Recenzja anime Tsuki ga Michibiku Isekai Douchuu

Jak można poprowadzić fabułę? Można iść znanymi motywami, a nawet dodawać popularne szablony. Ewentualnie rzucać kliszami na prawo i lewo. Jednak jest jeszcze jedna metoda...

Oglądałem sobie profile anime na Instagramie i trafiłem na to Tsuki ga Michibiku Isekai Douchuu. Zajrzałem w komentarze i uznałem, że, ok dam szansę. Spokojny isekai jest tym czego teraz potrzebuje. Jeszcze rzut oka na tagi do serii i odpalam pierwszy odcinek.


Początek dość standardowy bez większego szału. Dokonano paru korekt względem tego gatunku anime. Zgodnie z opisem mc rzeczywiście był op w pełni tego słowa znaczeniu. Jestem dość mocno przeczulony na tym punkcie, ale przez połowę sezonu pierwszego wszystko szło niemalże idealnie.

Tylko, gdzie nigdzie musiałem przymknąć oko na pewne głupotki. Wyciągnięto żywcem scenę z tej produkcji Arifureta Shokugyou de Sekai Saikyou. Jest tam pamiętny moment jak pewnej smoczycy wsadzają kołek w... dupę. No i jej się to podoba... Podobnie jest to tutaj, niekoniecznie kropka w kropkę, ale nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że tamten odcinek służył za inspiracje.

Sam protagonista Makoto Misumi to swojego rodzaju miks. Z jednej strony to klasyk, który jest cnotliwy inny słowy ciepła klucha. Jednak potrafił mnie zaskoczyć i pokazał swoje drugie oblicze. Nie szykujcie się, że stanie się Dark Vaderem, aż tak dobrze to nie będzie. Pierwsza połowa to prawie plagiat Tensei Shitara Slime Datta Ken. Budowanie miasta? Jest! Sprowadzenie tam multum ras? Jest! Ogłoszenie go panem i władcą? Jest! Atak ludzi? Jest! Sorka za spoiler.


Klimat też jest mocno podobny jak w Tensei z tą różnicą, że tutaj nie schrzanili kwestii możliwości głównego bohatera. Przez cały sezon jest potężny i praktycznie mógłby być One-Punch Man. Z jakiegoś powodu twórcy postawili na radosną parodię w dwóch scenach. Myślałem, że zrobię facepalm, aż do chin.

Żeby było śmieszniej podawali liczne jak się okazało z perspektywy czasu wykluczające się informacje, o jego możliwościach bojowych. Ba, nawet podkreślano jak będzie to niebezpieczne jak się będzie dalej rozwijać, bo bogini która go sprowadziła ich znajdzie. Szok, zrobiła to (śmiech).

Nie zabrakło też gildii łowców przygód i handlarzy. Co ciekawe to już drugie anime, które wprowadza tą instytucje zrzeszającą kupców. Natomiast prowadzenie działalności jest już bardziej powszechne jako motyw przewodni serii. Potraktowano to póki co po macoszemu i jest jedynie sygnalizacją czegoś co ma się rozwinąć w przyszłości.


Misumi jak pisałem wyżej jest miękki i nie ma w sumie tym nic złego. Jedynie wałkowanie, po raz kolejny uprzejmego do bólu bohatera jest nudne i męczące. Przydałby się ktoś bardziej już przypominający Ark z Gaikotsu Kishi-sama, Tadaima Isekai e Odekake-chuu. Nie mogło zabraknąć też samego fan serwisu, który był dość oszczędny. Jednak jak się pokazał to przynajmniej trzymał poziom.

Na razie poleciały ogóły i frustracje, a teraz czas na konkrety. Tsuki ga Michibiku Isekai Douchuu to dość dobry tytuł, który przez sporą część wie co chce przekazać. Wzięli na warsztat znane moty, ale dodali też sporo od siebie. Praktycznie na samym początku zostałem zaskoczony ich uzasadnieniem czemu trafił mc do innego świata, co nie jest takie oczywiste. Wraz z kolejnymi wydarzeniami mogłem się sporo dowiedzieć o prawach jakie rządzą się tamtym światem. Dawało to dość jasny obraz tego czego mogłem się spodziewać. Nie pożałowano też bogatych animacji walki jak i konkretnego wykańczania przeciwników. Zamiast symbolicznego rachu, ciachu.

Jednocześnie czerpano garściami z innych anime, a przez to bawiłem się dobrze, ale jak zwykle bywa do czasu. W drugiej połowie wyraźnie ktoś inny przejął kontrole nad tym projektem i na siłę starał się wrzucić wszystko, co się da bez zastanowienia się, czy to w ogóle ma sens.


Zaczynając od bezmyślnej ucieczki przed leśnymi ogrami, którzy byli praktycznie na hita. Lecz nie trzeba zrobić jakąś kretyńska ucieczkę, która skończy się szybkim obiciem przeciwników. Zapamiętajcie to, bo ważne. Dalej żebym nie zdążył o tym zapomnieć ogry te trafiają do ukrytego miasta, gdzie rządzi panicz (Misumi). Tam na treningu dostają lanie od orka, który nie jest wstanie pokonać głównego bohatera. Dzięki za przypomnienie!

Dalej jest jeszcze weselej, bo przy okazji ogrów do miasta trafiła grupa poszukiwaczy przygód. Ci szybko trafiają do „magazynu” i kradną co wlezie. Efekt końcowy? Śmierć orka i poważnie ranna smoczycy, która miała być taka potężna, a wystarczyło załatwić jej małego klona. WTF!? Istotne jest, że źródłem obrażeń był pierścień naładowany mocą protagonisty. Pamiętajcie, bo ważne.

Następnie mamy wendetę, pogrzeb i wydawałoby się, że przyjmą nieco poważniejszego tonu. Nic bardziej mylnego, Nie minął dzień, a już wszystko wróciło na stare tory. Więc się pytam, bo cholerę ten cały cyrk dali skoro olali to na dzień dobry?


Człowieka trafia szlak jak kaleczą tą produkcję, ale finał już jest czystą kwintesencją głupoty. Powtarzają ponownie schemat z ogrami tyle, że wrogowie są już na jakimś poziomie. Krok pierwszy i drugi pominę, bo to klasyka gatunku w anime. Sama walka jak już się zaczęła potoczyła się zgodnie z oczywistymi przewidywaniami. 

