Recenzja anime Kizumonogatari Część 3: Reiketsu-hen

 Jestem świeżo po obejrzeniu Kizumonogatari Part 3: Reiketsu-hen. Z góry ostrzegam, że będzie w sporo spoilerów. Dlatego Ci co nie oglądali niech to zrobią, a następnie przeczytają to co mam do powiedzenia.

Ostania część Kizumonogatari nie jest bombą nie jest nawet dobra. Teraz pewnie noże otwierają się w kieszeniach fanów (śmiech). Spokojnie z górę już uprzedzę i pewne fakty. Film ten jest zbyt nieszablonowy, aby go tak zaszufladkować.


Z jednej strony czułem, że obcowałem z czymś niezwykłym. Budowa napięcia i wiele wywrotowych sytuacji, które zmieniały pogląd na sytuacje. Wyskakiwały one w najmniej spodziewanych momentach. Od pożarcie Guillotinecutter przez Kiss – Shot, aż po odkrycie prawdy co do jej zamiarów.

Wiedząc co się stanie z pseudo wampirem jak nazywa ją protagonista w następnych sezonach domyślałem się już biegu wydarzeń. Mimo to jak zobaczyłem zakończenie, które unieszczęśliwi wszystkich byłem zaskoczony.

Poleciały napisy i powinienem powiedzieć do siebie przeżycie jak ich mało, ale czegoś mi zabrakło. Jak to nazwać?, trudno powiedzieć. Możliwe, że to hipokryzja ludzkiego istnienia. Czy zadaliście sobie pytanie: czemu wampir jako rodzaj bytu ma się poświęcić i umrzeć śmiercią głodową, a człowiek mordujący na skale przemysłową tak zwane „zwierzęta” już nie?

Motywacje Koyomi – kun były jak najbardziej szlachetne. Kierował się naturalnym insektem ochrony pobratymców, czy też członków stada jakim są ludzie. Jednak jedna rzecz jest dość ważna wielkie oppai Kiss – Shot mogły w tym przeszkodzić!


Czas! Przerwa! Nim wrócę do dalszych filozoficzno podobnych wywodów słów kilka o dyskryminacji nagiego ciała. Jak dobrze wiecie sceny gore pokazywane są na tej serii na porządku dziennym. Natomiast wszelkie wątki erotyczne / pornograficzne cenzurowane. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że wydawca, czy inny zarząd uważa to za bardziej obrzydliwe niż palenie żywcem, liczne amputacje, dekapitacje, czy rozrywanie na tysiąc i jeden sposobów.

Generalnie mogliby pokazać, że mają jaja i trochę zaszaleć, a nie podchodzić do tego jak w pierwszym lepszym ecchi. Odsuwając to jednak na bok najbardziej zastanawia mnie, czemu Koyomi – kun nie związał się Hanekawa „Mobilną przekąską” Tsubasa to ta z warkoczami.

Nie przeczę, że jest trochę jak yandere. Posiada liczne oblicza i ma dość dziwny punkt widzenia na świat. Bycie pożartym w imię przyjaźni jest ok., ale macanie cycków przekracza jej wyobrażenie zboczenia. Najwyraźniej nie brała na seria możliwości śmierci… Chociaż jak dowiedziała się prawdy musiał brać to pod uwagę.


Nie raz można zauważyć niepokojący uśmiech na jej twarzy. Jej buźka mówi wtedy wyraźnie, że normalna to ona do końca nie jest. Mimo mocno humorystycznej otoczki nie mogłem się pozbyć wrażenia, że zostanie z nią samemu nie byłby bezpieczne.

Po reklamie, wróćmy wydarzeń na boisku. Ukazanie się gammy szarości i egoizmu Koyomi – kun. Zrozumieć wampira, nie kobietę żyjącą pięćset lat jest naprawdę trudno. Mimo faktu, że spłycali niekiedy jej osobowość ukazując ją pod względem charakteru jako dziecko. Ona chciała odejść i miała do tego prawo. Lecz nawet to jej odebrano.

Oshino Meme niczym pan Lusterko dołożył tu swoje trzy grosze. Ech, trudno go rozgryźć z jednej strony wydaje się rzeczywistym strażnikiem równowagi, a z drugiej strony to cwany diabełek. Trudno się zdecydować do czego mu bliżej, ale dopiero w ostatniej części Kizumonogatari ukazuje się w pełnej krasie.


Samo zakończenie pełne smutku i przeprosin Koyomi – kun są ciut śliskie. Spływają po widzu jak woda, po kaczce i niewiele zostawiają, a mimo to ubranie jest mokre. Czy należy doszukiwać się tu głębszej prawdy? Cholera wie…

Podsumowując Kizumonogatari Part 3: Reiketsu-hen to anime, które zostanie z większością z was na długo, a teraz pora na kolejny sezon. Pora na mnie bey, bey.

P.S. Tekst leżał w przysłowiowej szufladzie ponad rok więc nie pamiętam już co tam było w anime xD

Udostępnij:

Recenzja Life is Strange 2 (Ps4)

 Pora się ruszyć! Mleko zostało rozlana, co oznacza komu w drogę temu czas. A może szło to jakoś inaczej? No mniejsza zaczynajmy!

Wielkie miałem nadzieje co do tego tytułu. Po przejściu pierwszej części, która będzie dla mnie zawsze kultową strasznie się zawiodłem. Problem tej odsłony leży w braku pomysłu na siebie. Mimo faktu, że technicznie jest dobrze i wydaje się, że niczego nie brakuje to ma się po przejściu tych epizodów niedosyt.


Człowiek czuje się tak jakby podano pozornie syty posiłek, a tak naprawdę jest pusty i bezwartościowy. Już u swoich podstaw jest bardzo wiotki. Jednym z powodów wielkiej odysei braci jest użycie mocy przez Daniela (młodszy z rodzeństwa) i wiadomości, że Shawn jest oskarżony o zabójstwo policjanta.

