Suzume no Tojimari, hit czy kit?

Zamknijcie oczy i usłyszcie głosy tych, co tu mieszkali, a dziurka na klucz sama się pokaże.

Wreszcie obejrzałem Suzume no Tojimari, oj jak ja długo czekałem na ten dzień. Najnowsze dzieło Makoto Shinkai – sama olśniewa jak zawsze. Zmiotło z powierzchni ziemi, metaforycznie ma się rozmieć.


Od samego początku autor puszcza oczko do widza. Aby wyłapać wszystkie smaczki warto zapoznać się ze poprzednimi jego filmami. Zapewniam was naprawdę warto to zrobić. Naprawdę nie spodziewałem się jak wiele tego tam będzie.

Równocześnie widać spore zmiany jakie zaszły od czasu Tenki no Ko, które z kolei można było nazwać Twoje imię 2.0 W Suzume no Tojimari postawiono na coś całkiem nowego. Motyw wędrówki w której trzeba odnaleźć siebie.

Postaw krok, a następnie drugi nim się obejrzysz będziesz już za progiem drzwi. Co tam się kryje? Kogo się tam spotka? Oglądając ten film miałem wrażenie, że każe się nad tym zastanowić. Główna bohaterka Iwato Suzume wyrusza w niezwykłą podróż nie tylko po to, aby zrozumieć siebie, ale co ważniejsze, aby uratować świat.


Tym razem dla miłej odmiany nie będzie to USA. No i znowu się rozpisałem ciut nie na temat. Zacznijmy więc od te co wyszło, a jest tego całkiem sporo. Po pierwsze nowa formuła, która nieco rożni się od tego co do tej pory widziałem. Jak już miałbym się pokusić to powiedziałbym, że mamy tu powrót do 5 cm na sekundę (Byōsoku 5 Centimeter).

Nawet charakterystyczne ujęcie mogłem wyłapać. Znaki rozpoznawcze jak zawsze na plus. Dzięki dodaniu znajomych rzeczy z twórczości Makoto Shinkai – sama szybciej poczułem się jak u siebie. Wygodnie zasiadłem przed wyświetlaczem i dałem się wciągnąć tej przygodzie.

Lecz jak się zacznie przyglądać szczegółom sporo jest nowości. W czasie tej wyprawy z południa aż prawie na samo Hokkaido Suzumme spotka wielu bohaterów. Każda z tych indywidualności ma coś do powiedzenia. Nic się tam nie marnuje, wzbogaca zawartość, o coś niepowtarzalnego.


W jednym przypadku zobaczyłem postać do złudzenia podobną do pewnej dobrze mi znanej osoby. Jeśli to czytasz to pozdrawiam serdecznie (śmiech). Trochę to naiwne, ale rośnie serce jak widziałem tą falę dobroci od obcych ludzi, którzy okazali protagonistom życzliwość.

Liczba mnoga nie była przypadkiem. W historiach wychodzących spod ręki Makoto Shinkai – sama nie może zabraknąć kogoś jeszcze, bo do tanga trzeba dwojga. Wątek miłosny też tu będzie, ale nie wystawiony na pierwszy plan. Tym razem jest odsunięty gdzieś dalej. Czy to dobrze? W pewnym sensie można tak stwierdzić. Przez taką decyzje główny wątek mógł lepiej się zaprezentować.

Skoro już przy tym jestem. Elementy nadprzyrodzone, czyli magia, bogowie itp. mogę na spokojnie odhaczyć z listy. Bóstwa odegrały tu o wiele większą role niż zazwyczaj, a do tego szybko dały o sobie znać. Przez większość czasu przybrały postać Daijin, który przybrał formę kota. Potem jednak zaczyna się pewne zaplątanie.


Chodzi o to, że główne wyzwania jakim milusińscy musieli stawić czoła to jeden i ten sam przeciwnik. Element walki z nim początkowo intrygował. Bogata animacja pomagała przy tym jeszcze bardziej. Nie żałowali na to ani jednego jena.

Jednak dalej nie było, aż tak różowo i w tym momencie wchodzi Iwato Tamaki. Nie ma tu zbieżności nazwisk. Do tego zestawu jeszcze warto dodać, że owa dama jest ciotką protagonistki. Pierwszy raz spotykam się, aby ktoś inny pokazał się z rodzinny.

Mimo bycia opiekunką prawną to spokojnie mogłaby dostać tytuł matki roku. Wprowadza ona sporo energii i jeszcze więcej emocji. Nie mogę się oprzeć i nie dodać: niezbędnych w tej historii. Jej wszelkie uwagi po prostu były bezcenne. Co jeszcze wiąże nasze drogie panie to miłość, a raczej jej brak w ich życiu. Chodzi w skrócie o partnera życiowego.