Teraz będzie gwóźdź programu. Do finałowego ataku użył ok. bo nie liczyłem pięciu naładowanych pierścieni. Efekt? Babka traci zbroje i jest goła i wesoła, jej kompan oświadcza jakby nigdy nic: straciłem nogę. No tak przy okazji zadana spore straty armią, które były tam i obserwowały całe wydarzenie.

Podsumowując Tsuki ga Michibiku Isekai Douchuu ma w głębokiej dupie zasady jakie sobie narzuciło. Kłamało na temat możliwości bohatera, kontraktów, które miały dawać bonusy. Ostatecznie wrzucono wszystko co się da i nawet nie udają, że ma to mieć jakąkolwiek spójność fabularną. Wielka szkoda, bo zapowiadało się, że będzie to niezłe show. Zamiast tego kopiowanie żywcem z innych anime. Ocena końcowa 7/10.



















Udostępnij:

Retro recenzja Diddy Kong Racing (Nintendo 64)

Wiecie na czym polega definicja szaleństwa? Nie, nie chodzi o uznanie kolejnych Far Cry za nowatorskie produkcje z pomysłem na siebie. O wyścigach tu mowa.
 
Diddy Kong Racing wydano w 1997 r. na N64. Gra ta była od razu uznana za konkurencję dla Mario Kart 64. Grając w oba tytuły i stwierdzam, że DKR nie umywa się jakością do MK64, ale nie o tym będzie ten tekst.


Początkowo produkcja ta powitała mnie wyborem ośmiu grywalnych bohaterów. Plejada dość bogata i śmiało łącząca różne uniwersa, które są w posiadaniu Wielkiego N jak np. Donkey Kong.
 
Trzonem gry jest jednak tryb przygody w którym przyszło mi się zmierzyć... z czarodziejem z kosmosu. Co kraj to obyczaj, jak widać. Żeby dostać się do poszczególnych wyścigów musiałem posiadać odpowiednią liczę baloników. Na samym początku dostałem startowy pakiet, a potem hulaj dusza piekła nie ma.

No, nie do końca tak jest. Żeby się do wszystkich miejsc dostać musiałem regularnie zagadywać do przerośniętego „słonia”, aby zmieniać pojazd na jeden z kilku możliwych. Dość szybko przeszedłem do samolotu, aby dostać się do kolejnej lokacji i nabić rangi balonowe.


Wraz z zakończeniem wyścigów w danej lokacji włączał się boss. Czy byli wyzwaniem? Odpowiem przy omawianiu gameplayu. Następnym celem jakim miałem do wykonania było Silver Coin Challenge polegające na zbieraniu monet na tych samych trasach, które się już zrobiło. Następnie boss wraca na druga rundę z modyfikowanym nieco torem i umiejętnościami.

Na tym nie skończyły się atrakcje. Twórcy dodali jeszcze pomniejsze wyzwania, które mogło być death match, łapaniem flagi itp. Opisując rzecz nieco jaśniej chodziło o zabieranie przeciwnikom jajek z ich gniazd i dostarczenie do swojego. W innych wyzwaniach walczyło się wszyscy na wszystkich.

Powtarzając te jakże wciągające zajęcia dostawało się niezbędne itemy, aby zmierzyć się na końcu z antagonistą. Na wyścigi nie mogłem narzekać, bo tory skontrowane był tak, aby za każdym razem było możliwe stworzenie innej tatki do osiągnięcia pierwszego miejsca. Podobnie jak w MK4 nie zabrakło power up'ów.


Tutaj rzeczywiście podeszli nico ciekawiej niż u konkurencji. Zależnie od liczby użytych boosterów mogłem użyć inną wersją przeszkadzajki. Swoją droga miały one marginalny wpływ. Fakt, używałem ich, aby spowolnić innych zawodników, lecz boty korzystały z nich oszczędnie. Dopiero przy bossach stawały się integralną częścią całości niezbędna do wygranej. Szefowie  wbrew plotkom o niesamowitym poziomie trudności są stosunkowo przystępni. Trzeba jedynie opracować plan działania i już. 

Diddy Kong Racing nie jest długą grą, a wielokrotne powtarzanie znanego kontentu nie pozwala, abym mógł się dobrze bawić. W czasie granie dostrzegłem pewne błędy w wyzwaniu srebrnych monet. Chowanie ich niekiedy jest nawet interesującym zabiegiem wymuszający nauki, ich lokalizacji. 

Nie raz miałem sytuacje, że trzeba robić manewry, które z pełną premedytacją spowalniają kierowego przez mnie awatara. Da się to przeskoczyć, tylko pytam po co robić tak upierdliwą przeszkodę?


Nie zabraknie też opcji gry kanapowej jak chociażby pojedynczych wyścigów na torach, które się odwiedziło w głównej kapanin.

Podsumowujmy, czy warto zagrać w Diddy Kong Racing? Boty nie są aż tak upierdliwe jak CRT, ale też potrafią niekiedy zaskoczyć. Wizualnie gra już traci kantem, który jest na tyle istotny, że może zdecydować, czy się wygra wyścig. Atrakcje są bardzo powtarzalne i jedynie co je ratuje to projekt poszczególnych torów. Wyścigi też potrafią zaskoczyć swoim poziomem trudności. Czasami te niższe mogą bardziej dołożyć od tych, które są sporo później. 

Gra daje też pewną dowolność w zwiedzaniu wyspy, co jest swojego rodzaju luzem potrzebnym do dobrej zabawy lub niezdenerwowanie się, bo nie wiadomo, gdzie iść. Jest to tylko symboliczna przeszkoda. Czy polecam tą grę? Jeśli szukacie czegoś na imprezę to jak najbardziej. Z kolei do indywidualnej zabawy to już mam dość mieszane uczucia. Bardziej byłbym skłonny zajrzeć do wąsatego hydraulika. Ocena końcowa 7/10.








Udostępnij:

Recenzja anime Tondemo Skill de Isekai Hourou Meshi

Ostatnio zrobiłem sobie przerwę od grania i zabrałem się oglądanie seriali i filmów. Natomiast to, co zobaczyłem to już nie od zobaczę.