Zastanawia mnie w ogóle jak doszli do takiej bzdurnej koncepcji? Pomijając jakie miał rany zabity gliniarz, które mogły być jedynie wynikiem eksplozji to mamy jeszcze coś na dokładkę. Tuż przy miejscu zbrodni znalazł się przewrócony radiowóz. Czyli Shawn stał się Hulkiem i pierdnął atomówką?

Pomijając już te pierdoły dochodzą w czasie kampanii różne pozorne decyzje. Dostanie się do pokoju matki, wybranie się do miasta po choinkę itp. Nie raz, nie dwa rzekomo istotne wybory sypały się jak karty z kapelusza. Nie powiem, że 100% tego jest rodem z The Wolf Among Us, ale niestety w drugiej połowie kampanii tak to się prezentuje.


Oprócz tych mega ważnych momentów są też inne, a każde nieco inaczej jest pokazane Jak chociażby zwykłe wybory: a, czy b. Mamy też denerwujące sytuacja kiedy czas goni nieubłagalnie. Wersję, która ogrywałem na Ps4 była po angielsku bez możliwości zmiany na polski. Nie pomagało to wcale w świadomym działaniu. Taka mała ciekawostka podstawowe akcje też są na czas i nagrano specjalne odpowiedzi na milczenie protagonisty.

Na pocieszenie wspomnę, że coś jednak można wskórać. Odnosi się to bardziej do tych momentów, gdzie jest szansa na rozwiązanie problemu na więcej niż jeden sposób. Choć nie jest to reguła. Za to jestem przekonany, że na charakter Daniela da się wpłynąć. Wystarczy być dla niego opiekuńczym i nie dawać złego przykładu. Za bardzo zawiłe to nie jest. Duży nacisk nałożono na temat kradzieży. Jeśli coś się zwinie nie wpływa to na bieżącą sytuacje negatywnie, a będzie to piętnowane w przyszłości. Jest też widoczna zmiana w charakterze Daniela, który będzie naśladował Shawna .

Tak jak w pierwszej części wszystko toczyło między Max, a Cloe tak tu między starszym, a młodszym bratem. Początkowo nawet trzyma się kupy. Protagonista stara się zataić prawdę i idzie to lepiej lub trochę gorzej. Wszelkie humorki Daniela wpasowują się idealnie w ten scenariusz. Potem, no właśnie, potem jest już o wiele gorzej.


Mały gnój jest prawdziwym utrapieniem. Kula u nogi, do której za grosz nie dochodzi co się dzieje. Naprawdę trudno powiedzieć, czy on jest taki głupi czy tylko udaje? Szczerze, wolałbym to pierwsze. Rozumiem dziecko itp., ale nie raz nie dwa pokazał, że to co się dzieje jest dla niego jasne i klarowne. Mimo to januszował jak diabli. Paradoksalnie moc jaką posiadał nie była zaletą w prowadzeniu tej fabuły. Wprost przeciwnie, jak dla mnie prawdziwy gwóźdź do trumny.

Początkowo faktycznie były to sztuczki na poziomie Kamienia Filozoficznego, aby na koniec wymiatał jak Lord Vader. Zamiast robić bandziorów na miazgę to jedynie potrafił zrobić marne hokus pokus, a mógł zrobić avada kedavra. No ale cóż, o mało co a sam bym facapalmem zrobił sobie kuku na widok tych farmazonów.

Lepiej natomiast wypadła cała otoczka, dziwny syndrom Skyrima. Tam też wszystko co się działo wokół było lepsze od głównej linii fabularnej. Rasizm, tak rasizm został tam wreszcie pokazany taki jak powinien być. Nie ma tam pseudo dyskryminacji i czarnych syrenek, hobbitów i lewackiego lamentu o wszystko co nie zgadza się z ich chorą ideologią. Shawn nie raz dostanie po mordzie tylko za to, że jest pół Meksykaninem. Nazwał bym to jakąś odmianą. Nie chodzi tu o sam atak fizyczny, a wybranie innej mniejszości etnicznej. Nie zabrakło też pokazania drugiej stronny, czyli tych co są temu przeciwni.


Drugie skrzypce odegrała tutaj religia. O dziwo nie zaprezentowano jej w zbyt dobrym świetle. Mówiąc wprost przedstawiono jej toksyczne oblicze. Krótko co prawda, bo tylko w przed ostatnim epizodzie, ale i trochę wcześniej. Ostatnią rzeczą, która wypadła dobrze to etap w komunie. Wsłuchując się w rozmowy poszczególnych mieszkańców można dostrzec szereg obrazów. Każdy z grupy jest dość wyrazisty i ma swoją historie. Mimo trudnych przeżyć dają z siebie wszystko i na swój sposób dbają o innych.

Na koniec nieco odbiegnę od gry, a poruszę temat dystrybucji. Poczekałem na edycje kompletną. Tylko czemu nie wgrali od razu ostatniego odcinka? Teraz czeka mnie wybór dokupienie go, bo kod ma błąd na nadruku. Takie zagranie jeszcze bardziej skłania do tego, aby wyjąć płytę z napędu i olać to, bo nawet nie ma się chęci skończenia, a co dopiero ponownie przejść, aby sprawdzić, czy jest po co wracać.

Lecz niebyłym sobą i tego nie sprawdził. Na pohybel korporacjom! Sam finał jest podobnie jak całość nieźle napisane. Ale trudno o jakieś emocje jedynie olanie finału i najważniejszego pytania. Skoro przez tyle godzin praktycznie nie da się zżyć z głównymi bohaterami.  


Na samym początku pytają, o to co się stało ma końcu poprzedniej części. Jakieś nawiązanie dali trochę widokowe, że się tak wyrażę. Na pociesznie dodam, że można się dowiedzieć co się stało z Max i Cloe

Jeśli kiedyś wrócę do tej produkcji to będzie to przypadek lub będzie to sezon ogórkowy. W innym wypadku szkoda czasu na coś co nie jest wstanie dorównać pierwowzorowi. Ocena końcowa 5/10.