Jedna nie widzi kogo ma koło siebie, a druga wprost przeciwnie. Warto zabrać lupę, aby nie pominąć tych drobnych chwil w których to widać. Bo jest tego trochę, a łatwo pominąć. W pewnym momencie jak już uderzono prosto z mostu złapałem się za głowę mówiąc: kiedy do tego doszło? Nie róbcie tego samego błędu i patrzcie uważnie.

Teraz o jednej, acz ważnym braku, a mowa to o piosenkach. Jest ich stanowczo za mało. Brak tu kawałków, które będzie odsłuchiwać długo po tym jak skończy się seans. Na tym jednym się zawiodłem.

Szczęśliwie finał był genialny jak zwykle i pozamiatał wszystkie niedociągnięcia z powierzani. Nie będę owijać w bawełnę i gorąco rekomenduje ta produkcję. Jest tu wszystko za co pokochałem powszednie filmy spod ręki mistrza. Ocena może być tylko jedna.... Otwarta xD
Udostępnij:

O jednym kocie co mistrzowskim chciał być (anime Dekiru Neko wa Kyou mo Yuuutsu)

Jak powiedzieć coś co nie można, lecz jest prawdą ciut wstydliwą? Jak ujawnić fakt braku umiejętność gotowania? Po co mnie pytacie sami zobaczcie.

Koniec pierwszego miesiąca tego roku wymaga uczeniem spokojnym anime. Dekiru Neko wa Kyou mo Yuuutsu z całą pewnością do tego się zalicza. Z jednej ustronny mamy tu całkiem niezłą produkcję, gdzie jest sporo akcji. Równocześnie nic tam nie ma.


Ta sprzeczność polega na braku jakiś konkretnych zwrotu wydarzeń. Na upartego wstawiono niekiedy dość zaskakujące wątki. Skoro powstał taki wstęp dodam, że zabierałem się prawie rok z tą serią. Wyobraźcie sobie zacząłem oglądać przed operacją, a skończyłem dopiero teraz.

Wracając do rzeczy, początkowo anime jest przeładowane CGI. Jasne wszystko dziś jest dziełem komputera, ale to już widać wybitnie czym było. Sporo też stosowano ująć mających udawać długą ogniskową.


W dłużej perspektywie było to dość powtarzalny zabieg i często wykorzystywany, a o recyklingu ujęć nie wspominając. Cała reszta fabuły przybrała formę sitcomu, bo poszczególne sytuacja rozgrywają się najczęściej w domu i pracy Fukuzawa Saku.

Humor spełniał dużą tu role, jak na to nie patrzeć w głównej mierze się na nim opiera ta produkcja. Cytując klasyka źródłem komedii jest dramat. Nie jest tu inaczej, bo mimo pewnej sielankowej atmosfery dzieje się coś niepokojącego.


Nie chodzi tu nawet o wykonanie, a same relacje jakie panują w domu Saku – chan. Musicie coś, wiedzieć, bo to ważne ona ma mistrzowskiego kota. Teraz trzeba to rozszerzyć, czym takowy neko jest? Otóż piekielnie inteligentnym zwierzakiem, które osiąga rozmiary ludzkie, a do tego potrafi gotować, prać i sprzątać itp.

Wszelkie dowcipy to nic innego jak humor sytuacyjny, Dość standardowy, lecz tym razem nie żenujący. To co zwróciło moją uwagę było pokazanie nierówności jaka tam panuje. Wiadomo, że ma to być przerysowane i wyolbrzymione. Jednakowoż jak przypomnicie sobie na czym polegały pierwsze bajki to zrozumiecie w czym rzecz.


Przymykając jednak na to oko i dając się porwać można naprawdę dobrze się bawić. Relacje między Saku, a Yukichi zmieniały się. Tak bym napisał tradycyjnie. Tutaj raczej są pewne wyróżniki tego, co naprawdę się tam kryje. Nasza roztargniona protagonistka całym sercem jest za swoim kotem. Jednak on był stereotypowym przykładem interesownej wersji kota.

Ci z was co mają takiego pupila w domu wyłapią charakterystyczne sygnały jakie daję ogonem. Jeśli ich nie wyłapiecie to na spokojnie da się ogarnąć poprzez bardziej znane zachowania. Powiedziałbym jeszcze jak sprytnie dano pstryczka w nos korporacyjnej kulturze pracy. Siedzenie od rana do późnej nocy, a do tego przymusowe popijawy majce na celu integrować pracowników. Rezultatem tego był taki... Bałagan, a raczej śmietnik w mieszkaniu samodzielnie żyjącej Saku – chan.