Sprawdziłem sobie, co ciekawego wyszło w sezonie zimowym i zacząłem oglądać Tondemo Skill de Isekai Hourou Meshi. Po pierwszych odcinkach zapowiadało się dość ciekawie, a nawet dawało nadzieje na coś więcej.


Ostatecznie można streścić to tak: wędrowali, polowali i żarli. Gotowanie było czynnością oczywiście domyślną. Można dodać, że do tej zupy dodano nawiązania z Tate no Yuusha no Nariagari. Ściślej rzec biorąc początek to niemalże plagiat. Jak już się tak rozkręciłem do dorzucę parę przypraw z zapisania się do gildii poszukiwaczy przygód. Teraz już możecie zobaczyć, za co ewentualnie się zabierzecie jeśli ktoś z was się zdecyduje na pierwszy sezon.

Ciężko się pisze o takich seriach, gdzie początkowo widać spory potencjał na coś ciekawego, a potem trzeba zaakceptować, że będzie to jedynie przeciętne anime, bez większego pomysłu na siebie. Poszczególne odcinki opierają się ciągle na tym samym wzorze. Jak w takim klasycznym shounen, gdzie mordo bitka musi być praktycznie co chwile, tak tu ciągle jedzą.


Byłoby niesprawiedliwe jakbym nie napisał, że coś próbowano jeszcze porobić. Lecz było tego na tyle mało, że dość szybko odstąpiono na rzecz.... gotowania. Tak się przedstawia ta, jakże rozwinięta fabuła.

Głównego bohatera najchętniej bym wrzucił do działu niedojda. Lecz zważając na to, że coś jednak pokazał to mogę dać mu jeden punkt więcej za trzeźwe myślenie. Pozostali bohaterowie to w lwiej części postacie drugoplanowe / na epizodyczne. W gruncie rzeczy są bardziej z przymusu niż z potrzeby. To co napiszę zabrzmi abstrakcyjnie, ale mięso jest jednym z ważniejszych postaci, a zaraz za nim są słodycze. Jak zobaczycie sami zrozumiecie, o co mi chodziło. 


Pisanie kolejnych zdań byłby jedynie laniem wody, o niczym na serio. Z jednej strony człowiek się zawiódł, bo liczył, że jednak coś się będzie dziać. Teraz rozumiem, czemu normalne aktywności są marginalizowane w innych seriach.

Czy warto obejrzeć Tondemo Skill de Isekai Hourou Meshi? Jeśli nie będzie przeszkadzała wam wieczna uczta jaka się będzie tam rozgrywać to można. Tylko trzeba pamiętać, aby nie robić to na głodnego. Ocena końcowa 6/10.

Udostępnij:

Recenzja mang Sprzedałem swoje życie za 10 000 yenów (Tom 1 - 3)

Przeglądałem stojące na półce mangi wyciągając jedną za drugą. Zastanawiałem się po którą wpierw sięgnąć, o której wpierw napisać? Już wiem, posłuchajcie.  

Przybliżę wam mangową adaptację książki Sprzedałem swoje życie za 10 000 yenów. Jak sam autor napisał w posłowiu w komiksie zostały ujęte wszelkie sceny nawet te, które wydawały się nieistotne.  


Czytając tą mini serie składającą się z 3 tomów zastanawiałem się nad głównym pytaniem jakie tam padło: Ile jest warte życie? Czy rzeczywiście da się oszacować wartość dnia, miesiąca, roku? Wbrew pozorom można znaleźć odpowiedź na to pytanie. Jest zarówno bezcenne jak i bezwartościowe. Jedynie sam człowiek może zdecydować, co z tym wszystkim zrobi.

W tej recenzji odniosę się do wszystkich tomów. Przez to nie będzie konieczne odwoływania się do szczegółów fabularnych. Przedstawienie protagonisty: Kusunoki. Początkowo było trudno mi zrozumieć jego motywy działania. Czym się kierował i o co mu właściwie chodziło? Dostał się na studia, a do tego dorabiał. Wydawało się, że wszystko jest jak trzeba.

Jednak portfel wiał pustką i dostał w jednym ze sklepów ofertę sprzedaży życia. Szybko, aż za prędko skorzystał z okazji. Rozumiem, że tak miało rozpocząć się to domino, lecz brak większego wstępu pokazującego co go dokładnie pchnęło do tak drastycznego kroku. Nie mogę potraktować tej pustki jako drobną błahostkę lub inną nieścisłość fabularną.


Nadmienię, że był to jedyny fragment z którym miałem problem, bo dalej jest już tylko lepiej. Pierwszy tom skupia się na akceptacji tego, co właśnie zrobił Kusunoki. Nie jest jednak sam, bo pojawia się w jego życiu obserwatorka. Jest przedstawicielką „firmy”, o której nic w sumie nie wiadomo oprócz tego, że skupuje: czas, zdrowie i życie itp.

Jedyne co autor jeszcze zdradza to fakt, że działają jak mafia, która ściąga długi nawet po śmierci wierzyciela. Tyle w kwestii tajemniczych osób trzecich. Akcja jaka się rozgrywa jest dość powolna. Nikt się nie śpieszy i można obserwować, jak mijają ostanie miesiące życia protagonisty. Dokonuje on rachunku sumienia i stara się domknąć wszelkie sprawy.

Przekładając stronę za strona wciągałem się coraz bardziej, a syndrom jeszcze jednego rozdziału był równie naturalny jak oddychanie. Niezaprzeczalnie stosunek między głównymi bohaterami był początkowo... dość chłodny. Szybko wyszło szydło z worka i wraz kolejnymi istotnymi sprawami jakie chciał załatwić Kusunoki przed śmiercią wszystko odwracało o 180 stopni. Tom pierwszy to nic innego jak spojrzenie wstecz i zrozumienie, co sprawiło, że jest w tym, a nie innym miejscu.


Kolejny tom miał już całkiem inny klimat. Był niczym przerwa, złapanie oddechu jakże potrzebnego do dalszego działania. Nie zabrakło z samego początku pewnego domknięcia jednego z początkowych wątków. Nazwałbym to kropka nad i. Następnie od nowego akapitu rozpoczynamy kolejne zagadnienie.

