwłaszcza jak się miało na pokładzie radeona. Innymi bolączkami były ragnole i odczyt kolizji z otoczeniem. Gra na dzień dzisiejszy śmiga pięknie, a błędy nie są uciążliwe. Dalej pewne elementy lub Npc lubią próbować przenikać przez ściany i inne przedmioty to tyle w kwestii zaobserwowanych niedociągnięć.


Teraz pochwale projekt lokacji, zrobiono je na bogato znalezienie sterylnych pomieszczeń graniczy z cudem. Prawie wszystkie miejsca zostały perfekcyjnie zagospodarowane i odpowiednio "ozdobione". Warto zaznaczyć, że osłony mogą ulec destrukcji, a odłamki, które odpadają mają dobrą animacje. Brawo, dla twórców o dbanie nawet o tak drobne szczegóły. W niektórych miejscach możemy trafić na "jajka wielkanocne" np. w hangarze trafimy na łudząco podobne wrota z numerem 101 widać tu nawiązanie do Fallouta 3.

Czy warto kupić Wolfenstein: The New Order? Powiem tak! Dobrze zbalansowana rozgrywka. Bogata historia z którą warto się zapoznać! Gameplay dający pełną satysfakcję. Czego chcieć więcej? Ocena może być tylko jedna, 8.5/10.        

Graliście, a może dopiero zagracie? Czy waszym zdaniem poważne produkcję mają sens?

Komentujecie i lajkujcie! Wasze opinie są dla mnie ważne :D

Udostępnij:

Recenzja Mario Tennis Open

Nie od dziś wiadomo, że jeśli chcesz zabłysnąć na rynku musisz wymyślić coś lepszego od innych. A co robisz, kiedy do tego dojdzie ci słabsza platforma na której ma hulać twoja produkcja? Odpowiedź jest krótka, gameplay!

Na blogu opublikowałem już parę recenzji gier na konsolę 3 DS do tej pory miałem okazję zagrać tytuły najwyżej dobre, ale nie świetne. Lecz wreszcie trafiłem na coś naprawdę genialnego! Wydane przez Wielkie N Mario Tennis Open z 2012 r.

Zacznijmy zabawę!    

Powiem wam, że produkcje sportowe zwykle unikam, bo wiadomo nie od dziś, że kampanii tam niema, aż można zacząć ziewać z nudy, a co to za gra bez fabuły? Jak można się wciągnąć i skłonić kogokolwiek do poświęcenia czasu na to? No i się zdziwiłem, a nawet nie zauważyłem jak czas mi minął szybko przy solidnym gameplay'u w Mario Tennis Open.


Na samym początku jesteśmy witani sympatycznym intro prezentującym część kortów do gry. Dalej robi się jeszcze ciekawiej, bo zamiast mieć na dzień dobry wybór trybów lub któregoś z bohaterów z uniwersum wąsatego hydraulika możemy importować naszego Me lub go stworzyć.

Zanim przejdziemy do części właściwej czeka na nas mały turtial. Warto dokładnie się z nim zapoznać, aby w późniejszym czasie czerpać jak najwięcej przyjemności z rozgrywki. MTO ma nam do zaoferowania tryb dla jednego gracza, lokalne multi, internetowy multiplayer i street pass. Zacznę od tego pierwszego, niema co ukrywać, że reszty się nie wytestować z dość oczywistych powodów.


Tryb single player dzieli się na trzy pod kategorie: tournament, exhibition, specoal games. Gdy wybierzemy interesującą nas opcję przejdziemy do następnego menu. Przyznam, że trochę klikania jest jak się o tym piszę, na szczęście nie musicie się tym martwić. Dotarcie do tego co was zainteresuje jest naprawdę czysto intuicyjne i nie sprawia żadnego nawet najmniejszego kłopotu. Każda z rzeczy, o której wspomniałem wcześniej to inne podejście do gry w tenisa, no prawie.

Musicie wiedzieć, że MTO nie należy traktować jako symulatora z dość prostego powodu. Zawodnicy potrafią wykonywać niemożliwe dla normalnych ludzi ruchy, a do tego co jest równie ważne zachowano między innymi z Super Mario Bros power up'y umożliwiające wykonanie specjalnych ruchów na korcie. Zależnie od tego co nam się wyświetli może być to szybsze lub podkręcone uderzenie. Kolejnym elementem wpływającym na przebieg meczu jest sposób w jaki trzymamy konsolę. 