Podsumowujmy Dekiru Neko wa Kyou mo Yuuutsu to anime, które zachwyca naprawdę dopracowanymi projektami graficznymi. Jednocześnie nie ma co zapominać o tym, że dodano co nieco tandety 3d. Fabuła się nie pląta, ale nie wyjaśniono wszystkich wątków. Yukichi origins to bardziej mętlik, a niż jakieś rozwinięcie. Lepiej było już sobie to darować mimo faktu, że było punkt fundamentalny. Ocena końcowa 7.5/10
Udostępnij:

Boso przez Azeroth, Odcinek 4: Syndrom hazardzisty

Wow jest jak zagadka, cały czas trzeba się zastanawiać nad tym jaka jest prawidłowa odpowiedź, bo to co się widzi nie musi być oczywiste na pierwszy rzut oka.


Kolejny dzień kolejne rajdy. Jeszcze niekiedy zaglądam na instancje Hc, ale powiem szczerze tylko po to, aby zdobyć brakujące transmogi. No ok, idąc dalej i coraz bardziej wgryzając się w end game zauważyłem pewne rzeczy.

Blizz starając się uprościć zabawę pod kątem organizacyjnym, czyli po przez zebranie party totalnie udupił kwestie integracyjną. Na liczniki mam już 146 godzin i 448 item lv. Póki co nie było realnej potrzeby angażowania się i dołączenia do jakiejś gildii.

Jednak dodam prawie, bo miałem chwilę słabości jak te parę dni temu, aby dostać się na jakiś raid czekałem od 40 do nawet półtorej godzinny. Zrobiłem dla hecy mały test, a mianowicie napisałem na ogólnym chacie, czy ktoś mnie przyjmie. Niby nic, tylko spam jaki tam się wyświetla sprawia, że wyłapanie czegoś graniczy z cudem.


Początkowo nikt się nie odezwał tak jak się spodziewałem. Ku mojemu zaskoczeniu dostałem na priv propozycje. Myślę sobie dobry początek, może jednak opłaca się skusić. Zwłaszcza jak znowu w kolejce lfr (looking for raid) sporo zejdzie sporo czasu. Zdaje sobie sprawę z drugiej opcji, szukania pt, lecz tam nie było lepiej.

Szybko się przekonałem, że mimo braków w gildiach dalej nic się zmieniło i bycie tej grupie to strata czasu. Utwierdziło mnie to zwłaszcza komunikat w kalendarzu, gdzie tu cytuje wymagana znajomość strategii. Ok, wiadomo nikt nie chce tracić swojego czasu. Jednak z drugiej strony jak się wie co i jak, a także item lv dobry to można iść równie dobrze z randomami. Kiedy tobie pasuje, a nie im, co tu ukrywać łaski nie robią.

Równolegle byłem zaskoczony jak grupa przypadkowych ludzi zagrała podstawowy raid i nie dawała początkowo rady, ale lider wytłumaczył co i jak, a następnie wszystko się powiodło. Czyli co? Tworzymy nowy legion który będzie rozumiał o co tu chodzi?


Teraz nieco o mechanikach. System rozdawania dropu jest tak samo kiepski jak go zapamiętałem. Ludzi od chu*a, a nagród tyle co nic. Wychodzi na to, że wielokrotnie człowiek będzie się musiał obejść smakiem. Przez coś takiego można się zniechęcić lub dostać syndromu hazardzisty, który liczy na kolejną rundę, a może teraz coś pójdzie?

Jednak przemyślana to jakoś i załagodzono tą bolączkę. Po pierwsze, jest szansa na te parę itemów w ciągu tygodnia. Istotniejszy jednak jest system podbijania statystyk, o którym pisałem w poprzednim wpisie. No i nie zabrakło dobrze znanego skarbca aspektów.

Kolejną opcją są raidy legacy. Dopiero niedawno na nie się wybrałem. Pierwszy był Ulduar pomyślnie nie poszła walka z bossem. Równolegle zaliczyło mi zadania jakie miałem tam do wykonania, a przez to wyszedłem na plus.


Przechodząc nieco dalej weszło też sporo aktualizacji, które są naprawdę przydatne. Healerów i tanków jest jak na lekarstwo. Z drugiej stronny nikt nie chce się pchać na te funkcje, bo odpowiedzialność większa, a szansa na drop to dalej 20%. Teraz jest możliwość dziesięć razy dziennie wybrać się na instancje z bootami. Dzięki temu można nauczyć nowych funkcji. Mogą one symulować normalną grupę lub podążać za graczem.

Kolejna ciekawą nowością jest odbicie miasta Gilneas. Miałem to szczęście, że trafiłem na większą grupę ludzi, którzy się też tam wybrali. Widząc jak tłumy ludzi grają obok siebie, a nie razem sprawiło wrażenie prawdziwej bitwy. Nie obraziłbym się jakby to bardziej rozszerzyli o dodatkowe aktywności i jakiś ciąg dalszy. Dobra zabawa, a skończyła się stanowczo za szybko. Podobnie sprawa miała się z ewentem w powrocie do archiwów.