Automaty, jak dorosnę chciałem zostać automatem. Takim do sprzedaży? Nawiązując do jednej z licznych rozmów Kusunoki i Miyagi chcę się odnieść do ciekawego motywu środkowego tomu. Wspomniane urządzenia zawsze są pod ręką, a także są stałe i nie ignorują nikogo. Nie można zaprzeczyć, że w Japonii tego typu punktów sprzedaży jest od groma. Nawet jeśli są już to niemalże zabytki to o dziwo są dalej konserwowane i używane. Co dodaje pewnej głębi tej rozmowie. U nas dawno by poszłyby na złom. W drugim tomie skupiono się bardziej na rozkwitającym romansie. Wróć, źle to zabrzmiało... Lepiej napisać rodzącym się szczerym uczuciu.  

Spoglądając na zimną Miyagi mogłem zobaczyć jak stopniowo zaczyna promienieć. Bez wątpienia to samo podejście jej klienta miało na to niebagatelny wpływ. Kusunoki też uległ swojego rodzaju zmianie. Nie tylko pod względem wizualnym jak i charakteru. Czy się pogodził z konsekwencjami, a może zyskał cel? Sądzę, że to drugie. Jest to ironia losu. Trzeb stanąć na krawędzi przepaści, aby zacząć żyć pełnią życia.


Wreszcie pojawia się kolejny bohater, a mowa tu o społeczeństwie. Postacie epizodyczne, które zaczęły ukazywać się to tu, to tam udające widzenie kogoś kto jest potencjalnie chory psychicznie. Reakcje są naprawdę różne, a za każdym razem zaskakują zarówno czytającego jak i samych zainteresowanych.

Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że zakończenie, które jeszcze miałem hen przed sobą będzie o wiele bardziej ponure niż można się początkowo spodziewać. Wszystko jest jednak kwestią interpretacji. W tym tomiku odwiedzono istotne miejsca dla obu milusińskich. Przyznaje, że narysowane tereny robiły wrażenie.

Generalnie kreska jest naprawdę przyjemna, a tła są szczegółowe. Nie zdziwiłbym się jakby je wzorowano na rzeczywistych. Nie powiem, że gdzie nigdzie podeszli ostrożnie do kwestii drugiego planu. Są to jednak tylko wyjątki potwierdzające regułę.


Wracając do głównego tematu. Dalsze rozważania jakie są prezentowane na łamach mangi dotyczą pragnień i spełniania marzeń. Chodzi o próbę zrumienia się nawzajem i ułożenia tego w spójną całość. Praktycznie wątek główny został zachowany, ma się rozmieć. Jednak miłość już zupełnie zabrała wszystko. Aż chciałoby się powiedzieć, żeby chwila ta trwała wiecznie, a zakończenie było szczęśliwe.

Wiem, powtarzam się, ale sam finał porusza serca i najlepiej samemu się w pełni nim zapoznać. Niezaprzeczalnie jest to wisienka na torcie, której można było zapragnąć. Nim podsumowuje dodam, że w mandze nie zabraknie kryptoreklamy. Nawet sztuka wymaga pewnych kompromisów.

Podsumowując, czy warto przeczytać trzy tomy mangi: Sprzedałem swoje życie za 10 000 yenów? Bez wątpienia warto po to sięgnąć. Nie jest to tylko seria ambitna, ale i z przesłaniem, które do mnie dotarło jak po raz drugi przeczytałem. Ocena końcowa 9/10.
Udostępnij:

Recenzja filmu Śmierć nad Nilem z 2022 r.

Żyjemy w śmiesznych czasach. Pogoń za pieniądzem i pragnienie zdobycia łatwej forsy. Gdy tam na górze liczą kolejne setki dolarów zysków na dole normalni ludzie muszą opierać się fanatykom poprawności politycznej i wszelkich jej pochodnych.

Mówi się, że ostatnim czasie nadeszła moda na remake wszelakich dzieł. Od piosenek, przez książki, gry, aż do filmów. Śmierć na Nilu to bez wątpienia jeden z żelaznych przykładów jak można sprzedać po raz kolejny to samo zmieniając jedynie opakowanie.


Pół biedy jakby ograniczono się tylko do aspektów wizualnych, ale musieli przeforsować swoje ideologiczne pierdu, pierdu, aby móc zrobić z tego kolejną gównoburzę w sieci. Następnie wyzywać od rasistów każdego, kto śmie mieć inne zdanie niż oni. Cudna parodia naszych czasów.

Na chwilę odłożę te pierdoły, bo bolączek w Śmierci na Nilu z 2022 r. jest znacznie więcej. Zacząć należy od tego co najważniejsze, czyli od wąsów Herkules Poirot w którego ponownie wcielił się Kenneth Branagh. W filmie została pokazana geneza jego zarostu, a także wyjaśniono czemu były tak sumiaste. Otóż w czasie wojny Poirot został ranny i miał prawie pół twarzy rozwalone. Po czymś takim nie ma co liczyć, że się będzie gładkim Marianem.

Jednak jak za dotknięciem magicznej różdżki nie ma śladu. Wydawałaby się, że na tym wątek się skończy. Jednak postanowiono go zakończyć. Zamiast osiągnąć efekt zmierzony pokazali, że nie odrobili pracy domowej. Szramy zostały, ale tylko minimalne, co się w ogóle kupy nie trzyma.


Kolejny problem to scenografia. Film wyraźnie trąci tanim CGI. W kinie może się to nie rzuca tak w oczy, ale oglądając na komputerze i owszem. Wydawałoby się, że gorzej być nie może, ale jak się poszuka to coś się znajdzie. Sceny przy piramidach to prezentują wyśmienicie. Widać jak na dłoni, że coś jest nie tak. Można by rzec, że zostali „wklejeni”. Mało tego, można dopatrzeć się dziwnych rozmazań w określonych punktach. Dobrze, że chociaż część plany filmowego była bardziej klasyczna, czyli miała normalne dekoracje.

Teraz rozważam, czy przejść do fabuły, czy propagandy. W sumie jedno z drugim chcąc nie chcąc się tutaj zazębia. Śmierć nad Nilem niestety padła także ofiarą lewackiej ideologii. Oczerniono parę osób, aby było różnorodnie. Natomiast jak komuś było mało to dodano miłość, kompot i dwie suszone śliwki. Mało subtelny dowcip. O dziwo nie wypadło to jakoś tragicznie. Nic nie dodało i nic nie zabrało. Jedynie można się kłócić, o zgodność z realiami historycznymi. Szczerze wątpię, aby w 1937 r. Afroamerykanki (sądząc po akcencie) miały takie chody w społeczeństwie.