Jest to dość ważne, bo przez to włącza się łatwy bądź domyślny poziom trudności. Polecam gorąco ustawić 3DS w pozycji poziomej dzięki temu mamy pełną kontrolę nad kierowaną przez nas postacią, a do tego kamera ustawia się z perspektywy lotu ptaka. Sytuacja zmienia się całkowicie, gdy tylko przestawimy nasz sprzęt w pionie. A co dokładnie się stanie? 

Tracimy częściowo kontrolę nad awatarem. Nasza rola ogranicza się do wciskania odpowiednich przycisków i prawidłowego celowania "ruchowego". Innymi słowy znowu wykorzystano tu dodatkowe możliwości 3 DS, o których dość często wspominałem w poprzednich tekstach. Warto dodać, że zamiast przycisków analogowych można wykorzystać dolny ekran dotykowy, który się wyświetla w kilku wariantach tak, aby poszczególne przyciski znajdowały się wy wygodnych dla nas miejscach.


A teraz wróćmy do tego co mają nam do zaoferowanie poszczególne pod tryby. W tournament'cie możemy przejść do gry 1v1 lub debla. Niezależnie od waszej decyzji zaczniecie od Turnieju World Open, który dzieli się na pomniejsze zawody. Poszczególne rozgrywki będą różnić się kortem na którym będziemy grać. Poszczególne mecze nie będą długie, a więc nie będziemy się nudzić. Mało tego każdy z przeciwników ma swoją specjalną umiejętność, która nieco zmienia sytuacje na korcie.

A jak o bohaterach mowa to poświęcę teraz parę słów o sztucznej inteligencji. Camelot Co., Ltd. naprawdę postarało się, aby boty niemalże idealnie odwzorowywały zachowania prawdziwego gracza. Niestety dochodziło do takich sytuacji, gdzie magia pryskała i widać było, że Si nie nadąża i daje się złapać na dany ruch, ale nie zabrakło też dobrych akcji. Sytuacja nieco pogarsza się jak wybierzemy debla. Tutaj już wszelkie niedociągnięcia bardziej rzucają się w oczy. Jednak to i tak wciąż drobne potknięcia na które można przymknąć oko. 


Warto jeszcze zainteresować się specoal games. Nadaję się świetnie do zrobienia sobie przerwy od głównego turnieju i spróbowania swoich sił w nieco innych wersjach tenisa, gdzie mamy dość nietypowe zasady gry jak i cele, np. Super Mario Tennis to nic innego jak Super Mario Bros tylko, że przechodzimy tę platformówkę odbijając piłkę o ściany tak jak robią to ludzie, gdy sami trenują. Tu mamy tę różnice, że na "ekranie" wyświetla się SMB. Natomiast Ring Shot to prawie normalny mecz, no właśnie prawie... Naszym zadaniem jest zdobycie określonej liczby punktów z góry ustalonym czasie. Pozostałe mini gry też są warte waszego czasu, ale niech zostaną niespodzianką.

Ostatni tryb exhibition to nic innego jak gra wolna. Innymi słowy możemy wybrać sobie dowolny kort, postać, a także przeciwnika, poziom trudności i liczbę meczy jakie nam przyjdzie rozegrać, aby wygrać. Wbrew pozorom nie jest to najsłabsza część gry, ale fakt faktem najmniej czasu na to się poświęca.


Zanim tradycyjnie zadam kultowe pytania parę słów o grafice i o tym co mi się przypomniało. Oprawa wizualna jest miła dla oka w sumie jak większość gier, które do tej pory przeszedłem. Praktycznie niema się czego tu czepiać. Natomiast muzykę wyciszyłem po półgodzinny gry. Nie dlatego, że jest zła, ale z przyzwyczajenia. Generalnie produkcje na 3DS jakoś tak szybko mnie do tego skłoniły.

Czy warto zagrać Mario Tennis Open? Powiem trzy razy tak, to najlepsza, najbardziej wciągająca gra, jaką miałem okazję ograć na mojej konsolce. Wciąż mam nadzieje, że znajdę równie dobre, a nawet lepsze tytuły, a póki, co jest najlepszą grą na 3DS jaką grałem w 2018 r. Moja ocena 8.5/10.