Dodano jeszcze parę nowości. Dziwi mnie brak oznaczenie w samej grze tak aby gracze mogli dodrzeć do nich w miarę szyszko. O ile jeszcze do Gilneas dodali npc przy portali do Burzo grodu tak do reszty już nie. Ich zdaniem ludzie będą sami szukają, bo im szkoda wstawić jakiś oznaczenie, gdzie to znaleźć.


Na koniec małe przemyślenia dotyczące zarabiania w grze. Na co idzie gold, który dość hojnie jest rozdawany? W domu aukcyjnym na broń i pancerz się go nie wyda, bo to co oferują można zdobyć na instancjach. Jeśli jednak coś wartego uwagi się pokaże to po pierwsze za drogie, a po drugie i tak nie jest to max set. Póki co nie wgłębiłem się w ten temat na tyle głęboko, aby coś konkretnego stwierdzić. A może wy mnie uświadomicie na co ludzie gromadzą to złoto?

Tak minęły mi kolejne godzinny w War of Warcraft. Raz lepiej, a raz gorzej, ale zawsze do przodu. Póki co balans jest na plus i coś czuje, że przedłożę dalej subskrypcje.




Udostępnij:

Boso przez Azeroth, Odcinek 3: Jeszcze jedna tura

Na dobry początek w ten weekend pokażą się dwa odcinki Boso przez Azeroth! Czemu tak, a nie inaczej? Bo raz dużo się działo od ostatniego wpisu, a dwa nie skończyłem ogrywać Dragon Ball Fighter Z. Co sprowadza do konkluzji: grał za dużo w War of Warcraft (tak było nie zmyślam).

Startowym tematem będzie subskrypcja. Jak się mówi o pieniądzach to od razu napięcie rośnie. Dla wielu ten finansowy element jest przeszkodą nie do przeskoczenia jeśli chodzi, czy zagrać w Wow. Równolegle mamy jakże wspaniałą alternatywę F2p, czyli wał jak ta Polska długa i szeroka. Oczywiście da się tam grać za darmo, ale płaci się czasem. W mojej opinii, czas jest ważniejszy niż te 50 zł na miesiąc.


Blizzard w swojej sztandarowej produkcji przynajmniej nie udaje, że nie chce kasy za usługę, której jest właścicielem. Sam się przekonałem, że wiedząc co można tam robić plus śledząc plany rozwoju na dany rok można naprawdę dobrze się bawić. Lecz nie będę się tu rozpisywał o wyższości jednego płatniczego modelu nad drugim.

Pragnę bardziej zwrócić waszą uwagę jak ta wielka korporacja robi ludzi w „interes”. Mianowicie mamy wspomnianą subskrypcję i czas cyfrowy. Wbrew pozorom jedno i drugie nie jest tym samym. Opcja pierwsza podpina się soją kartę debetowa pod konto i będą pobierane automatycznie pieniądze. Z kolej w drugiej odgórnie płaci się za ten miesiąc lub dwa. Co je łączy? Można w dowolnym momencie zrezygnować i odzyskać kasę za kolejne 30 dni których się nie wykorzystała.

Aktualizacja
Po złożeniu rezygnacji ma się zaledwie 3 dni na doszukania opcji odzyskania pieniędzy. Blizzard o tym nie informuje ani nie daje opcji, aby tam przejść.


Różnica w skrajnych wariantach to ok. 20 zł na miesiąc, a w skali roku ok. 240 zł. Podaje mniej więcej taką kwotę, bo Blizz pobiera w euro opłaty. Wiec jeśli się ktoś zdecyduje na półroczną lub roczną opłatę może co nieco zaoszczędzić. Równolegle mamy możliwość w dowolnym monecie pożegnać i zabrać swoje pieniądze.

W takiej sytuacji można zadać pytanie, jak im się opłaca? Mam na to dwa teorie. Po pierwsze z góry dają zawyżoną cenę, czyli abonament nie jest nawet wart tych pięciu dyszek, a druga możliwe, że bardziej prawdopodobna gracz płacący jeden z dłuższych abonamentów nie zrezygnuje, bo wiedział doskonale na co się porywa.


Teraz wracamy do tego co tygrysy lubią najbardziej, czyli samej gry. Już dawno nie miałem tak, że MMO mnie wciągnęło. Od razu uprzedzam to nie jest to słynne uzależnienie, a zachwyt w stopniu umiarkowanym. Wreszcie mam MMORPG które jest rozwijane w sposób regularny, a nie raz na ruski rok.

Nareszcie się przełamałem i zacząłem chodzić na rajdy. Fury of Storm było chrztem bojowym. Z jednej strony było to ekscytujące. A z drugiej okazało się być na poziomie boss train z Gw2 w którym często brałem udział.