Udostępnij:

Recenzja anime Paripi Koumei (Halloween Edition)

Miesiąc duchów i zmor wszelakich, a tu takie anime, które bardziej rozgrzewa jak mrozi krew w żyłach. Jednak, że się czas ten dobiega końca to dam do listy coś weselszego.

Czym jest isekai każdy wie, a co jeśli zmienić nieco formułę na religijną? Wyjdzie z tego Paripi Koumei. Główny bohater był istniejącym generałem chińskim żyjącym w starożytności, a teraz trafił do współczesnej Japonii w czasie trwania Halloween. 


Od razu uprzedzam, że nie zaczął jako nastolatek, lecz dorosły mężczyzna ok. czterdziestego roku życia. Nie spodziewałem niczego szczególnego po tej serii, a mimo to dostałem lekką fabułę z dużą ilością muzyki i lekcji historii.

Każdy odcinek zaczyna się od genezy jakiejś strategii, a potem mamy jej przełożenie w czasach współczesnych. Jest to na swój sposób dobry pomysł na popularyzowanie dziejów Chin i nie tylko ich.

Wrócę do protagonisty w początkowych odcinkach dość mocno pokazywał, że nie pochodzi z lat obecnych. Wszystko to jednak zostało pokazane z przymrużeniem oka, bo inaczej i tak się by nie dało zaprezentować.


Koumei przez cały czas szpanował, a może pokazywał jak szybko potrafi się adoptować do bieżącej sytuacji. W sumie okazał się człowiekiem, o wielkim sercu, który nigdy nie rzuca słów na wiatr.

Kolejną główną bohaterką jest Eiko, która stara się zostać piosenkarką. Śpiewa w lokalnym klubie i pracuje tam jako barmanka. Wspomnę też o jej szefie, który jest dość istotny w całej fabule.

Szybko odniosłem wrażenie, że bardzo się angażuje w rozwój Eiko i co tu ukrywać nie żałuje kasy. Wspólnie z Koumei tworzą coś w rodzaju rodziców. Zastanawia mnie czy to nie jest jakaś ukryta propaganda. Jednak nie będę wyciągał tak dalece idących wniosków.


Sezon pierwszy to praktycznie streszczanie kariery aspirującej gwiazdy estrady. Żeby jednak nie było za nudno to między poszczególnymi występami wstawiono pomniejsze historyjki. Każdy z postaci drugoplanowych ma swoje back story. Ba, nawet można się z nimi zżyć i rozumieć motywację jaką się kierują.

To co jednak jest najlepsze w tych różnorakich wątkach pobocznych to łączące je nici, które są w rękach Koumei. Niczym władca marionetek pociąga nimi z ukrycia i tworzy jedną całość.

Jednak wisienką na torcie jest zespół Azalia. Początkowo są kreowani jako antagoniści z wredną agencją, która tworzy produkty muzyczne. Wraz z rozwojem wydarzeń droga Eiko krzyżuje się z wspominanym zespołem. Nie doszło w związku z tym do jakiegoś przełomu, który mógłby wstrząsnąć widzem. Ale za to uzasadnił zmiany jakie nastąpiły u naszej gwiazdeczki.


Humor jak i relacje między poszczególnymi bohaterami nie odbiegają zasadniczo od tego co można zobaczyć w innych produkcjach tego typu. Praca, przyjaźń i miłość jest tym co promuje to anime, czyli standard. Jest jednak pewien wyróżnik. Wszelkie fakty dotyczące przeszłości Koumei. Szef jest jego wielkim fanem i wszelkie nerdowskie rozmowy na temat tamtego okresu w jakimś stopniu wyróżniają się na tle reszty.

Mimo, że nie jest to musical to jakoś mało dają piosenek popwych. Wałkują natomiast jeden przebój, który może być dość denerwujący na dłuższą metę. Z kolei hip-hopu jest pod dostatkiem, co w sumie ratuje sytuację.

Natomiast część wizualna jest stabilna i niczym się nie wyróżnia od pozostałych anime. Wszelkie oszczędności występują, a tam gdzie jest coś więcej niż ruszajże się usta lub statystyczny kadr jest zadawalający.

Podsumowując Paripi Koumei jest dobrym anime, które ma całkiem wartką fabułę z nieźle napisanymi bohaterami, którzy nie zostali spłaszczani i stali się jedno wymiarowi. Te wszystkie odcienie szarości sprawiają, że się chętnie ogląda kolejne odcinki. Dlatego polecam tą produkcję i daję 8/10.
Udostępnij:

Recenzja filmu Pogromcy Duchów. Dziedzictwo (Halloween Edition)

Mamy dziś taką dziwną modę na wysysanie do cna każdej marki jaka tylko osiągnęła jakiś większy sukces na rynku. Plusem tego jest możliwość cieszenia się nowymi produkcjami. Co natomiast się stanie jeśli nie wyjdą jak trzeba? 

Wezmę dziś na warsztat Pogromców Duchów. Dziedzictwo, które jest tego najlepszym przykładem. Kontynuacja kultowych filmów, które jak na swoje czasy były świetnymi komediami z elementami horroru. Trudno by było znaleźć kogoś komu to nie przypadło do gustu.


Inaczej rzecz się ma sytuacja z Dziedzictwem. Można się zachwycać dobrymi ujęciami, czy otoczeniem. Jednak to była to jedynie decyzja o zmianie otoczenia, a całą resztę zrobiła dzika przyroda itp. 

Nie zabraknie też scen, które  można zaliczyć do udanych jak pościg za pierwszym i w sumie jedynym duchem, który posłużył za tutorial przed głównym bossem. Z kolei kreacja bohaterów prezentuje się jak z jakiś Trudnych spraw. Matka nie umiejąca ogarnąć finansów, o czym sama córeczka wspomina. Syn to chodząca pokraka oderwana od rzeczywistości. Niby dzieckiem nie jest, ale jego jedyne motywacje do zarobienia kasy jest potencjalna możliwość zaliczenia laski w której się zabujał. 