A wy graliście, gracie, a może dopiero będziecie grać? Niema się nad czym zastanawiać!

Ogłoszenie parafialne. Lajkujcie komentujcie i opinii nie żałujcie ;'D

Udostępnij:

Recenzja Uncharted 3: Oszustwo Drake'a

Do trzech razy sztuka, a może czterech? Nie, jednak obejdzie się bez tej ostatniej próby, a przynajmniej na razie. Czas zakończyć kolekcje sławnego łowcy przygód.

Stało się zakończyłem Uncharted: Kolekcja Nathana Drake'a wydaną na PS4. Rzecz jasna skupie się głównie na przedostatniej części przygód naszego wesołego protagonisty. Uruchamiając Uncharted 3: Oszustwo Drake'a nie miałem dużych oczekiwań. W sumie spodziewałem się jedynie odgrzanego kotleta zaserwowanego przez Naughty Dog. Powiem wam szczerze, że jednak zostałem trochę zaskoczony, ale tylko odrobinę.

Mówisz po polsku?

Jeśli czytaliście poprzednie recenzje Fortuna DrakePośród złodziei to już wiecie jak prezentuję się rozgrywka. Nic się prawie nie zmieniło. Będę szczery mamy znowu kosmetyczne zmiany. Oczywiście, każdy może je odebrać inaczej. Kto z was pamięta upierdliwą walkę Drake z osiłkiem w pociągu? Widzę, że wielu to dobrze. Mordobitka z jaką trzeba było się użerać poprawiono na tyle dobrze, że wreszcie zaczęła dawać rade. Główny bohater zaczął używać tego, co miał na podorędziu, a także zaczął korzystać z wyposażenia całego pomieszczenia zupełnie jak w Sleeping Dogs. Ulepszony system boksowania umożliwiał o dziwo szybsze rozprawienie się z ciężko opancerzonymi przeciwnikami co prawda nie zawsze, ale jednak.


Wróg, mojego wroga jest moim przyjacielem.     

Kolejną pozytywną zmianą jest odczuwalnie lepsze skradanie się. Niestety niema za dużo okazji, aby wykorzystać cichy tryb eliminacji, ale ważne, że działa jak trzeba. Teraz przejdę do dość kontrowersyjnej zmiany w mechanice Oszustwa Drake'a, mowa tu o strzelaniu. Po premierze w 2012 r. recenzenci, a wraz z nimi gracze zaczęli marudzić, że jest topornie i za wolno. No tyle, że nic takiego nie zaobserwowałem. Ok, jest to tylko maja subiektywna opinia. Ci co mogą się tego obawiać mogę uspokoić w menu można zmienić te ustawiania i mieć, co do joty to samo co w Uncharted 2.

Lecimy z tym koksem

Co jeszcze mogę dodać zanim przejdę do samej fabuły? Schemat jest taki sam, mamy jakiś tajemniczy skarb, który na końcu okazuje się czymś innym, klasyka, a potem zaczynamy wyścig szczurów, gdzie rywalizujemy z antagonistą. Na szczęście dla odmiany to co włożono pomiędzy "wiersze" nieco odbiega od tego do czego nas seria przyzwyczaiła.


Uncharted: Początek

Twórcy tym razem skupili się na relacjach Drake i Sali. Oficjalnie są tylko przyjaciółmi, ale  ich relacje bardziej przypominają  ojca z synem. No w sumie daleko nie mijam się z tym stwierdzeniem, bo Wiktor Saliwan przygania Nathana z ulicy w Ameryce Południowej.

U3 odebrałem, jako takie podsumowanie całej serii i samo zakończenie to dość jasno sugerowało, gdyby udawać, że niema części czwartej i dodatku to powiedziałbym, że to naprawdę świetna produkcja dająca to co powinna. Ale, no właśnie zawsze jest coś między wierszami. Na grę roku nie dałbym tej odsłony ani poprzednich części. Jednak to kwestia gustu, a każdy ma swój.

