Jak wiecie, albo nie mamy teraz korona(ś)wirus. Po kiego grzyba to napisałem? Nie wiem. Przejdźmy do sedna, jeden z moich czytelników, którego znam osobiście zapytał czy mógłbym napisać reckę z filmu 12 małp.
Produkcja ma już swoje
lata, bo nagrano ją 1995 r. Swoją drogą dość śmieszna data, bo akcja filmu rozgrywa się właśnie w tym czasie. Zanim zacząłem seans to z czystej ciekawości obejrzałem zwiastun. Po wstępnym
zapoznaniu się stwierdziłem, że piątek będzie w sam raz na obejrzenie. Sądziłem,
że dostanę tu ciężki klimat i dużą wprost końską dawkę filozofii i psychodelii.
A wiecie co otrzymałem?
Nudę i to wybitnie się wynudziłem. W praktyce bardziej z obowiązku niż z
przyjemności obejrzałem. Powinienem coś podać, bo jakoś tak głupio krytykować
od tak.
12
małp to swojego rodzaju dzieło inspirowane Orwellem. Miałem nieodparte wrażenie,
że ta komisja badaczy co wysłała protagonistę w przeszłość to świnie z Folwarku zwierzęcego. Wszystko
przerysowane i mało logiczne. Dość chaotyczna wypowiedź, prawda?
Zacznijmy od nowa. Mamy
przyszłość świat został zdziesiątkowany przez wirus, ten nie miał o dziwo
korony. Pokręceni badacze, czy kimkolwiek oni są wysyłają „ochotników” do
przeszłości, jeśli przejdą testy.
Jeśli zacząłbym
wymieniać co po kolei się działo lub też postarał się to wymienić w punkach
wydawałoby się, że jest ok. i nie ma się czego praktycznie czepić. Głównym wątkiem,
który obserwowałem to zmiany jakie zachodziły u Johna (Brus Willis) i Dr Kathryn Railly (Madeleine Stowe), która stopniowo wpływała na jego spostrzeganie
świata.
Wyobraźcie sobie przybywa goły i "wesoły" człowiek i mówi o masowej zagładzie. Kto by uwierzył szaleńcowi? Pani terapeutka przyjęła rozsądny punkt widzenia na początku. Dopiero po jakimś czasie jak ponownie wrócił do przeszłości zaczęła mu wierzyć, szkoda tylko, że zeszło jej to trochę czasu. W pewnym momencie zaczynało przypominać to syndrom sztokholmski. Na szczęście udało się reżyserowi wybrnąć z tego i podłożyć ciekawszy fundament pod tą zmianę.
Wyobraźcie sobie przybywa goły i "wesoły" człowiek i mówi o masowej zagładzie. Kto by uwierzył szaleńcowi? Pani terapeutka przyjęła rozsądny punkt widzenia na początku. Dopiero po jakimś czasie jak ponownie wrócił do przeszłości zaczęła mu wierzyć, szkoda tylko, że zeszło jej to trochę czasu. W pewnym momencie zaczynało przypominać to syndrom sztokholmski. Na szczęście udało się reżyserowi wybrnąć z tego i podłożyć ciekawszy fundament pod tą zmianę.
Głównym problemem 12 małp jest nadmiar scen akcji rodem z Szklanej pułapki, które
zastawiają i odgradzają treść właściwą. Próbowałem ją tam
odnaleźć, ale jakoś nie udało mi się jej znaleźć. Mimo usilnych starań aktorów,
którzy przynajmniej nie dali "dupy" i zagrali porządnie. Brad Pitt w roli czubka wypadał w sumie najlepiej.
Może dla tego, że od
początku do końca grał jednowymiarową postać. Natomiast Bruce Willis, który
świetnym aktorem jest miał inny problem. Za bardzo mi się kojarzy z napakowanymi
twardzielami, którzy muszą być samcami alfa. Tutaj jest bardziej otwarty i
bezbronny, ale mimo to umie się bronić.
Chcąc spiąć całość w klamrę dodam jeszcze, że 12 małp
to zbiór raz lepszych to gorszych pomysłów, które zszyto z sobą. Dobrym
przykładem tego jest sam finał. Na lotnisku John zaczyna sobie przypominać co
się stanie. Lecz jego partnerka pani doktor zaczyna go olewać i zachowuje się
dość dziwnie tak jakby się urwała z innego filmu, aby potem znowu wszystko się
spoiło w całość.
Dało to w sumie wyjątkowo
rozczarowujący finał, bo z jednej strony ludzie z przyszłości powinni wiedzieć
co się stanie, a z drugiej pewne wydarzenia już znamy nie zdając sobie sprawy,
że to finał. Podobny zabieg zastosowano w produkcji Chcę zjeść twoją trzustkę, o którym już pisałem.
Jest jednak pewna
różnica, tam zakończenie zaskakuje i wyciska łzy jak na dramat przystało. Tutaj
nie umiałem się związać emocjonalnie z bohaterami, którzy byli niczym
marionetki, które robiły dokładnie to co im kazano.
Jedynym wyjątkiem był
tajemniczy żulisław, który niczym złośliwy chochlik szeptał do ucha swoją
słodką truciznę. W nim zobaczyłem niepokorną duszę, która była warta uwagi.
Skoro jestem przy tych złych. Mamy jeszcze asystenta ojca Jeffrey’a. Ten
niepozorny jegomość mało jest pokazywany, a odegra ważną role!
Nasuwa się pytanie,
czemu tak zrobiono? Odnoszę wrażenie, że chciano się bardziej skupić na
relacjach między ludzkich i ich przeminie. Sam John mówi, że to się stało i
niema ratunku. Jeśli miałbym wyciągnąć przesłanie z 12 małp to byłoby to takie.
Ludzie nie chcą znać prawdy i fałszu. Chcą wierzyć, że czeka ich świetlana
przyszłość i obracają w szaleńca każdego co mówi inaczej.
Im dłużej się piszę tym
bardziej sądzę, że jeden seans to za mało i może warto dać drugą szansę. No cóż,
pewne dzieła nie robią najlepszego wrażenia w pierwszym podejściu. Może kiedyś
ponownie sięgnę po ten film i go dopiero wtedy w pełni docenię?