Młodsza z rodzeństwa Phoebe to lajtowa wersja Sheldona, a do tego od samego początku sugerują z kim jest spokrewniona. Z nieznanych przyczyn reżyser uznał, że zrobienie z tego niespodzianki doda jakiegoś efektu, Wow. Czy da się ich jakoś polubić i zacząć im  kibicować? W moim odczuciu nie bardzo. Zarówno z matką, która nie ma jakiegokolwiek kontaktu z własnymi dziećmi, tak i małolaty są żywcem wzięci z Dlaczego ja?

Sam film też mało korzysta z pierwowzoru. Można podzielić, go na wąski początek następnie na szereg scen, które sprawiają wrażenia obcowania z grą. Widać to jak Trevor prawie wpada autem na swoją siostrę i Podcasta. Wielkie nieprzymierzone pustkowie i akurat wyrzuciło go na ścieżkę koło nich. Przypadek? Nie sądzę! 

Wydarzeń tego typu jest więcej, a każde przejście wywołuje wrażenie wymuszonego tak jakby ktoś powiedział: wszelkie sceny łączące usunąć i zostawić to co najlepsze jak w zwiastunie tylko, że zamiast trzech minut mamy dwie godzinny. Wszelkie szanse, aby poznać lepiej postacie zarówno pierwszo planowe i te poboczne zostało zminimalizowane do minimum koniecznego. 

Szybko przesunięto wydarzenia do głównego „niebinarnego” antagonisty. Tutaj taka mała szpila. Phoebe i Podcast są przedstawi jako nerdowie, a mimo to mały stara się zaszufladkować istotę z innego świata według zasad panujących na ziemi. Niby taka tyci scena, ale jakoś dziwnie się wpasowuje w lewacką propagandę. 

Trzeci etap filmu jest niczym innym jak zerżnięciem z oryginału, bo o to pojawia się nie kto inny jak Marie Fredriksson z Roxette, chciałem napisać Gozer. Zmieniono jedynie miejsce, co jest rzeczą oczywistą, a reszta poszła po staremu. Jednak to już drugi raz z rządu miałem okazję zobaczyć to zwycięstwo w wyjątkowym złym stylu. Wiadomo film familijny dla maluchów. 

Lecz na serio byt z innego wymiaru z boskimi mocami dostaje lanie od bachorów i klubu seniora? Pół biedy jakby to wynikło z wykorzystania pułapek z farmy na dzień dobry. Pokuszono się jednak na pseudo epicka walkę, która jakoś musiała wypełnić te wypociny jakie nagrał Jason Reitman syn twórcy oryginału. 

Na koniec dodam, że film dyskryminuje białych, ba, a w szczególności chłopów. Po pierwsze Trevor jest jakąś porażką, ale spoko czekoladka jakoś ogarnie za niego wszystko. Oczywiście  jest jeszcze genialna protagonistka, która musi pokazać, że jest geniuszem, a on idiotą. 

Więc super przemycono piorące mózgi dzieciom ideologiczne bzdury. Swoją drogą skoro w ostatnich kilku latach pojawiły się, aż dwa gnioty to może teraz nagrają wersję z bobasami? Ocena końcowa 5/10.  


Udostępnij:

Recenzja retro Luigi's Mansion (GameCube) (Halloween Edition)

Jakbym chciał skrzyżować Pogromców Duchów i Resident Evil to mogłaby wyjść z tego jedna, jedyna gra. Przed państwem Luigi's Mansion wydany na GameCube w 2001 r.

Jest to już ostatnia gra jaką omówię w ramach Halloween w tym roku. W wstępie wspominam o filmie jaki grze. Mając jakiekolwiek pojęcie o tych działach szybko skojarzycie najważniejsze nawiązania, które przemycono w recenzowanym tytule.


Luigi's Mansion to jedna z tych nielicznych produkcji, gdzie młodszy z braci ma wreszcie okazję zabłysnąć. Nie mogę odmówić twórcom ciekawych rozwiązań, które nie raz wyciągnęły mnie ze strefy komfortu i nakazały trochę pokombinować z zadaniami.

W trakcie eksplorowania opuszczonej rezydencji można jak w każdym znanym dziele spotkać się z prowadzeniem za rękę. Zważając na to, że sporo będzie backtrackingu jest to środek łagodzący i pomagający przyspieszyć nie przemyślane rozwiązanie. Zaobserwowałem również skrajnie inne podejście.

Devowie doszli do jeszcze jednego wniosku, że gracz ma sam się domyśleć, gdzie szukać dalej. Mógłbym jeszcze zrozumieć, że dali wskazówki, czy inne sugestie, a tak szukaj wiatru w polu.


W takich chwilach trzeba dosłownie przeszukać wszystko licząc, że się trafi, gdzie trzeba. W tamtym momencie zastanawiałem się, czy to nie przypadkiem przygotówka się włączyła. Oprócz tego typu atrakcji czeka cała rzesza duchów. Początek jest prosty, bo zwykły błysk lampą niczym Alane Wake i po sprawie.

Dalej zaczęło się robić znacznie ciekawiej im głębiej w budynek tym więcej było tego tałatajstwa. Musicie wiedzieć, że to w sumie oni są głównym daniem. Wraz z odblokowaniem się kolejnych pokojów, a jest ich trochę pojawiają się coraz to ciekawsi oponenci.

Ci zwyczajni, że tak ich nazwę, charakteryzowali się własnym stylem podobnie mają ich groźniejsi pobratymcy. Jestem gotów stwierdzić, że inspirację czerpano z Pac-Mana. Doszło do takiego momentu, że zacząłem się doszukiwać w tym inspiracji z pokemonów. Część misji wymagała wykorzystania poszczególnych żywiołów.


W późniejszej części odszedli od tej koncepcji co koniec, końców było słusznym posunięciem. Lecz najbardziej irytujący byli Boos. Te dobrze wszystkim znane zmory jako jedyne miały tendencję do uciekania przez ściany, co wiązało się z paruminutową, a może nieco krótszą gonitwą. Początkowo jest to nawet zabawne, bo oprócz tej przebieżki dostaje się możliwość zapisania stanu rozgrywki.