Tak to leciało

Na sam koniec słów kilka o oprawie audiowizualnej i ewentualnych niedociągnięciach. Generalnie błędów większych nie zobaczycie, bo wszystko zostało solidnie zrobione. Optymalizacja idealna i jedynie, gdzie nigdzie da się coś wyłapać np. znajdując się w wysuszonej studni można dostrzec, co się znajduję pod terenem, po którym chodzimy. Innych niedociągnięć nie spostrzegłem, a jeśli już mowa o grafice to zestarzała się ładnie. Modele postaci, jak i krajobrazy, które imitują otwarty świat robią wrażenie. Najciekawszą sceną moim zdaniem była wędrówka Drake po pustyni.


Czy warto kupić Uncharted 3: Oszustwo Drake'a? Biorąc wszystkie za i przeciw to jestem zdecydowanie na tak! Solidna produkcja, którą się gra  z czystą przyjemnością. Zagadki, które zachęcają do główkowania, choć są ciut trudniejsze niż ostatnio, a nasi towarzysze szybko podrzucają podpowiedzi. Generalnie jest bardzo dobrze i polecam raz jeszcze z czystym sumieniem. 

I tak doszliśmy do podsumowania całej serii Uncharted wydanej w formie Kolekcji Nathana Drake'a. Bawiłem się dobrze przez cały ten czas i mogę śmiało polecić te gry każdemu, kto nie grał ich na PS3. Zaznaczyć należy, że lepiej traktować je, jako jedną wielką przygodę, a niż trzy osobne. Muszę też włożyć łyżkę dziegciu do tej beczki miodu z tego też powodu, że U2 i U3 to odgrzewane kotlety. Jeśli komuś to nie przeszkadza i lubi więcej tego samego w każdej kolejnej odsłonie to może śmiało sięgnąć po te gry. 

A czy was przygody Drake zachęciły do zagrania w Kres Złodzieja? Piszcie i komentujcie jak wy wspominacie wasze przygody w tej serii.

Jak zwykle mam nadzieje na ciekawą dyskusję. 


Udostępnij:

Recenzja Mirror's Edge Catalyst.

Minął już rok od założenia tego bloga, kto by pomyślał, że czas tak szybko minie. Pora ruszyć biegiem na ostatnią prostą! Pora na Mirror's Edge Catalyst.

Jestem lepszy od Ciebie!

MEC nie jest sequelem, a kolejnym nieszczęsnym przedstawicielem nowo powstałej tradycji zwanej rebootem serii, co należy tłumaczyć na nasze: udajemy, że nie było pierwszej części ani jakiekolwiek innej (patrz. Doom). Skupmy się na istotnych sprawach, czy ten tytuł jest lepszy od Mirror's Edge z 2009 r.?

Sprawdźmy to!!! 

Zacznę od tego co lubię najbardziej od fabuły. W tej kwestii za wiele się nie zmieniło, dalej znajdujemy się w sterylnym mieście, gdzie zła korporacja chce zrobić to samo, co Madara Uchiha (pozdro dla kumatych). Przyjrzyjmy się jednak temu, co znajdziemy między poszczególnymi częściami dobrze nam znanego schematu.

Bohaterowie są klasycznymi jednowymiarowymi postaciami, czy jak to wolą nazywać wydawcy "bezpiecznymi". Innymi słowy zamiast zaserwować nam wyrazistego Ezio Auditore da Firenze dostaliśmy Freemana z Half-Life, a tak na marginesie niewiele się minąłem z prawdą, ale o tym później w sekcji ciekawostki i to o czym zapomniałem napisać.


Faith w którą ponownie się wcielamy jest już ciekawszą protagonistką niż w oryginale. Ona jest zwykła ludzka troszczy się o innych, ale przez to jest także przeciętna, bo to wszystko już było. Nie zabraknie nawet sztampowej rozmowy z antagonistą, który będzie prawił morały. Po godzinie, góra dwóch już zorientujemy się do czego Dice zmierza, a czemu jestem tego pewien? Bo to już było, gwarantuje wam, że jak przejdziecie tę grę sami dojdziecie do tych wniosków. W tym momencie należy zadać pytanie, czy to źle? Z jednej strony tak z drugiej nie.  

