Recenzja anime Tensei Shitara Ken Deshita

Może to już te lata, ale coraz bardziej rozczulam się przy uroczych dzieciach i łapie się na myśli, że może założenie własnej rodzinny nie jest, aż takim głupim pomysłem.

Po tym jakże łzawym wstępie starego piernika przejdę do tego, o czym, będzie omawiany materiał. Tensei Shitara Ken Deshita jest to kolejne isekai jakie obejrzałem w tym roku. Nie jest to jednak, aż tak szablonowe jak mogło by się wydawać. Choć fakt nie zabraknie najważniejszych elementów charakteryzujących ten gatunek anime.


Główną i najważniejszą zmianą jest to, że protagonista nie stał się dzieckiem z super mocami, czy innym szlamem (Tensei Shitara Slime Datta Ken). Tym razem postawił autor na coś zgoła innego, a mowa tu o mieczu. Magiczna brzytwa, która ma samoświadomość. Przyznaje, że ta koncepcja jest dość odświeżająca z kilku powodów. Pierwszym i najważniejszym jest zmienienie jego funkcji, pardon roli. Zamiast być jak to zwykle bywa samcem alfą lub słodzikiem z haremem, ewentualnie fan klubem, a to różnica. Mc numer jeden stał się narratorem i supportem.

W samym wydarzeniach, główną rolę odgrywa natomiast Fran – chan i tu mamy cream de la creme tej serii. W czasie oglądania Tensei Shitara Ken Deshita poznaje się jej historie w wielkim skrócie. Wszystko fajnie i cacy, ale jej zachowanie kompletnie do tego nie pasuje. Są co prawda wyjątki kiedy wszystko trzyma się logicznej kupy. Zdarza się to jednak stosunkowo rzadko.


Każdy szanujący się otaku wie, że wszelakie miksy są całkiem normalne, a więc nie ma się czemu tu dziwić. Mała kocica jest po prostu chodzącą słodyczą, której nie można się praktycznie oprzeć. Wszystkie odcinki w głównej mierze opierają się na jej uroczych reakcjach.

Młodszych widzów może to odrzucić i nazwą to babskie, ale jakoś idealnie wpisało mi się w wizję idealnej córeczki. Zakładam, że tak od górnie miało przyciągnąć publikę do telewizorów. Oczywiście nie była to cała zawartość. Pilotażowy odcinek może pochwalić przemocą na poziomie Berserka, czy Tokyo Ghul. W dalszych częściach to już ukrócili wraz ilością animacji poświęconym walką. Wielka szkoda, bo robiły spore wrażenie. Braki te nadrobiono rozszerzeniem elementów RPG. Liczne mechaniki itp. jakie wstawiono dodają pewnej wiarygodności, bądź chęci urozmaicenia samej fabuły i tego czego można się tam spodziewać.


Nie zabraknie tam też bohaterów drugo planowych z których najbardziej wyróżniała się Amanda, która usilnie chciała być mamą małej Fany – chan. Więcej nie ma co pisać, bo wszystkie odcinki są jak jedno wielkie ujęcie podzielone na pomniejsze epizody. Nie zabraknie zapowiedzi większej intrygi. Póki co jest jedynie jej preludium, lecz można się czegoś spodziewać w następnym sezonie. Sądzę, że bogowie też dołożą swoje trzy grosze.

Czy warto obejrzeć Tensei Shitara Ken Deshita? Anime jest przeznaczone dla osób, które szukają czegoś lekkiego i zdołają przetrwać śladowe sceny przemocy. Sam trzon tego tytułu to urocze zachowania Fany, która za każdym razem zgarnia cała uwagę nawet wtedy kiedy się nie odzywa. Ocena końcowa 8.9/10
Udostępnij:

Recenzja Battlefield Hardline (PS3)

Jak jednemu się uda to zaraz zlatują się naśladowcy i próbują zrobić to samo. Jednym wyjdzie, a innym nie. Wszystko zależne jest od starań studia i ich wydawcy.

Ostatnio przeglądając posiadane gry na PS3 rzuciło mi się Battlefield Hardline z 2015 r. Pamiętałem, że były jakieś kontrowersje związane z tą produkcją. Miało to być takie bida GTA. Nie jestem wstanie się z tym zgodzić, bo fabularni jest lepsze od GTA V. Równocześnie sama rozgrywka w wielu momentach nie trzyma się kupy, system strzelenia woła o pomstę do nieba.