Szybko się zacznie to doceniać, bo oprócz nich tylko Toadowie oferują podobną opcję. Każde przegrana jest równoznaczna z utratą tego co się zdołało osiągnąć. Sama powtarzalność nie skłania w takim wypadku do nadrabiania strat, nie sądzicie?

Jednak takim crème de la crème są bossowie. Samo dmuchanie i chuchanie nic nie da i w tym pies jest pogrzebany. Podobnie jak z szukaniem Boo wykorzystuje się GameBoy Horror tak i tu trzeba po niego sięgnąć, aby dowiedzieć się jaką ma słabość oponent. Takiej informacji się wprost nie dostanie. Wpierw zagadkę przeczytać należy, a potem odnaleźć odpowiedź.


Parę razy faktycznie się zastanawiałem o sens gry słów jakie czytam, a odpowiedź zawsze była gdzieś pod ręką. Niekiedy wystarczyło wykorzystać tą najprostszą, a niekiedy stoczyć pełnoprawną walkę. Czy wypadło jedno, czy drugie nudzić się nie było sposób. Nawet miałem swoich faworytów. Zaczynając od pianistki, która odpytała z znajomości z serii gier z Mario, a kończąc na osiłku, którego trzeba było załatwić na siłowni.

Wszystko to jest okraszone wodnista fabułą, która jest jedynie pretekstem do przejścia pod każdym korytarzu. Lugi ponownie szuka brata, który gdzieś zaginał. Sam finał natomiast to pokaz tego jak fizyka w grze jakoś szczególnie dobrze nie działa i hitboxy potrafią nie zareagować. 

Jednak w przed ostatniej walce, gdzie przyszło mi się zmierzyć ze cała plejadą przekonałem się, że skipowane monstra z korytarzy mogą nie mieć wystarczającej pauzy, aby dało się je wessać do Potergaist 3000.


Generalnie w Luigi's Mansion jest wiele ciekawych rozwiązań, których się nie spodziewałem. Będąc tak zaskakiwany zrozumiałem jaki zmarnowano potencjał. Grafika również jak na swoje czasy błyszczała w stosunku do tego co można było zobaczyć na Nintendo 64. Jednak ciągła powtarzalność i zwiedzanie tych samych miejsc sprawiało, że ma się dość.

Na koniec po przejściu całości pojawia się coś w rodzaju Nowa gra plus z wyższym poziomem trudności. Fani będą zadowoleni, a reszta zapewne odłoży na półkę i zapomni, że to istniało.

W ramach ciekawostki dodam, że w łazience w której znaleźć można Toada i w pokoju do którego trzeba wejść na Mikołaja znajduje się obraz Venusaura. Kolejną istotną podpowiedzią będzie zejście do piwnicy. W pomieszczaniu po lewej jest regał, który odnawia sto procent życia, za każdym razem.

Czy warto zagrać w Luigi's Mansion? Tylko jeśli jesteście ciekawi tego co oferują bossowie w innym wypadku zostawcie to na sezon ogórkowy. Ocena końcowa 6.5/10.

Udostępnij:

Recenzja retro filmu Nosferatu symfonia grozy z 1922 r. (Halloween Edition)

Porwała mnie noc, on nadchodzi. Mrok, czy tam inny cień, a nie chwila, już wiem to Nosferatu. Czyli ten tego eine Vampiren!

Kolejną propozycją jaką wam przygotowałem jest jeden z bardziej znanych filmów, o krwiopijcach. W sumie już wiecie jaki, bo napisałem już wyżej Nosferatu symfonia grozy. Jeśli jesteście zainteresowani obejrzeniem tego klasyka to odsyłam was na YouTube, gdzie jest dostępny za darmo. Zważając, że to produkcja z 1922 r. znajduje się już w publicznej domenie.


Będę z wami szczery. Film ten nie jest straszny, chyba, że strasznie nudny. Wszystko zależy jak się go odbierze. Jeśli spróbujecie go obejrzeć z przysłowiowego przy skoku to możecie się szczerze zawieść spodziewając się dzieła ponadczasowego.

Żeby cieszyć się nim trzeba nijako się przygotować. Podobnie jak do gier retro, które pod każdym względem się różnią i rządzą innymi prawami. Tutaj jeszcze dochodzi zasadnicza różnica mentalności i stylu życia.

Skoro już co nieco sobie wyjaśniliśmy przejdę do omawiania filmu. Mamy tu do czynienia z obrazem niemym w którym nikt, ale to nikt nic nie mówi. Wszelkie dialogi wyświetlają się w postaci slajdów z tekstem. Dalej jest jeszcze ciekawiej!



Poczynając statycznych ująć, tak dobrze kombinujecie. Kamera nie będzie szaleć tu z prędkością światła, a najwyżej sporadycznie drgnie parę razy wciągu całego seansu. Aby lepiej to zobrazować przypomnijcie sobie pierwsze growe horrory Alone in the Dark lub Resident Evil. Ostatnią już, lecz najważniejszą różnicą jest gra aktorska.

Wiem, że to co napiszę może być traktowane jako świętokradztwo, lecz zachowanie aktorów, ich styl odgrywania jest niemalże memiczny. Rozumiem, że z faktu takiego, a nie innego sposobu tworzenia kinematografii musiano więcej ukazywać twarzą jak i całym sobą. Jednak niekiedy te miny są takie, że człowiek zaczyna samoczynnie dopowiadać co tam powiedzieli. No i wychodzą z tego niezłe kwiatki, że się tak wyrażę. Dorzucę tu nie jeden własnego autorstwa.


Nie mogę jednak odmówić kunsztu aktorskiego Max Schrecka, który wcielił się w Nosferatu. Mimo, że za dużo nie miał co tam robić jako wielki wampiorz to jednak w swojej oryginalnej charakteryzacji robił największe wrażenie. Zwłaszcza jak zapierdzielał z buta z trumną pod pachą (śmiech). Co autor miał na myśli to nie wiem, za to pochwalę tą produkcję za wszelkie ciekawostki dotyczące antagonisty.