Nawet ona się nie zdziwiła

Sama fabuła jest średnia, no może dobra, walczymy ze złem i możemy poczuć się lepiej z tym co robimy. Jednak kalka ta jest tak oklepana, że aż boli na szczęście tylko wtedy jak się o tym myśli, a ściślej rzecz biorąc analizuje, bo w trakcie rozgrywki dostajemy smaczną papkę, którą łykniemy bez zmrużenia oka. Generalnie rzecz biorąc kampanię można podsumować słowami. Ta produkcja brzmi znajomo! Jeśli oczekujecie zwrotów akcji, czy też wzruszających momentów to je dostaniecie. Napiszcie sobie wszystkie najczęstsze występujące wydarzenia, a na pewno część z nich znajdziecie w trakcie zabawy.

Znacie tylko zniszczenie!

Trzon rozgrywki wciąż jest taki sam w Mirror's Edge Catalyst dalej mamy do czynienia z grą opartą na parkurze. Lecz już tutaj należy zaznaczyć pewną zmianę względem tego co było wcześniej. Faith biegnie prawie dwa razy szybciej, a do tego osiąga od razu maksymalną prędkość. Ma to znaczenie, bo odjęto przez to szczyptę realistki, która dodawała pewnej wiarygodności rozgrywce. Rzecz jasna to nie koniec nowości, twórcy dodali drzewka umiejętności, będziemy mogli rozwijać: ruch, walkę, sprzęt. Czy muszę pisać z czym się to wiążę? No wiadomo, że z otwartym światem.

Pustkę, ciemność znaczy się widzę, ciemność widzę

Piaskownice są od dłuższego czasu na topie, bo dają to co gracze chcą, a mianowicie wielogodzinnej kampanii. Tylko czemu opierają się na powtarzalnej rozgrywce polegającej na krótkich wyścigach na czas, a także szukanie znajdziek? Odpowiedz jest prosta jak drut w kieszeni, bo tanio to wychodzi w wykonaniu. Zadania pobocznie są opcjonalne, ale jeśli koniecznie ktoś z was będzie chciał przedłużyć zabawę to może zrobić to po zakończeniu wątku głównego.


Wiecie co jest najzabawniejsze w tej pseudo wolności, a to że jej brak! Gdy pędzimy ile sił w nogach niema czasu do zastanowienia się nad wyborem drogi. I w tym momencie wychodzi na jaw, to że jest tylko jedna słuszna trasa. Dlatego powinniśmy przyzwyczaić się szybko do odwiedzania tych samych lokacji.

Twórcy chcąc uprzyjemnić nam zabawę dodali wskaźnik, który pokazuje kierunek. Wszystko by było piękne, gdyby niejedno, ale... Raz na jakiś czas się wyłącza, zapewne miały to być zagadki, czy cokolwiek w tym stylu. Trzeba "dać podwyżkę" temu, co wpadł na tak denny pomysł. Jeśli chcieli dodać przeszkody to powinny mieć postać ciekawych torów przeszkód wymagających odpowiednich akcji i reakcji. 


Nim przejdę do mechanik walki parę słów o znajdźkach. W ich przypadku nie jest lepiej, bo one też zostały dostosowane do sandbox'a zbieramy procko podobne elementy, które wymuszają na nas zatrzymanie się i oglądanie tej samej animacji. Brakuje tutaj dostosowania tego elementu do całości przez co kole to w oczy. Gdyby wszystkie ukryte przedmioty wymagały jedynie dotknięcia ich i nic poza tym to moglibyśmy to przyjąć jako coś interesującego pozwalającego wyrobić te dodatkowe godziny rozgrywki, a tak mamy tu jedynie przeszkadzajki, które można zignorować.

Arena, a może moba?

Nie zabraknie też w trakcie kampanii bijatyk. Na samym początku zapowiada się nawet obiecująco, bo zakłada wykorzystanie akrobatycznych umiejętności protagonistki, a także pewne reakcję oponentów. W tym momencie mam mieszane uczucia z dość prostego powodu, poziom mordokoklepek jest dość nierówny. Jest to skopane i wrzucone na siłę, by tylko było i kierownik mógł odhaczyć na liście obowiązkowych rzeczy. Pomieszczenia czy otwarte przestrzenie nie są zbyt dobrze dopasowane do walk. Natomiast większość przeciwników da się obezwładnić za pomocą trzykrotnego wciśnięcia kwadratu na padzie. Rzecz jasna mamy wyjątki, a dokładnie dwa z czego trzeba skupić się w szczególności na elitarnym odpowiedniku biegaczy, są oni niczym innym jak workami treningowymi, które chłoną nasze ciosy, a do tego mogą kontratakować takimi seriami, że nie opłaca się zadawać więcej niż jedno uderzenie z rzędu. Dodam, że między wprowadzaniem kolejnych ataków trzeba zrobić przymusową przerwę, by mieć jakieś szansę na trafienie ponowne.