Istotniejsze jest to, że w samym filmie zachowano jedynie kilka faktów zgodnych z poprzednimi wersjami. Przykładowo kolejność wydarzeń w zabójstwach na statku, aż po  sam finał. Tylko znowu jest pewien problem. Muszę znaleźć jakiś synonim, bo za często się powtarzam. Jak się porówna obsada z wersją 1978 r. to się zobaczy, że istotni bohaterowie się nie pokazują, a w zamian pojawia się ktoś inny. Niby nic, ale zmienia tak wiele.


To co jednak mogę wrzucić do działu (****) tu miałby być niestosowne słowa, o wulgarnym charakterze. Sposób jaki Reżyser/ odtwórca głównej roli przekształcił sam koniec na coś w rodzaju kina akcji. Po obejrzeniu John Wick jakoś trudno mi się z tym zgodzić. Bardziej niż w formę trzeba wgłębić się materiał źródłowy. Herkules Poirot opierał się na swojej inteligencji i sprycie. Tutaj natomiast poszli w nieco współcześniejsze tony, lecz nie trzeba od razu robić z tego widły. Zgodziłbym się z tym całkowicie dopiero wtedy jakby zaczęły się jakiś pościgi samochodowe, skoki bungee i inna podniebna akrobatyka.

Nim przejdę do podsumowania warto wspomnieć, o paru mniej istotnych rzeczach. Z wielką chęcią przypominano jak to Poirot uwielbia symetrie. Przyznam, że wielce pocieszne. Nie zdziwię się jak w kolejnym filmie co wyjdzie we wrześniu tego roku dadzą to na sam początek.

Poziom gry aktorskiej był moim zdaniem taki sam jak w Orient Ekspresie. Bardzo zadowalający, a zwłaszcza Gal Gadot mnie mile zaskoczyła. Tutaj po prostu idealnie wtapia się w tłumie, to już i tak coś po jej niedorzecznych występach jako Wonderwoman.


Sporo kontrowersji było związanych z finałowym przemówieniem i logiką filmu. Jestem przekonany, że krytyczne uwagi szły głównie od ludzi, którzy dobrze znali całą historie i chcieli jedynie odhaczyć kolejny remake. Wiadomą sprawą będzie, że wiedzą kto, jak i kiedy zrobił. Twórcy musieli być tego świadomi i zapewne stąd taka, a nie inna próba złapania dwóch srok za ogon.

W takim wypadku udało się co najwyżej zdenerwować konserwatywnych widzów, których zaboli każdy szczegół odchodzący od oryginału, przykładowo pomysł z farmerem lub pokazanie protagonisty bez wąsów.

Podsumowując, czy warto obejrzeć Śmierć nad Nilem? Mimo sporych zmian w bohaterach i wydarzeniach to wciąż dobre jak na dzisiejsze standardy kino. Trzeba jednak przymknąć oko na jego dość budżetowy wygląd, który ma za zadanie udawać coś znacznie większego. Nie wieszałbym wszystkich psów na samym reżyserze, bo ostatecznie nie on jest tym, kto wykłada na to kasę.
Udostępnij:

Recenzja filmu John Wick

Ile można zrobić, aby wyrównać rachunki? Czy zawodowy zabójca da się obić od tak? Na te i więcej pytań postaram się odpowiedzieć w następującej recenzji.

Słynny płatny asasyn John Wick odszedł na emeryturę i prowadzi szczęśliwe życie u boku kobiety, którą kocha. Jak to bywa w takich filmach to co dobre nie trwa wiecznie i musiało się zakończyć. Żeby nie zdradzać za dużo musiało to być bardzo dramatyczne zakończenie.


Z takiego wstępu można się zacząć zastanawiać, co się stało dalej? Będzie to jakaś obyczajówka pełna przemyśleń? Napchają tą produkcję tysiącami dialogów o przemijaniu itp. Nic bardziej mylnego. Następna godzina i kolejne czterdzieści jeden minut będzie niczym innym jak radosną wymianom kul. W sumie to tylko tyle i aż tyle, bo diabeł tkwi w szczegółach.

Keanu Reeves udowodnił po raz kolejny, że świetnie się czuje w tego typu rolach. Wszelkie sceny walki to prawdziwy taniec bez dwóch zdań. Równolegle muszę na coś zwrócić uwagę. Nie chodzi tu o jego kunszt aktorski, a samą sekcję akcji. Postawiono, gdzie nigdzie na pewien realizm jakkolwiek nie zabrzmi to dziwnie w kontekście całej produkcji.


Doceniam jak w końcu nie strzelają nieskończoną amunicją i zmieniają magazynki. Ba, mało tego dodano tłumiki, kamizelki kuloodporne, czy zmianę broni długiej na krótką. Wszystko to jednak się kłóci z poszczególnymi wydarzeniami. Wick jako elita, a w branży zwany jest baba yaga robi w większości przypadków sieczkę. No właśnie w tym momencie coś zaczyna się sypać. Jasne jest, że nie można się spodziewać, że będzie to jakiś symulator. Chodzi tu o to, że nie wkłada to za grosz wysiłku.

Wszelkie starcia są jak najbardziej imponujące. Lecz widać jak na dłoni, że doskonale wie, gdzie i skąd pojawi się ktoś ochronny, czy inny najemnik. Równolegle jest parę sytuacji kiedy reżyser zmienił to i dziwnym trafem Johny dostaje wpierdziel, lub zostaje ranny. Można zauważyć te wszystkie bolączki, co dość mocno się gryzie. Zważając, że John Wick traktuje się na poważnie daje zabawny efekt.


Kolejną bzdurką, która okalecza ten film to słynny hotel Continental. Miejsce będące swojego rodzaju hubem dla zabójców, gdzie mogą się we wszystko zaopatrzyć. Naczelną zasadą jest brak wykonywania zleceń. W związku z tym powinien być jakiś system ochronny. O ironio tego nie ma dobrze, że chociaż rekompensata jest warta uwagi.