Zacznę od mocnych stron, bo i takie tu są. Po pierwsze BfH można porównać do dobrego serialu kryminalnego, który został obsadzony przez aktorów znających się na swoim fachu. Natomiast sam scenarzysta zjadł zęby na pisaniu tego typu kryminalnych historii. Bohaterowie z jakimi się zetknąłem to czysta klasyka. Nie ma tam nikogo oryginalnego, a jedynie same archetypy, szablony itp. Pomimo, że wszystko jest dobrze znane to i tak z ciekawością się śledziło każdy jeden epizod.

Poszczególne odcinki nie są długie, a można dodać, że całkiem urozmaicone. Spory nacisk położono na sceny plenerowe w czasie których można podziwiać piękne widoki. Gdzie nigdzie dołożono sporo destrukcji otoczenia wyrenderowanego bezpośrednio na silniku gry. Nie zabraknie też paru zwrotów akcji, które nawet potrafią zaskoczyć.

Podkreślę też, że graficznie nawet dobrze się trzyma. Pomimo, że tytuł ten wyszedł trzy lata po premierze PS4 to i tak całkiem dobrze zrobili port na 7 generację. Nie powiem, że było idealnie, bo dwa razy gra potrafiła się zawiesić bez wyraźnej przyczyny. Nie zabrakło też mojego ulubionego błędu z kolizją. Ostatnio coś mnie to prześladuje.


Kolejną sprawą, która bardzo oddziałuje na odbiór tego dzieło będzie system strzelania. Dawno się nie spotkałem z czymś tak tragicznym. Formalnie dodano wspomaganie celowania, ale praktycznie trzeba naprawdę się postarać, aby dostrzec jakiekolwiek działanie. Paradoksalnie jak się wyłączy tą pseudo pomoc idzie to znacznie lepiej. Warto jeszcze na dzień dobry zmniejszyć czułość kamery.

Praktyczne trafienie tu czegokolwiek z niedużej odległości graniczy z cudem. Jasne, da się przyzwyczaić i nauczyć, ale to jedynie droga przez mękę. Z drugiej stronny mamy system eksperta, gdy się awansuje to dostaje się bonusy w postaci lepszego wyposażenia. Zależnie od potrzeby da się je zmienić przed misją lub w jej trakcie. Żeby położyć łapska na nich musiałem grać jak najbardziej pacyficznie. Chodziło o machnięcie legitka i zakucie przestępców. Trochę to nie logiczne, aby po przez pokojowe zakuwanie dostawać lepsze giwery, które wykorzysta się w przymusowych rozwałkach. Jeśli kogoś z was to jednak zainteresuje to warto zgarnąć poszukiwanych listem gończym przestępców.

Przed wyruszeniem do walki da się zeskanować okolicę. Dzięki temu można lepiej się orientować, kto gdzie jest. Same bronie też miały „swoje 5 minut”. Jak sięgałem, po karabiny to okazały się słabsze od zwykłych giwer. Trzeba będzie się domyśleć co miał autor na myśli. O sztucznej inteligencji też nie mogę napisać w superlatywach. 


Jeśli grałbym co do joty jak chcą twórcy to rzeczywiście jest dość operatywna. Jednak człowiek nie byłby sobą i protestowałem, co się tam kryje. Boty tracą bardzo szybko zainteresowanie. Na dokładkę niby potrafią zapamiętać ostatnią lokalizację gracza. Lecz nic im to nie pomaga.

Przez takie chocki klocki wyprowadzić je w pole jest dość łatwo. Jak się ogarnie ich ograniczenia. Zaczyna się człowiek zastanawiać, po co na początku kampania kreowała się na produkcję tak poważną prawie, że niemal symulator policjanta.

Na koniec wspomnę o dubbingu. Domyślnie jest on ustawiony na język polski. Szybko jednak go zmieniłem na angielski, bo w naszej wersji językowej brzmiało to bardzo sztucznie. Było to wprost nienaturalny sposób mówienia, co mocno wytrącało z imersji. Jak tylko sobie przypomnę synchronizację, a raczej jej całkowity brak to, aż się odechciewa. Natomiast oryginalna jest jak na najbardziej na tak.

Podsumowujmy, czy warto zagrać w Battlefield Hardline? Fabuła dobra, a może nawet bardzo dobra, ale nie jest to dostateczny pretekst, aby się katować. Możliwe, że to pad co używam wpłynął na ten odbiór. Jednak powątpiewam w to, bo już miałem okazje go protestować na innych schooterach i nie było to, aż uciążliwe. Biorąc pod uwagę plusy i minusy daje 6.5/10.
Udostępnij:

Recenzja filmu Morbius

Początkowo sądziłem, że będę miał zdrową bekę i zjadę film na czym tylko świat stoi, a na końcu dopisze #wciążlepszeniżZmierzch. Usiądźcie i rozgłoście się, bo czeka was coś całkiem innego.