Idąc dalej zajrzałem w kolejnym dniu na następne rajdy. Czy było fajnie i jasne, a to dzięki  addonowi DBM (Deadly Boss Mods) jest naprawdę pomocny. Wszelkie ostrzeżenia o tym, że trzeba się odsunąć lub uważać na zmieniające się warunki to coś bezcennego. Gorzej jak się ogranicza do napisania o nazwy ataku, a ja nie wiem co to dokładnie ma być.

Po trzech rundach udało mi się zdobyć topór na 450 ilvl Z jednej strony fajnie, bo to pierwszy drop, a zarazem rozczarowanie, bo nie jest to jednoręczna broń. I sprzedać też się nie da, ale jak chcę założyć ostrzega przed blokadą na sprzedaż. Inną sprawą jest fakt, że jest dość łatwo. Zlekceważyłem przez to bossa i zaliczyłem zgon. 

Odkryłem w końcu (brawo ja), że wszelkie zdania są warte robienie nie tylko z reputacją Upgrade itemów wymaga różnych „żetonów”, które się właśnie dostaje z q. Więc róbcie, a będzie wam dane. Wyciągnąłem na tym 3 item lvl. Dodatkowym bonusem było odblokowanie skarbca aspektów i dostałem maczugę. Miałem też inne opcje, ale akurat takiej broni potrzebowałem, aby uzupełnić wyposażenie.

Dalszy ciąg tego co zrobiłem pokaże się w niedziele! 
Udostępnij:

Mój przyjaciel Hachiko

Kto kocha najbardziej? Kto potrafi bez stawianie żadnych warunków oddać całego siebie i czekać każdego jednego dnia? Na to pytanie niech odpowie te artykuł

Kolejnym filmem jaki chce wam zaproponować to Mój przyjaciel Hachiko. Podobnie jak poprzedni tytuł Kwiat wiśni i czerwona fasola jest dramatem. Tym razem jest to produkcja oparta na faktach. Jednak historia ta nie jest skopiowana jeden do jednego, bo sporo zmieniono.


Zacznę od tego co najważniejsze, czyli samo przesłanie zostało zachowane jak i najważniejsze fakty, po części. Akcja z Tokio przeniesiono do USA. Związku z tym i bohaterowie siłą rzeczy się też zmienili.

Film Mój przyjaciel Hachiko nie jest długi, bo trwa zaledwie półtorej godzinny. O Hachiko dawno już słyszałem, ale jakoś nie miałem okazji obejrzeć jakiejkolwiek adaptacji jego życia. Stąd też wpadłem na pomysł na ten film.

Tytułowy czworonóg dość szybko trafia do domu profesora Parkera. Początkowo nic się szczególnego nie dzieje. Jedynie nabrałem negatywnej opinii o jego żonie, która nie była fanką trzymania zwierząt w domu.


Mija tak pięć minut, potem 10 itd. twórcy dość szybko pokazują zmiany jakie zachodzą, u bohaterów tej opowieści. Można powiedzieć, że jest totalna sielanka nic się złego nie dzieje. Jeszcze chwila i wyszedłby z tego obyczajówka relaksacyjna.

Dopiero po godzinie dochodzi do przełomu i wreszcie zaczyna się dramat. Nie twierdzę, że dwie trzecie czasu to falki z olejem. Bardzo dobrze pokazano relacje profesora i Hachiko. Wszystko to było dobrze budowane. Krok, po kroku czuć było jak się tworzy ta więź między nimi.

Zabrakło jednak pewnego ważnego elementu, a chodzi o chorobę, czy też jakieś wprowadzenie widza, że psor już nie jest młodziakiem, a kimś kto może odejść. Równie dobrze mogli pokazać ostanie trzydzieści minut i też by wystarczyło.


Wraz z upływem czasu jaki był mocno podkreślany wielokrotnie powinno się chociaż zmieniać charakteryzacje protagonisty, aby dało się odczuć to co nadchodzi. Inaczej wyszło co wyszło spłycona wersja wydarzeń, która powinna chwycić za serce, a tak nie jest.

Dobrze, że przynajmniej koniec jest zrobiony bez zarzutu i nie zrobiono więcej zbytecznych ingerencji mogących zepsuć odbiór. Chciałbym szczerze napisać coś więcej, jakoś pochwalić bardziej starania, ale praktycznie nie chciało mnie to.