Skoro już wyciągałem negatywy to teraz pora przyjrzeć się pozytywą. Moim osobistym faworytem okazał się przyjaciel John'a, a mowa tu o Markusie w którego wciela się Willem Dafoe. Mimo, że była to mała rola drugoplanowa pokazał znacznie więcej niż szalejący Wick. Czuwał nad nim jak anioł stróż. Wszelkie sceny z jego udziałem pokazywały, że naprawdę się przejmuje i stoi murem za za swoim przyjacielem.


Z kolei Wick w większości czasu antenowego poczynał sobie dość śmiało. Osobiście uważam, że moment kiedy pokazują jego wielki powrót do zawodu był najlepszy. Te emocje i pragnienie vendetty robiły swoje. Chciałoby się napisać coś więcej, ale w moim subiektywnym odczuciu ten maraton strzelankowy na więcej nie zasługuje. Jedynie co to można się jeszcze pośmiać z kretyńskiego synka, który nie potrafił zakończyć roboty.

Podsumowując, czy warto obejrzeć John Wick? Jeśli nie oczekuje się niczego, oprócz nawalanki non stop to jak najbardziej. W pozostałych wypadkach można się poczuć znudzonym. Zwłaszcza, że mogli zakończyć całość w około jednej godzinny. Jedynie szkoda mi Keanu Reevesa, który tyle wysiłku włożył na darmo.

Udostępnij:

Recenzja Judgment (Xbox Series X)

Co zrobić jeśli nie można pojechać do Japonii, ale jednak bardzo się chcę zobaczyć chociaż jakąś jej namiastkę? Oczywiście się sięga po Yakuze!

Dokładnie rzecz biorąc zgarnąłem z półki spin off Judgment. Jest to całkowicie osobna historia, która pozwoli wejść w tą kultową serie. Miałem dość spore oczekiwania, co do tej produkcji. Z jednej strony zostały one spełnione, a gdzie nigdzie trochę się zawiodłem.


Wielokrotnie powtarza się fraza, że ta marka stoi fabułą. Zaglądając w swoje notatki odhaczyłem następujące rzeczy. Fabułą jest jak w budżetowym serialu z pomysłem na siebie, ale bez szału. Porządnie i aż porządnie, co dziś nie jest standardem. Na szczęście wraz z rozwojem wydarzeń gra pokazuje pazura. Główne misje z kampanii potrafią zachęcić do podążania za tajemniczym zabójcą, który będzie kreowany na pro zawodowca. A co, jeśli jednak, będzie chciało się zrobić przerwę?

Powiem tak, przepadnie się w otchłani side questów. Wszystkie morza pochwał na temat tego co można robić poza wątkiem głównym są w sporej mierze prawdą. W przypadku Judgment trzeba przebić przez sam początek, aby się do nich dostać, ale naprawdę warto, bo im dalej w las tym więcej drzew.

Chodząc, bo dość klaustrofobicznej Kamurocho spotykałem potencjalnych przyjaciół i sojuszników. Praktycznie czekali wszędzie w sklepach, restauracjach, a nawet zwisali ze ścian. Tak było nie zmyślam, ale nie był to jakiś upiór, czy inne cholerstwo. Dość często i gęsto się do nich wracało siłą rzeczy. Sprytnie powiązano ich z systemem regeneracji HP. W konbini (odpowiednik Żabki) mogłem się zaopatrzyć w jedzenie, które służyło do regeneracji podczas walki. Bary spełniają z grubsza tom samą rolę z tą różnicą, że zamówione danie nie da się zabrać ze sobą.


Wraz z kolejnymi potrawami, które się będzie wybierało włączą się nowe opcje dialogowe. Nie zabraknie też ludzi, których pozna się przypadkiem na ulicy. Praktycznie nie da się ich pominąć, bo gra za każdym razem o tym przypomni skutecznie. Są mniej lub bardziej ciekawi bohaterowie drugoplanowi. Lecz za każdym razem jak się do któregoś wraca ma się wrażenie, że rozmawia się z starym przyjacielem.

Nie zabraknie też takich, co wyskoczą jak Filip z konopi. Ci z kolei będą tworzyć fundament wszelakich dziwnych japońszczyzn, które mogą odstraszyć ludzi nie będących otwartych na tamtejszą kulturę masową. W samych misjach fabularnych też nie zabraknie przepełnionych satyrą momentów dla tego naprawdę warto na nie czekać. Równolegle muszę wrzucić mały kamyczek. O ile przechodząc kampanie wszystkie dialogi są dubbingowane tak już reszta nie. Wiąże się to z czytaniem, bardzo dużo czytania.

Jako, że Yagumi jest detektywem, będzie wykonywał różne zlecenia. Z jednym z bardziej powtarzalnych było śledzenie podejrzanych. Początkowo jest to nawet interesujące. Chodzi się za Npc i kryje w wskazanych miejscach lub za jakimś rogiem. Żeby na końcu strzelić odpowiednią fotkę. Wstępnie jest to na plus. Lecz powtarzając ten schemat po raz setny można mieć go dość. Pal licho, jakby tylko w pobocznych to by się znajdowało, ale i w tych z kampanii też nie zabraknie. Podobnie jest z wyszukiwaniem określonych osób lub celów z listy do odhaczania. Kamera zmienia się wtedy na FPP.


Jest to tylko drobna niedogodność, którą spokojnie zepchnąłem na bok. Pozostałe detektywistyczne prace to już całkiem inna liga. Polecam gorąco, warto je wykonywać, aby zobaczyć coś co może naprawdę zaskoczyć. Więc pamiętajcie o tym i wyrabiajcie sobie opinie w mieście, co będzie jednym z czynników decydującym o dostępie do tych q.

Wspomnę jeszcze, że można pobawić się w romansowanie. Tutaj jest trochę dziwnie, bo kandydatki nie pokazują się wszystkie jednocześnie. Oficjalnie można się domyśleć które to będą. Początkowo jest to jedna dziewczyna i dopiero długo nic i aktywują się pozostałe. Ta poboczna linia fabularna jest nawet całkiem spora więc straciłem parę wieczorów na robieniem jej szturmem. Nie żałuje, bo wszelkie atrakcje dodatkowe były przednie.