Wbrew pozorom wspomniane pudło nie służyło jedynie jako łóżko do spania. Wampir czerpał siłę z przeklętej ziemi w której go pochowano. Krążę i krążę, zamiast przejść do samej fabuły. Nie jest ona jakoś szczególnie ambitna. Główny bohater Hutter dostaje zlecenie sprzedania domu mieszczącym się naprzeciw jego. W tym celu udaje się do zamku hrabiego.

Po drodze nawet pojawia się wątek wilkołaka, o którym dowiaduje się w gospodzie. Czy był to wilk. No cóż, trudno powiedzieć, bo jak dla mnie bardziej wyglądał jak hiena. Dalej jednak podniesiono poziom efektów, które zapewne sto lat temu robiły o wiele większe wrażenie.


Karoca, która przyjechała po naszego Hutterra nie pokazała się od tak, czy też podjechała. Wykorzystano tryb poklatkowy, czyli fotografowany obiekt przeskakiwał na nieduże odległości dając złudzenie ruchu. W późniejszym czasie wykorzystano nie raz, nie dwa ten trik.

Część filmu, która odbywała się w zamku wybitnie pokazuje, że ta nasza biedaczyna nie grzeszy rozumem. Dość szybko zorientował się w sytuacji mimo faktu, że nie za bardzo grzeszył intelektem. Mało tego z bliżej nie określonych powodów zamiast od razu wiać został. Na dokładkę postanowił uciec oknem, a co tam, że pan zamku wyjechał i jest sam. Zrobił linę i spadł. Niestety bez odpowiedniego skutku.

W dalszych aktach przybliżono ponownie najważniejsze informacje o wampirach, a także pokazano możliwości Nosferatu. Powiem wam, że robią wrażenie i to spore. Jeśli chcieć co niektóre przełożyć na dzisiejsze filmowe warunki to spokojne można stwierdzić, że jest przekokszony.


Oczywiście musiano to tak, a nie inaczej zrobić, bo inaczej kolejne wydarzenia niemiałyby sensu. Druga połowa filmu bardzo się rozbiła na różne wątki i tym samym rozwadniając tę historie. Z kolei zakończenie było dość pyrusowe, niestety. Światło życia zatriumfowało za dość wysoką cenę.

Podsumowujmy, Nosferatu symfonia grozy to rzeczywiście film dla koneserów. Ująłbym to nieco inaczej. Ta produkcja jest na tryle inna pod każdym względem, że trzeba naprawdę się do niej przygotować, aby ją docenić. W innym wypadku dostanie się niemy film, o łamadze, który jest głupi jak but u lewej nogi.
Udostępnij:

Recenzja Yofukashi no Uta to anime (Halloween Edition)

Yofukashi no Uta to anime, które z jednej strony wciąga w pierwszym podejściu, a potem daje kosza jak laska po nie udanym podrywie.

Początkowo chciałem ogłosić tę produkcję moim anime roku. Zachwyciło mnie formą jak i treścią. Po ponownym obejrzeniu zacząłem się zastanawiać, co było takiego niezwykłego w tym tytule.


Przede wszystkim jest to czas w jakim się rozgrywa, czyli prawie cały czas noc. Z jakiegoś powodu zawsze to bardziej mnie przyciągało i traktuje na plus. Kolejną sporawą jest bogata paleta kolorów. Zazwyczaj są łagodne tutaj wszystko jest bardzo, ale naprawdę, bardzo wyraziste.

Nie gorzej sytuacja ma się z animacjami, które przez większość czasu ładnie wpasowują się z przedstawianymi wydarzeniami serialu. Jednak dopiero w określonych momentach pokazano co potrafią rysownicy wyczarować. Nie wykorzystują tego za często, a przez co są to chwilę przyciągające bardziej uwagę. Zwłaszcza, że akcji jako takiej, czyli walki, pościgów itp. jest jak na lekarstwo.

Całość fabuły się opiera na rozmowach między Kou, a Nazuna – chan. W trakcie kolejnych epizodów pojawiają się kolejne persony jak choćby Akira (cycata) przyjaciółka z dzieciństwa, czy Mahiru. Po pojawieniu się kumpelki w Kou rozbudziło nadzieje na trójkącik miłosny. Skończyło się tym, że ich relacje były jak terapeuty i pacjenta, czyli neutralne.


Generalnie szanowny duet był, czy też jest, bo się spodziewam drugiego sezonu tłem dla protagonisty. Możliwe, że oprócz tego nakreślają wątpliwości jakie szargają Kou. Lecz teraz są jedynie miłym dodatkiem do całości. Podobnie ma się sytuacja z wampirzycami. Choć w sumie nie wszystkimi. Mimo, że pokazano je krótko doskonale zarysowali ich sposób bycia i działania. 

Seri wypada na ich tle najciekawiej, bo i dali jej więcej czasu antenowego. Początkowo nie brałem za ważne wszelkie akcje z jej udziałem ani reszty spółki. Dopiero pokazanie ostatniej bohaterki zmieniło wszystko. Równolegle z jej wejściem na scenę wszyściusieńko się zmieniło i to na gwałt, że się tak wyrażę.

Wracając do Seri podobnie jak Nazuna pokazuje szereg uczuć i emocji. Nadaje jej to wiele oblicz przez co nie można jej traktować jako potwora. Zresztą co tu dużo mówić wszystkie wampirzyce są na swój sposób w porządku. Zapyta ktoś, ale o co chodzi?


W najbardziej przełomowym momencie można już mieć wyrobione zdanie z kim ma się do czynienia. Łatwiej jest dzięki temu osądzić kto jest tak naprawdę tym dobrym, a raczej udaje go, a kto stawia jasno sprawę uzasadniając to logicznie. Bo jak to w życiu bywa wszystko ma dwie strony medalu. Bycie wampirem to nie tylko sielanka, co to, to nie. Nie będę jednak psuć zabawy pisząc o co dokładnie chodzi.