Czy związku z tym warto obejrzeć Mój przyjaciel Hachiko? Jeśli macie ta produkcję w wykupionym przez was abonamencie to czemu nie? Nie jest to ciężkiego kalibru wyciskać łez. Dość luźno podeszli do tego dzieła. Może kiedyś ktoś raz jeszcze sięgnie po ta historie i tym razem przyłoży się jak należy. Ocena końcowa 6/10.
Udostępnij:

Kwiat wiśni i czerwona fasola

Jest taki moment w ludzkim życiu... Zatrzymaj się i popatrz jak ta wiśnia pięknie kwitnie, czy to nie jest piękne?

Kwiat sakury i czerwona fasola wydawało by się prostym filmem opowiadającym, o ludzkim istnieniu. Przekazuje pewna prawdę jaką należy zrozumieć, aby móc iść dalej, bo o drogę właśnie tu chodzi.

Wszak twoje spojrzenie przepełnione cierpieniem zmusiło mnie, by się tu zatrzymać. - Tokue


Kwiat wiśni i czerwona fasola to jeden z tych filmów, które trafiają się raz w życiu. Produkcja ta wypełniona jest prawdziwą magią. Wyciąga ręce, a zanim się obejrzysz jesteś w objęciach czułych i opiekuńczych. Jeśli pędzisz to zwolnij, a jak czas cie gna to stań w miejscu weź głęboki oddech i otwórz oczy.

Tak też jest w tej produkcji. Nie będzie tu rozmachu i pompatycznych scen. Nikt nie będzie rzucać frazesami i cytować życiowe mądrości, co mają brzmieć mądrze. Za to będzie robiona pasta z czerwonej fasoli, która jest duszą dorayaki.

Spróbuję przybliżyć bardziej ciąg wydarzeń. Dramat nad, którym się tu rozpisuje opowiada historie Sentarô i Tokue. Każde z nich niesie na barkach swoich spory bagaż życiowy. Przez pierwszą połowę filmu ma się do czynienia z dość lekką fabułą. Są to jednak tylko pozory, a więc nie dajcie uśpić swojej czujności.


Większość ujęć jakie zostały nagrane to dość wąskie kadry. Nie jest to dzieło przypadku lub jakiegoś niedociągnięcia. Właśnie w tym prostym zabiegu leży cała siła tego tytułu. Oglądając to autentycznie miałem wrażenia bycia tam w tym jakże obcym świecie.

Polecam oglądanie z napisami, aby jeszcze lepiej móc się wczuć w ich kulturę. Wiele rzeczy nie będą ujęte słowem, a dźwiękiem i mową ciała bohaterów. Oglądając nie można oderwać oczu, bo jest to naprawdę przepiękny film, który pokazuje tak dużo tego, co każdy otaku pragnie.

Inną sprawą jest fakt, że coś cały czas przemawia do odbiorcy. Szybko można spostrzec ukrytą między wierszami tajemnicę. Nie mówiąc o samym przesłaniu i ładunku emocji. Wypełnia i rośnie, aż w końcu daje znać, o sobie z zdwojoną siłą.


Po finale jeszcze dobrą chwilę patrzyłem na napisy będąc wciąż pod wpływem Kwitnącej sakury i czerwonej fasoli. Znowu odlatuje lecz nijako ma być to lepsze nakreślenie tego, czego możecie się spodziewać po tej produkcji.

Zarysowanie poszczególnych wydarzeń nawet z grubsza wydaje się być bezcelowe. Odnoszenie się do pojedynczych momentów nie odda tego, co byście sami mogli zobaczyć. Lecz jeśli miałbym coś zdradzić to byłoby to momenty kiedy nie słowa, zachowanie mówiło znacznie więcej. Dużo można było dopowiedzieć, a jeszcze więcej zrozumieć.

Jednakowoż wartowałoby się zaznajomić z historią współczesną, aby lepiej zrozumieć pewne wydarzenia jakie są tu pokazane. Jest to też niepowtarzalna możliwość wtopienia w japońską społeczność pokazującą, że tak bardzo się od nich nieróżniącą. Ostatecznie jesteśmy tylko ludźmi.


Napiszcie w komentarzach jak się wam podoba taka forma, a teraz podsumowanie. Kwiat wiśni i czerwona fasola to naprawdę niezwykła metafora, która skłoni każdego do zastanowienia się nad wyścigiem szczurów. Równocześnie uczy otwartości na drugiego człowieka. Tak szybką oceniamy i jeszcze szybciej szufladkujemy. Tym razem jednak się zatrzymałem i zastanowiłem. Ocena końcowa 10/10. 

Udostępnij:

Undead Murder Farce - a jak to będzie po japońsku? (Recka anime)

Kiedy człowiek przez przypadek trafi na coś i myśli, a może coś wartego uwagi, a następnie znika na cały dzień. 

Wpadłem na to anime dość nieoczekiwanie i szybko mnie zaintrygowało. Początkowo intro sugerowało zwykłego shonena Jednak akcja się rozwinęła się w całkiem interesującą stronę.