Nie zabrakło też mini gier, czyli salonów z automatami, rzutek, kasyno, a nawet wyścig dronów itp. Liczyłem, że tutaj będzie coś więcej, a tak było dość blado. Hazard to nie moja bajka, a więc na dzień dobry papatki. Dalej rzutki, co tu dużo pisać żuty do tarczy nie są jakoś ekscytujące. Sytuacja się zmienia jak się lubi retro gry od Segi to można trochę czasu spędzić w salonach. Teoretycznie wyścigi dronów powinny być czarnym koniem w tym wyścigu. Odbiłem się od tego na dzień dobry.


Kampania jest natomiast prawie lustrzanym odbiciem tego, o czym pisałem powyżej. Tutaj fabuła jest o wiele sztywniejsza i bardziej poważna. Nie powiem, że wszędzie, bo niekiedy pomysły devów zwalają z krzesła swoją oryginalnością. Trochę posłodziłem to teraz też i coś gorzkiego dodam. Spory nacisk położona na zapamiętywanie wielu faktów. Ważne jest, aby je znać na pamięć, bo inaczej posypie się sprawa w sądzie lub innym ważnym momencie, co może namieszać. „Bonusem” jest jeszcze utrata punktów Sp, a po naszemu Pd. Są i takie sytuacje kiedy można to olać temat zdobywania punktów doświadczeń.

Napisze o tym tylko tak w ramach ciekawostki. Parę q praktycznie nie było widocznych na mapie i jedynie z zgromadzonych informacji trzeba było ustalić dokąd się wybrać. Trochę denerwujące, bo w 90% wszystko jest oznaczone na mini mapie.

Niezaprzeczalnie rozpisanie odpowiednio wszystkich postaci będzie kluczowe, aby nadać pewnej wiarygodności danemu światu. Nie powiem, to jest najmocniejsza część Judgment. Zawsze z wielką chęcią wracało się z do biura Genda – sensei. Sporo istotnych momentów właśnie tam miało miejsce. Pogaduszki jakie się zresztą tam odbywały będę zawsze ciepło wspominał. Praca na ulicy jednak nie była zbyt rozsądna bez asystenta. Taką rolę spełniał właśnie Masaharu Kaito. Jego praktycznie nie da się nie polubić. Zwłaszcza jak wpadnie z hukiem w grupę yakuzy.


Natomiast wątek główny jaki taki jest naprawdę bardzo dobrze przemyślny, a twisty fabularne stają się tu czymś będącym na porządku dziennym i to dosłownie. Cała intryga ma tyle warstw, że dopiero po przejściu całej gry zrozumiałem, jak to się łączyło ze sobą. Prawdziwy majstersztyk. Mimo, że gra spokojnie zabierze lekką ręką ponad 50 godzin to nie ma się ani chwili poczucia rzucenia tego wszystkiego w kąt. Wszystkie te zagadki są niczym lokomotywa napędowa, która ciągnie wszystko na przód.

Dobrze teraz pora na walkę, rozwój i wszelkie wyjaśnienia jakie dostaje gracz. Zanim zacznie się cokolwiek robić będzie trzeba przebrnąć przez ściany tekstów. Nawet w tak oczywistych aktywności jak skradanie się będzie co poczytać. Na dłuższą metę to dość męczy, zawsze można je zamknąć. Pozytywną stroną jest fakt, że dzięki temu nie strzeli się gafy na randce i kupi się coś głupiego lub nie wykorzystać bonusów w postaci odnawiającej życie muzyce w agencji detektywistycznej itp.

Dalej mam rozwój bohatera. Podzielono to na kilka drzewek talentów, które z kolei potrzebują specjalnych książek, aby dostać dostęp do aktywnych umiejętności. Podobnie jak same skille wymagają one Sp. Poszczególne kocie ruchy można pogrupować na te, które przydadzą się do walki indywidualnej i grupowej. Warto walczyć przy miejscach, gdzie stoją towarzysze, bo odblokowują się specjalne wykończenia, które są kolejnym plusem.


Biegając po mieście wielokrotnie włączą się randomowe walki. Jeśli się nie wyrobiłem to przybiegała policja. Natomiast jak poszło zgodnie z planem to leciało doświadczenie na konto i kasa. Była też opcja ucieczki tyle, że nie zawsze się dało. Wraz rozwojem fabularnym pokazywali się mini bossowie wraz z przydupasami. Gra informowała o specjalnej potce dającej bonus w walce, co jest tylko opcjonalne. Większym utrapieniem były momenty kiedy pojawiał się wrogi klan. Należało poczekać, aż licznik zejdzie do zera ewentualnie pokonać kilku bossów.

Sama walka to swego rodzaju balet. Rzucać można niemal wszystko wszystkich, co się podwinie pod ręką. Zaryzykować można i stwierdzić, że jedynie wyobraźnia ogranicza jak zakończyć sprawę. W ramach urozmaicenia dostaje się sporo przedmiotów dających super moce. Żeby nie przedobrzyć dodano ograniczniki czasowe, a na jednej przedmiot zmniejszyli silę rażenia jeśli wykorzysta się przeciw bossowi.

Skoro przy nich jestem to są naprawdę fantastyczni. Najpierw zaczyna się bardziej sparnkgiem jednym i tym samym, aż trzy razy. Potem pokazują się coraz to bardziej wymyślni, co tylko urozmaica rozgrywkę. Dzięki żelaznym zapasom jedzenia żaden nie jest jakimś większym wyzwaniem.


Nie oznacza to jednak, że nie ma konsekwencji. Poza zwykłymi obrażeniami, które się normalnie regeneruje jedzeniem są jeszcze poziom wyżej rany. Wymagają one apteczki lub leczenia, a to słono kosztuje.

Zarówno przy boss fight i pościgach położono niemały nacisk na qte. Wrzucałbym to zdanie akapit wyżej. Lecz uznałem, ze poświecę temu osobny fragment. Ogrywając Judgment na Xbox Series X zauważyłem w pierwszych godzinach, że ruchy drążkiem, czy grzybkiem były opóźnione. Był to jednym problem techniczny o jakim mogę wspomnieć.