W ostatnich latach kino spadło na łeb i szyje, a przynajmniej te masowe. Tak jakby kiedykolwiek stało na wysokim poziomie. Lecz nie w tym rzecz, a w tym, że obraża ludzi. Wprost pluje w twarz śmiejąc się przy tym, bo przecież starczy, że jakaś gwiazda się pokaże i już ma to starczyć za wszystko.


Jednak wciąż jest tam gdzieś światełko w tunelu. Z nieznanych mi powodów ludzie nie są wstanie przetrawić kina w którym trzeba się skupić i ciut pomyśleć, zastanowić się zachwycić nad jakością i przemyślanymi kadrami. Nie wspominając o budowie poszczególnych ujęć miejących za zadanie budowania odpowiedniego napięcia.

Morbius nie jest kinem wybitnym, ale dobrze wykonanym, które jest całkowicie świadome samo siebie. Porównując je jednak to większości dzisiejszych blockbusterów można włożyć ten film do wybitnych. Nie będą oceniał tego tytułu pod kątem zgodności komiksowej, a jedynie jako film sam w sobie.

Produkcją tą interesowałem się już przed premiera kinową. Widząc jednak, że główną rolę zagra Jared Leto złapałem się za głowę. Po jego roli w Legionie samobójców stawiłem już krzyżyk, papatki ja spadam – pomyślałem. Czas mijał i tu nagle patrzę i widzę, że pojawił się w serwisie vod co mam dostęp. Włączam oglądam sobie… dialogi dobre, znajome twarze w tym Matt Smith znany z Dr. Who i Ród Smoka. Zapowiadało się ciekawie, wszak dobry aktor równa się zazwyczaj ciekawy kontent do obejrzenia.


Początkowo pokazano ich wspólne dzieciństwo w skrócie, które sygnalizowało jakiego rodzaju łączą ich relacje. Nakreślono też ich podejście do życia itp., oczywiście wszystko w dużym ujęciu. Szybo jednak przeszli do tego na co się tak bardzo czekało. I teraz będę szczerze ochał i achał nad spaniałymi efektami specjalnymi, ale nie tylko nad tym.

Sam początek kiedy Morbius zaczął eksperymentować na sobie odebrałem jako: ok., w starym stylu. Choć ciut zajeżdża horrorem klasy B. Poczekałem co dalej i się nie zawiodłem, bo wszelkie CGI doskonale podkreślały zachodzące zmiany. Nie były one nachalne, czy też nie powodowały przyrostu formy nad treść. Czułem się jakbym, znów oglądał Spider-Man z 2002 r.

Szybko wszystko zaczęło się dzielić na dwie perspektywy. Pana Doktora i jego przyjaciela Milo. Ten kontrast w którym jeden w pełni akceptuje się jako nocnego łowcę, a drugi co tu ukrywać już nie. Fakt, nie jest to jakaś zawiła pełna twistów historia, ale za to dobrze napisana i każdy wyraźnie pokazuje co nim kieruje mimo, że dobrze wiadomo o co chodzi w tym zawirowaniu.


To nie tylko walka między braćmi spartanami, a ale ze ludzką słabością i rządzami. Chyba zaczynam dopisywać coś czego sam reżyser nie planował.

Jedną z scen, która przypomniała mi horrory jakie leciały na przełomie lat 90-tych i 2000-nych była śmierć tej babki w szpitalu. Jak się odwracała i ta zabawa światłem, żeby w końcu ustawić ją na środku sceny i zrobić zbliżenie. Ciekawi mnie tylko, czemu zawsze musi coś w takiej sytuacji wyskoczyć z lewej strony, a nie z prawej?

Sama akcja bardzo przypominała mi Prototype. Nie obraziłbym się jakby zrobili grę w oparciu o ten film z mechanikami z wspomnianej produkcji. Próżne me nadzieję, bo oceny Morbius zebrał kiepskie.

Pozwolę sobie teraz trochę ponarzekać, bo jak pisałem produkcja ta jest tylko dobra jeśli mam ją ocenić uczciwie. Pierwsze na co zwrócę uwagę to kultowi panowie policjanci i ich spacery. Do momentu ucieczki Morbiusa na dach ich zachowanie było całkiem uzasadnione. No bo w końcu kto uwierzy w wampira? Sytuacja się zmienia całkowicie po tym jak ten wlatuje na dach prze klatkę schodową. Na serio nikt nie zauważył tego?