Walka w ep1 nie jest jednak sztampowa, a subtelna i przemyślana. Do tego wplątano wątki fantasy. Czy raczej z wierzeń japońskich, a w tej całości nie zabrakło naprawdę dobrej oprawy. Ujęcia są jak z wysoko budżetowego filmu. Ewentualnie można napisać, że projektował je prawdziwy wirtuoz anime.  

Doskonale przemyślane niepowtarzalne z wyraźnie zarysowanym pomysłem na siebie. Sama kreska też jest bogata w detale i okraszona w animacje w stopniu co najmniej hojnym jeśli nie przesadzonym w dobrą stronę. Od przybytku głowa nie boli.

Sami bohaterzy są też intrygujący Pogromca Oni i Nieśmiertelna wraz z służącą. W pierwszym odcinku spory nacisk nałożono na wyjaśnienia z czym mamy do czynienia. Mimo wykorzystania powszechnego zabiegu tłumaczenia wszystkiego wydawał się pasować jak ulał. Szykuje się mocny kandydat na anime roku 2024. Czapki z głów i chcę więcej!


Sądziłem, że to aime trafi na inny weekend, ale jak się wciągnąłem to obejrzałem wszystkie odcinki jednym tchem. Dokładnie dali mi trochę pooddychać w ostatnich epizodach. Autor nowelki którą ekranizowano musiał się chwilę zaciąć w ostatniej sprawie jaką opisał.

Muszę się odnieść do tego co napisałem na samym początku. Zawarte tam informacje są prawdziwe. Jednak w kolejnych epizodach niestety forma wróciła do nieco klasyczniejszej formy.

Wypełniono to jednak bardzo wciągającą fabułą. Undead Murder Farce jest naprawdę nieszablonową serią o wyjątkowo utalentowanej i „skromnej” Rindou, Aya i jej uczniu.


To co przykuło moją uwagę na te dobre parę godzin to zimna logika i wiązanie faktów. Każdy szczegół był istotny i brany pod uwagę. Można powiedzieć, że cokolwiek się stało miało swoje wyjaśnienie, które nie był czymś oczywistym.

Sezon pierwszy podzielić można na trzy różne sprawy z czego druga i finałowa zagadka są ze sobą klamrą spięte. Lecz o tym nieco później, bo warto pochwalić autora książek jaki złożył pokłon klasycznym kryminałom. Głównym trzonem będzie tu dedukcja, spostrzegawczość i bystrość umysłu.

Scen walki też nie zabrakło, co to, to nie. Nie odgrywają one jednak pierwszych skrzypiec. Są bardziej dodatkiem. Jednakowoż takim porządnie napisanym. Nie za dużo i nie za mało, a w sam raz. Pogratulować można zachowania tej równowagi.


Co jeszcze zachwyciło mnie w tym anime? Skrzyżowanie różnych uniwersów z literatury dla młodzieży i dorosłych. Nikt tu się nie przejmował, co kto powie na ten temat i po prostu tam ich umieścił. Wypadałoby napisać kogo tam się można spodziewać, ale zepsuło to wam zabawę. Zobaczenie tych bohaterów było naprawdę niespodziewane, a wyobrażenie ich w wersji japońskiej, całkiem obiecujące.

Sami protagonista i protagonistki zostali w sposób przemyślany napisani. Ich wieczna wymiana zdań jest naprawdę bezcenna. Shinuchi Tsugaru robił za takiego komika i mięśnie. Nie zmienia to faktu, że był naprawdę bystry i tym sposobem starał się zmylić każdego z kim się zetknie.

Przy tej okazji jeszcze zatrzymam się przy elemencie psychologicznym. Uległość niektórych postaci drugoplanowych i nie tylko ich była zastanawiająca. Czemu tak się szybko godzą ze swoim losem. Cholercia wie? Może tacy są i tyle.


Jak już przy nich jestem to jeden z nich za dużo naoglądał się Full Metal Alchemist. Jako grupa wypadli, całkiem znośnie, lecz osobno już ciut to kuleje. Równolegle dodano inne ekipy i te są i wiele lepsze w odbiorze.

Podsumowujmy Undead Murder Farce to naprawdę mocny kandydat do mojej prywatnego rankingu anime. Dobrze rozpisana fabuła z wieloma niespodziankami. Nie boją się ubrudzić rąk i pokazać coś więcej. Nie zabrakło tam nawet odniesień do dzisiejszych problemów pieszego świata. Odpowiedni balans i wszystko dokładnie wyważone czego chcieć więcej? Jedynie kolejnego sezonu. Ocenę końcowa 9/10.

Udostępnij:

Kiedy członek Yakuzy staje się ojcem (Hinamatsuri anime mode)

Początek roku, a wraz z nimi nowe recenzje i publicystyka. Na dobry początek będzie anime. Jak to w japońskiej popkulturze bywa można spodziewać się wszystkiego...