Ostatnią sekcję zostawię oprawie graficznej. Od samego początku do końca w tej kwestii nie zmieniałem zdania. Tytuł ten prezentuje się jak podrasowana na modach produkcja z Ps3. Z czego główni bohaterowie dopóki się nie odezwą po prostu błyszczą. W momencie jak zaczynają się animacje to cały urok pryska.

Podsumowując czy warto zagrać w Judgment? Po tak długim wywodzie jest to raczej jednoznaczne. Mocna produkcja na moją grę roku 2023 r. Ma co prawda swoje dolegliwości, lecz są one na tyle małe, że w sumie nie istotne. Najbardziej mnie zastanawia jak devowie wpadki na pomysł z szukaniem kotów w poszczególnych śledztwach. Kiedy były za czymś ukryte to wszystko ok. Ale małe coś widoczne z któregoś z rzędu piętra na drugiej stronie ulicy to już przesada.






Udostępnij:

Recenzja serialu Wednesday

Zazwyczaj jak ludzie piszą, że dana rzecz jest dobra, a nawet świetna podchodzę z pewną dozą niedowierzania. Co jednak się stanie jak dołoży się do tego Netflix?

Odpalam serial Wednesday i sobie myślę niech się dzieje wola nieba z nią zawsze zgadzać się trzeba! Z marką Rodzinny Adamsów byłem bardzo dobrze zapoznany, bo jak każdy milenialsów wychowałem się na wszelakich adaptacjach tej serii.


Kreacja głównej bohaterki w wykonaniu Jenna Ortegi zachwycało. Od razu wiedziałem, że dobrali odpowiednią osobę do tej roli. Aktorka gra całą sobą i mimo że protagonistka miała jeden wyraz twarzy non stop, nie zmienia faktu, o jej wyjątkowości. Żeby nikt mi nie zarzucił to co napisałem wcześniej było jedynie skrótem myślowym.

Wednesday pokazała też inne emocje, które w odpowiednich momentach stanowiły odpowiedni kontrast dla poszczególnych wydarzeń. Jednak to co było najbardziej ujmujące w całym serialu to szybkość jakie poszczególne wydarzenia miały miejsce i podział na poszczególne wątki. Nikt nie starał się na siłę przedłużać momenty z bezmyślnym pitoleniem o niczym.


Mimo swojej odcinkowej formy zdecydowano się na filmową treść. Innymi słowy bardzo intensywnie tak, aby widz nawet na chwile nie mógł zacząć się zastanawiać, a co tam będzie na kolacje. No dobrze, ja tu pitu pitu, a co jest daniem głównym ? W akademii Nevermore , co można przetłumaczyć nigdy więcej zaczynają się tajemnicze morderstwa.

W pierwszym momencie jak usłyszałem, że winne miało być zwierzę to przypomniał mi się Zmierzch. Szczęśliwie, żaden Edek się nie pokazał. Choć samego wątku romantycznego nie zabrakło i to z samymi chłopakami (homofoby! xD) Przecież to dyskryminacja! Żarty na bok. Mimo faktu, że wszystko się toczyło wokół wspomnianych morderstw i podbojów miłosnych Wednesday to nie zabrakło czasu na relacje matki - córki. Trudno nie zauważyć, że mamusie wypadły stosunkowo kiepsko.


Nie mogę napisać, że je jakkolwiek rozumiem, czy nawet zgadzam z ich zachowaniem. One są i na tym ma się wszystko skończyć. Jednak jak już tak pisze, to warto wypomnieć o tym, że jeden z bohaterów drugoplanowych miał dwie matki. Jak widać, ludzie z
Netlixa nie byliby sobą jakby nie wsadzili trochę dziegciu do tej beczki miodu.

Nie zabraknie też czarnego charakteru, em znaczy się antagonistki. Joy Sunday wcielająca się w Bianca Barclay pokazała, że coś potrafi i nie wrzucona ją tylko dla tego, że taka panuje moda. Chwila, a może ona tez jest syrenką z Odry jak Ariel? Jej rola była jak najbardziej poprawna. Czuć było jej zołzowatość na każdym kroku. Dobrze, że dodali do tego jakieś drugie dno i nagły zwrot wydarzeń. W ten sposób trochę wybieli ją (śmiech). A na poważnie pozwoli lepiej zrozumieć jej zachowanie.


Nie mogę w całości pominąć najistotniejszej osoby Enid Sinclair. Współlokatorka protagonistki, która jest swojego rodzaju jej przeciwieństwem. Wielokrotnie będzie to powtarzane, poprzez bardzo charakterystyczne ujęcia mające pokazać dwa osobne bieguny. Za pierwszym razem robi to wrażenia. Lecz po wykorzystaniu tego po raz kolejny staje się już nużące.

Cała ta historia jest ubrana w radosny przerysowany do granic możliwości mrok. O ile wizualnie przedstawia się to jako nieco horrorowy twór tak naprawdę jest całkiem uroczy. Generalnie rzecz biorąc wszystko to ma za zadanie urozmaicić dobrze znane motywy jakie się zna z innych dzieł o młodzieży z szkół średnich.


Jedynie wszelkie wstawki adamsowe mają nadać taką, a nie inną formę. Nie zabraknie też innych ważnych postaci znanych z tego uniwersum. Lecz zostanie to już wam do odkrycia i oceny. Sam finał to prawdziwy miks nawiązań. Na ile świadomych trudno powiedzieć. Ale pozwalają na liczne żarty w momentach kiedy się robi poważnie.

Sam serial wiele razy nawiązuje do filmów o małym czarodzieju. Wiec będzie to dodatkowa gratka dla tych, co będą oglądać ten serial. Nim podsumowuje tekst, wspomnę, o kontrowersji jaką wywołał. Otóż obsadzenie przeciwniczki Wednesday Afroamerykanką było oczernianiem jej. No, bo jak wiadomo oni mogą grać tylko szlachetne i dobre postacie, a tak jest passe.

Podsumowujmy, czy warto obejrzeć serial Wednesday? Uważam, że jak na dzisiejsze standardy jest to dzieło na tyle wybitne, że nawet się powinno. Zwarta akcja, a nie jakieś gadanie po próżni, a do tego ciekawie napisani bohaterowie, którzy mają coś do zaoferowania. Czego chcieć więcej? Może lepszego CGJ, a tak daję.... 9/10.
Udostępnij:

Translate

Czytelnicy

Wyświetlania