Podsumowujmy to co mamy do tej pory. Jest Kou nastolatek, który cierpi na problemy z snem i ma trudności  kontaktami między ludzkimi. Wpada na wampirzyce, która przez przypadek zdradza kim jest. Wszelkie wydarzenia jakie mają miejsce w tej serii to luźna komedia, która trzyma widza przed wyświetlaczem. Ich miłosna umowa powoli się wypełnia. Bez pośpiechu jak to w takich produkcjach bywa.

Nie zabraknie momentów, czy też kamieni milowych, które podkreślą, że coś się zmieniło. Nazuna z jednej strony uwielbia niestosowne dowcipy, aby zaraz później palić buraka jak się mówi o miłości. Nie raz, nie dwa twórcy wstawiają jakieś dwuznaczne sceny, ale tak naprawdę są zbyteczne, zwłaszcza jak nie ma na co popatrzeć.

Czy warto obejrzeć Yofukashi no Uta? Mimo swojego dość wolnego tempa z małymi przerwami na coś bardziej żywego uważam, że należy poświęcić czas i prześledzić losy gołąbeczków.
Udostępnij:

Recenzja filmu Resident Evil: Witajcie w Raccoon City (Halloween Edition)

Horror, czyli dreszczowiec który ma za zadanie przestraszyć. Gatunek ten przeraża w książkach, grach i filmach. Ma za zadanie zmrozić krew w żyłach. Może być on powolny i budować pełne napięcie lub szaleć z makabrycznymi scenami nie dając nawet chwili wytchnienia. Wydaje się to całkiem logiczne, prawda?

Jak widać tak nie jest i ktoś naprawdę poszalał tworząc ten gniot, o którym można co nieco napisać. Uprzedzam tych z was co nie oglądali, że całość tekstu poświęcona temu filmowi będzie wielkim spoilerem. Nie będę za bardzo odnosił się do materiału źródłowego, bo nie grałem w same gry. Uniwersum znam dość ogólnie, ale i to starczyło, aby wyłapać nieścisłości. Ocena będzie dotyczyła wyłącznie filmu jako randomowej produkcji o zombie apokalipsie.


Od czego tu zacząć? No tak, już wiem! Początek zaczyna się dobrze, powolne ruchy kamerą i te ujęcia coś cudownego. Sądziłem, że będzie to prawdziwy horror, który będzie straszył od samego początku. Jednak stało się całkiem coś innego.

Groza skończyła się błyskawicznie, a zamiast tego zaczęło się coś bliżej nieokreślonego. Akcja przesuwa się do teraźniejszości i jadącej tirem Claire. Gadka szmatka z kierowcą ten zaczyna się dobierać i w końcu pojawia się zombie. Do tego momentu jeszcze wszystko ma jakiś sens. Jednak potem zaczyna się walić ten domek z kart.

Pierwsza rzecz, jakim cudem on nie zauważył stojąc obrócony w jej kierunku, że wstaje i idzie sobie od tak? Na serio? Tak po prostu nie widział co się dzieje? Dalej niestety nie jest lepiej nasza dzielna (Rambolalala) zauważa coś w lesie. Wiecie co to było? Kamerzysta i tak się gapią nawzajem, aż do pojawienia się napisów. Nie zapomnę wspomnieć o piesku, przez cały czas pada mocny deszcz, a jak wiadomo tłumi on zapach. Lecz jakiś cudem kundel poczuł coś i zaczął to zlizywać z asfaltu, mniam. Nie trudno było się domyśleć jak się to skończyło.


Wbrew pozorom nie został na dzień dobry zagryziony, a szkoda, bo miało to więcej logiki niż wjazd na komendę policji, ale o tym później. Jak napisałem pewien użytkownik na filmweb żyjemy w dziwnych czasach.

Rozumiem, że narodowość, czy przynależność rasowa nie powinno decydować o czymkolwiek, ale. Magia tego słowa jest super. ALE szanujmy materiał źródłowy chociaż w szczątkowy sposób. Już pies trącał, że Jill nawet nie jest ubrana jak trzeba, a Leon to jakaś życiowa porażka, którą postrzeliła człowieka w tyłek. Scenarzysta, a może reżyser przynajmniej zdawali sobie z tego sprawę i tak poprowadzili dialogi w barze żeby każdy się „przedstawił”, inaczej trzeba byłoby się domyślać kto jest kim.

No mniejsza z tym. Sama atmosfera w knajpie bardzo odbiega od tego co do tej wypracowała ekipa. Luz blus i dobra zabawa, a może coś dalej się stanie ciekawego? No raczej nie, bo akcja przenosi się powrotem do Claire. Naprawdę tek trudno było się jej umówić z bratem, że wpadnie z wizytą? Zamiast tego dokonuje włamu jakby nigdy nic.


Jest to moment kiedy zaczyna się coś dziać, a raczej zmienia się cała koncepcja gatunkowa. Co prawda zarażeni w końcu się pokazują i zaczynają szaleć. Nasza Rambownica ucieka stamtąd motorem brata. Fajnie by było jakby to zrobiła, ale nie musiała jeszcze się zatrzymać. Odsłonić twarz i się bezmyślnie gapić, bo przecież po ataku na nią każdy by tak zrobił.

Następnie powrót na komendę i uchachane towarzystwo znowu robi swoje. Oszczędzę szczegółów i przejdę do meritum. Leon śpi sobie grzecznie w portierni reklamując słuchawki Sony. Nasz kierowca z początku filmu jedzie z „radosną miną” na komisariat zgłosić wypadek prawie nieumarły. Jadąca cysterna się wywraca przed otwartą na oścież komendą i wybucha. Jednak zapał dzielnego trakera nie wygasł i żarliwie wchodzi do środka. Dopiero strzał komendanta go budzi.

Jeśli nie jest to czarna komedia to ja już nie wiem co to jest. Jeśli komuś było mało dodano do tego jakąś randomową piosenkę pop. Jedyne czego w tym filmie szkoda to statystów grających zombie i ludzi zajmującymi się CGI, wystrojem planu filmowego, bo tam jest naprawdę dobrze wszystko zrobione. W samej rezydencji nie jest w ogóle lepiej.