Wydane w 2018r. Hinamatsuri opowiada, o Hina – chan i Nitta - san. On członek yakuzy, a ona „ufoludek” z innego świata. Czego się można spodziewać po czymś takim? Początkowo miałem wrażenie, że będzie to nieco łagodniejsza wersja Parasyte.


Szybko jednak przeskakuje w okruchy życia z dowcipem, który może początkowo zachwycić. Nie swoja wybitnością, a luzem jaki wrzuca w czasie seansu. Mimo chodem pierwsze odcinki to taka parodia terminatora. Skojarzenia same się nasuwają, a jeśli będzie się miało wątpliwości to sama Hina je rozwieje.

Relacje jej i Nitto są wstępnie dość skomplikowane, a protagonistkę trudno jakoś trudno zrozumieć. Wraz z rozwojem wydarzeń można zaobserwować jej przemianę. Dość subtelna i mało pociągająca. Najbliżej jej do moe, mała urocza niezdara. Tak można by ja scharakteryzować z grubsza.

Do pełniejszego obrazu należy dodać, że jest dość przymulona, ewentualnie jest ludzkim odpowiednikiem leniwca.


Sposób jej zachowania i jej wieczne: nakarm mnie, ma jednak pewną zaletę. Podbija to wszelkie zachowania bohaterów drugoplanowych i wspierających. Są one przez to bardziej dynamiczne, a wszelkie reakcje są jeszcze bardziej wyraziste. Co wyróżnia jeszcze Hinamatsuri to czas jaki przydzieli poszczególnym postaciom drugoplanowym.

Wstępnie odniosłem wrażenie, że dają im jedynie jakieś parę minut, aby byli dla spełnienia formalnych wymogów. Okazało się całkiem inaczej. Wraz z rozwojem pierwszego sezonu przydzielono im więcej czasu antenowego. Doszło do tego, że nawet zaliczyli solowe odcinki, co się nie zdarza często.


Powiem szczerze mimo szczerych chęci Hina – chan wypada blado przy Anzu i Hitomi. Śmiem stwierdzić, że ich linie fabularne były, o wiele ciekawsze. Te panny mimo skrajnych różnic jakie reprezentowały w pieszych scenach dobrze się rozwinęły.  

W przypadku Hitomi – chan to naprawdę pełen maraton niefortunnych wydarzeń. Jeśli się kiedyś ktoś z was zastanawiał jak brak asertywności wpływa na życie to macie tu niezły przykład. Wszystko rzecz jasna z przymrużeniem oka, ma się rozmieć. Dodam jeszcze, że to ona właśnie powinna odgrywać pierwsze skrzypce. Dość szybko zgarnia całą uwagę przez swoje niezwykłe „szczęście”.


Anzu z kolei jest niczym poczwarka, która przeobraża się w pięknego motyla. Równolegle z nią wrócę z powrotem do wątku głównego. Jej przemiana na swój sposób najbardziej ujmuje, a przynajmniej powinna. Mała dostaje szkołę życia, która naprawdę pozwoliła się jej stać lepszą osobą. Wraz z dalszymi perypetiami już wszystkich bohaterów fabuła zaczyna się psuć.  

Problem nie leży w wydarzeniach, a okraszających je komediowych wydarzeniach. Zamiast się śmiać wniebogłosy to coraz bardziej czułem zażenowany tym co widzę. Żarty bardziej marne przez oklepaną formę już nazbyt dobrze mi znaną. Radośnie przesuwali się tak nie starając się jakkolwiek trzymać logiki.


Przez długi czas nie ruszano przeszłości Hiny – chan. Bez tych informacji praktycznie odczuwało się zmarnowanie pewnego potencjału. Ostatecznie coś ruszono, ale już w czasie kiedy to anime zaczęło coraz bardziej męczyć. Nie przeczę, że gdzie nigdzie jeszcze było całkiem znośnie, a relacje Hiny i Nitty się poprawiły. Lecz koniec końców czułem zmęczony tą serią. Na koniec zostawiłem jeszcze nieszczęsną Mao.

Ona dopiero miało szczęście, bo trafiła na bezludną wyspę, a potem to już sami zobaczycie. Piszę tylko tyle, bo i w samym anime tak samo ją zaprezentowano.

Podsumujmy jak to w końcu jest z Hinamatsuri? Powiem krótko, super start i jeszcze szybszy upadek. Niczym wazy Nitty fabuła się rozwaliła, a dedykowane odcinki, były raczej zapychaczem, a niż świadomą decyzją twórców. Ostatecznie okazały się nawet lepsze od głównego wątku. Ocena końcowa 6.5/10

Udostępnij:

Translate

Czytelnicy

Wyświetlania