Co jeszcze zostało?         

Przyszła pora na dział, gdzie piszę o wszystkim, co nie pasowało, bądź zapomniałem dodać wyżej. Tak jak wspominałem poruszamy się po czystym (sterylnym) mieście, gdzie jest wiele wind i odbijających powierzchni. Zapewne zapytacie co może być ciekawego w jeżdżeniu w zamkniętej "puszce" między piętrami?


"Lustra", ma się rozumieć. W grach wszelakich często można trafić na zniszczone zwierciadła lub takie, które nic nie pokazują. W Mirror's Edge Catalyst sytuacja jest nieco inna, zależnie od tego, gdzie znajduje się zwierciadełko. W wspomnianych windach możemy zobaczyć naszą kochaną i jakże wymownie "milczącą" Faith. Twórcy chcieli zaoszczędzić na sile obliczeniowej i dlatego nie dodali animacji ust głównej bohaterki. Patrzymy na manekina, który krzywo chodzi i ma dziwnie przy tym ustawioną głowę. Dice dało odbicia lustrzane nie licząc się z tym, że ktoś zauważy te i inne rzeczy, które światła dziennego nie powinny zobaczyć.

Czy warto kupić Mirror's Edge Catalyst? Bezpieczna, ale bardzo wciągająca produkcja, którą przejdziecie dość szybko, bo zajmie tylko 10 godzin. Miła rozgrywka, która tylko gdzie nigdzie kuleje, ale naprawdę warto dać jej szanse. Moja ocena 7.5/10.

Powrót do przeszłości zaliczony, a wy sięgacie po rebooty? A może wolicie unikać takich serii?
Piszcie i komentujcie, lajkujcie i co tam chcecie ;D
  
       

Udostępnij:

Recenzja Wojna Krwi: Wiedźmińskie opowieści

Kto by się spodziewał, że mini gierka występująca w dużej produkcji przeistoczy się w coś samodzielnego. Jak widać dla chcącego niema nic trudnego.

Pod koniec października tego roku studio Cd Project Red wydała kolejny tytuł w świecie wiedźmina. Produkcja ta miała początkowo być tylko dodatkiem do Gwinta, sieciowej karcianki, ale rozbudowana ją do tego stopnia, że postanowiono zrobić z tego samodzielną grę.

Ciekaw jestem za Cię ścigają? 

Wojna Krwi: Wiedźmińskie opowieści, bo tak zwie się najnowsze dzieło warszawiaków opowiada historie Meve królowej Lirii i Rivi. Fabuła rozgrywa się tym razem w czasie, gdy Geralt poszukiwał po raz Pierwszy Ciri. Jest to o tyle ciekawe, że są to wydarzenia opisane przez samego Sapkowskiego, a nie jak do tej pory przez Redów. Twórcy mieli sporo miejsca do popisu, bo AS jedynie wspominał w księżnej swoich o książkach. Podobnie postąpili Redzi tym razem z Białym Wilkiem, który pokazuje się tylko na chwilę, aby zbiec i udać się w swoją stronę.


Historie lubią się powtarzać   

Przyjrzyjmy się teraz samej kampanii, obiecano nam, że będzie trwać ponad 30 godzin i wywiązali się z obietnicy bez dwóch zdań. Na GoG'u licznik nabił mi 42 godzinny. Wynik całkiem przyzwoity, lecz muszę dodać, że wymaga on robienia map prawie na 100%. Kolejną złożoną deklaracją, były decyzje, które będziemy odczuwać w ciągu całej gry. Tutaj już mamy małe pęknięcia. Od strony formalnej wszystko się zgadza, ale...