Aktorzy dalej grają drewnianie, a do tego głupie pomysły dalej się ich trzymają, no cóż taki mamy klimat. Koniec końców dobrze, że tam poszli, bo zombie mogły wreszcie ubogacić ich kulturowo. Nie należy z tego powodu ich dyskryminować, że mają inną dietę, która bogata jest w mięso (śmiech). Jedyna dobrze nagraną sceną jaką tam odnotowałem było jak ta biedaczyna Chris rozwalał nieumarłych. Chodzi dokładnie o moment kiedy światło się zapala i gaśnie.

W Resident Evil: Witajcie w Raccoon City zabawne był sceny kiedy ktoś musiał przeżyć. Zaczynając od tego jak helikopter robi wjazd na chatę, a milusińskim nic się nie dzieje, a kończąc na komendancie. Który wydawał się, że ogarnia choć trochę sytuację, aby cudem przeżyć na parkingu. Bo jak wiadomo, jak się zobaczy psa zombie trzeba zajrzeć pod samochód zaraz po tym jak się go nie zabije. Finał jak to finał wielki jak brzoza głupi jak koza. Rezygnują w nim z jakiejkolwiek grozy, a raczej otoczki na rzecz bliżej nieokreślonej mutacji. Koniec i kropka kto nie wierzy ten trąba.

Podsumowując, Resident Evil: Witajcie w Raccoon City to porażka. Nie mówię, że jako grową adaptacja, bo nie grałem w żadna część, ale jako film. Ktoś napisał jakieś losowe sceny nagrano je i zmontowano. Powinni dostać złota malinę za tego maszkarona.
Udostępnij:

Recenzja Murdered Soul Suspect (PC) (Halloween Edition)

Morderca morduje, ludzie panikują, a raperzy rapują. Jednak co do tego mają ci ostatni? Tego i wielu innych rzeczy dowiemy się w tej recenzji.

Będę teraz poważny i od razu wyjaśnię, że nic, a nic. Murdered Soul Suspect to już dość starą grą, która najlepsze ma za sobą. Mimo to postanowiłem ponownie przejść to interaktywne śledztwo, które mimo wszystko potrafi wciągnąć.


Jedynym i w zasadzie najważniejszym powodem dla, którego warto sięgnąć po tą dość budżetową produkcję jest fabuła i niezwykła atmosfera miasta Salem. Początek daję spore nadzieje, bo jest szybkie i od razu wrzuca w wir zagadek.

Wykorzystanie historii miasta jako motyw przewodni jest naprawdę celny. Przychodzi mi ścigać tajemniczego seryjnego mordercę zwanego Dzwonkiem. Chłop jak dąb, a do tego siły co nie miara.

Kampania nie była jakoś szczególnie trudna ponieważ zajmuję zaledwie 6 godzin. W tym czasie poznałem młoda medium Joy. Wraz z jej pomocą musiałem przemieszczać się przez to jakże korytarzowe miasto. Szybko jednak okazuje się, że pewne dzielnice jak i określone miejsca są niedostępne. Co można jednoznacznie odebrać: gra będzie mocno liniowa.


Wraz z poszczególnymi aktami i toną back truckingu rozwiązywałem zagadki i problemy błąkających się dusz. Początkowo prezentowało się jako potencjalne wyzwanie, a skończyło na prostych łamigłówkach i wymuszaniu po przez opętanie sekretów poszczególnych mieszkańców.

Dodatkowo za każdym razem pojawia się kolekcja do zebrania. Nagrodą jaką dostawałem była historia za nią ukryta. O ile samo szukanie było niekiedy sprawdzianem spostrzegawczości, tak sztuczne blokowanie znajdziek już nie. Dopiero w późniejszej części łaskawie udostępnili opcję teleportacji. Tylko niech sobie przypomnę miejsca, gdzie nie dało się dostać?

Schemat powtarza się, aż do samego końca (Jeeej), czyli co z tego wynika. Trzeba traktować tą produkcję jako interaktywny film. Sam Roman (to ten którego zabito na początku) ma silne motywacje, a do tego liczne notki z jego życia rozsiane w najdziwniejszych miejscach uzupełniają back story.


Jednak, żeby nie było za łatwo dołożono demony, czyli duszę tych co nie potrafili uporać się z swoimi sprawami. Za każdym razem trzeba wykonać niewygodną losowa sekwencję klawiszową. W pierwszym takowym starciu zmuszony byłem do restartu gry, bo ten raczył się zawiesić. Jedynym urozmaiceniem w walce z nimi był kruk odwracający uwagę. Ewentualnie próba minięcia ich, co było marnym pomysłem.

Stan techniczny gry w porcie na PC z Win 10 nie zachwycał. Przez pierwszą godzinę może dwie męczyłem się z dźwiękiem, który znikał to pojawiał się od tak. Powracając do miejsc w których się już byłem zauważyłem błąd w postaci Npc, którym pomogłem i powinni zniknąć. Jednak „postanowili” pozostać.

Warto dodać licznych klonów, jakich spotkałem. Jasna sprawa, że na czymś się tnie koszty. Tylko trzeba robić to z głową bo inaczej usłyszmy od kolesie z policji, że przepracował tam pół życia, a wygląda jakby dopiero co akademie skończył.


Udało mi się trafić na ukrytą reklamę Tomb Rider, ale to w sumie mało istotne. Perełką jest komisariat i odpalony na większości komputerów menu z Deus ex Bunt ludzkości i plakaty Just Cause. Naprawdę zaszaleli na całego.

Podsumowując Murdered Soul Suspect początkowo prezentuje się jak biedniejszy brat Heavy Rain. Jednak nie posiada takiej samej głębi jak i konsekwencji. Wszelkie oceny są symboliczne, a przez to elementy rozgrywki w których trzeba ustalić kolejność wydarzeń są nieistotne. Ba wszystko co się tam robi służy jedynie za nakładkę. Czy warto zagrać? Jak najbardziej, zwłaszcza teraz jak już cena jest adekwatna to czemu nie spróbować tego mimo wszystko dobrego fabularnie kryminału.
Udostępnij:

Translate

Czytelnicy

Wyświetlania