Żaden z wyborów nie niósł ze sobą konsekwencji groźnych w skutkach, a przynajmniej takich żeby można było ich żałować. Odniosłem wrażenie, że mają jedynie urozmaicić nieznacznie liniową kampanię, którą nam zaserwowano. A, żeby sprawiedliwości było zadość to muszę dodać, że wybory mają wpływ szczególny na kompanów, którzy będą nam towarzyszyć. Jest to o tyle istotne, że będziemy mogli rozwiązać pewne sytuacje inaczej, a także usłyszmy i zobaczymy pewne wydarzenia w innym świetle.

Baba z wozu, koniom lżej!

Celem naszym jest pokonanie Czarnych jak potocznie nazywają na północy Nilfgaardczyków. Aby tego dokonać przemierzymy pięć map, po każdej z nich będziemy się poruszać jak w Heroes of Might and Magic, mało tego, nawet świat będzie dość podobny do tamtego. Rzecz jasna inspiracje na tym się nie kończą. W czasie przemierzania świata będziemy zbierać surowce: drewno, złoto, a w wioskach rekrutów. Co jakiś czas przyjdzie nam zajrzeć do obozu, który przypomina na swój sposób zamki z HoMaM. Chyba nie muszę dodawać, że mechaniki zarządzania nim są też niemalże takie same.  


Zabawa i hulanka do rana

Bitwy, które przyjdzie nam stoczyć można podzielić na kilka kategorii. Pierwsza to potyczka standardowa taka sama, jak w Gwincie, gdzie musimy wygrać większą liczbą punktów w dwóch z trzech tur. Kolejna to zagadki polegające najczęściej na odpowiednim rozłożeniu kart, które odgórnie nam przydzielono. No i pozostały walki, które rozgrywają się na określanych zasadach, gdzie trzeba wykonać jakieś określona rzeczy, np. pokonać, bossa czy nie dopuścić do zniszczenia balisty. Mogę dodać jeszcze zadania fabularne, ale te nie różnią się zbytnio od poprzednich strać, o których wspomniałem przed chwilą.


W trakcie przemierzania świata najbardziej brakowało mi tych klasycznych walk z tego też powodu, że w nich tkwiła moim zdaniem cała zabawa i swoboda w wypróbowaniu kart, które zaprojektowano wyłączenie z myślą o tym tytule. W multi naruszyłyby balans, a tutaj dawały masę frajdy i możliwości kombinowania z nimi.

Nim przejdę do podsumowania. Parę słów o grafice, oprawie dźwiękowej itp. Tytuł jaki jest to widać na screenach. Poszczególne obszary są ładnie zaprojektowane, choć dość minimalistycznie. Jak na tak niszowy tytuł jest naprawdę dobrze. Muzyka i poszczególne efekty dźwiękowe dodają odpowiedniego klimatu. Tutaj naprawdę nie mam się do czego doczepić.


Niestety wspomnieć muszę o kilku błędach i spadku płynności, który dostrzegłem na ostatniej lokacji. W Wiedźmińskich opowieściach niema klasycznych przerywników filmowych, a coś w rodzaju cutscenes z visual novel plus dochodzi nam narrator, który opowiada co się dzieje w bieżącym momencie. Zdarzało się, że audio się nie uruchamiało lub sam przerywniki się zacinały i można było jedynie posłuchać co się wydarzyło. Występowały także gorsze usterki na szczęście tylko kilka razy. Gra potrafiła się zablokować w czasie walki i tym samym przerwać korzystną sytuacje...

Generalnie jest w porządku nie wiadomo tylko dlaczego liczba klatek spada na samym końcu gry, co prawda od czasu do czasu, ale jednak tak się dzieje.

Czy warto kupić Wojna Krwi: Wiedźmińskie opowieści? Tytuł jest na tyle dobry, że można brać bez wahania. Na pewno zaskoczy, a także pokaże coś interesującego i wciągnie na długie godzinny mimo faktu, że to długa gra nie powinniście poczuć zmęczenia materiałem. Ocena końcowa 8.5/10

A jak wam się podobała pierwsza gra bez Geralda z Rivi w roli głównej? Dobrze, a może źle?

Napiszcie wasze wrażenia z kampanii. Ciekaw jestem co wy sądzicie o tej produkcji.

Udostępnij:

Translate

Czytelnicy

Wyświetlania