Idąc dalej tym tropem jakim cudem szanowny znalazł się tak szybko na dachu? Teleportował się, czy co? Trudno powiedzieć, podobnie jak w scenie w barze, gdzie Milo zostaje „wyproszony” i cierpliwie czeka na typków, którzy go wkurzyli. Jednak najbardziej żenująca jest scena, gdzie doktorek mówi: Jestem Venom. No ok., mnie się to podobało mimo, że było to żenujące. Każdy z was pewnie coś innego wypatrzy, ale nie będę się skupiał na różnych potknięciach, bo obejrzałem film bez chwili znudzenia. Jeśli jednak chcecie zobaczyć, coś beznadziejnego polecam Sztanga i Cash to jest dopiero dno.

Podsumowując czy warto obejrzeć film Morbius? Oczywiście, że tak! Bardzo dobry montaż i efekty specjalne. Dobrze rozpisano motyw walki braci i sama walka to kawał dobrego kina. Lecz podkreślę to raz jeszcze to nie jest wybitne kino ani bardzo dobre. Jednakowoż przy dzisiejszych gniotach wypada świetnie i zapewni godną rozrywkę jeśli na to pozwolicie. Ocena końcowa 7/10. Dziękuję, dobranoc.

Udostępnij:

Recenzja God of War z 2018 r. (PS5)

Dla jednych minęło parę lat od zakończenia przygód Kratosa, a u mnie? Nie powiem też ciut tego było, ale miało to inne podłoże. Sprawdzę jak God of War się zmienił względem ogranych przez mnie części.

GoW to seria kultowa i nie podlega to dyskusji. Marka ta odnotowała lepsze i gorsze momenty, ale powróciła w wielkim stylu dokonując radykalnych zmian. Podobnie zresztą było z Ac Orgins.


W mojej mocno subiektywnej ocenie najważniejsze było odejście od doprowadzającego do szału qte. Każdy kto grał doskonale pamięta, że wykończenie przecinka równało się z masakrowaniem przycisku do pada o czym pisałem tutaj. Żeby nie było same szybkie eventy dalej funkcjonują. Szczęśliwie już klikanie jest zrobione jak trzeba.

Następną istotną różnicą jest praca kamery w tradycyjnej wersji była sztywno ustawiona, aby gracz nie był wstanie czegoś przypadkiem uniknąć. Natomiast teraz wolna wola i piekła nie ma. Wiąże się to ściśle z przebudowanie całego GoW, który próbuję mocno nawiązywać swoimi mechanikami do pierwowzoru.

Rozwój Kratosa też się bardzo zmienił co jest naturalnym rozwinięciem zmiany w action RPG z jedną drobną różnicą, że bez ulepszania broni można się pożegnać z nowymi skillami. Crafting jest prosty jak konstrukcja cepa. Ma tylko jedną wadę opcjonalną, a chodzi o surowce. Jeśli eksploruje się wszystko jak leci i otwiera wszelkie dostępne skrzynie to nie powinno się tego zauważyć. Żeby nie było za różowo nie da się do tych pudeł dostać od tak na pstryknięcie. Niczym w metroidvanii będzie trzeba powrócić i je pozbierać. Sporo się pisało o tym, że są „uzależniające”. Szczerze otwierało się je jak jakieś orzechy, tak po prostu mechanicznie.


No dobrze, teraz jak poruszyłem najbardziej palące mnie tematy przejdę do tego co było prawdziwym gwoździem programu. Fabuła, rzecz jasna! A co wy myśleliście, że gameplay, proszę was… Nie przeczę, że walki to prawdziwa cud malina, a walka z Baldurem tak mnie rozochociła, że chętnie sprałbym przy okazji Thora.

Lecz pójdę klasycznie od początku do końca, jakkolwiek by to nie zabrzmiało. Nowy rozdział z życia Ducha Sparty rozpoczyna się daleko na dalekiej północy. Początkowo spodziewałem się, że będzie kolejny maraton z bossami tyle, że skandynawskimi. Jednak stało się całkiem inaczej z czego jestem wielce ukontentowany. W wielkim skrócie trzeba niczym w Journey udać na szczyt najwyższej góry.

Byłoby za pięknie jakby można od tak pójść, a po drodze to ubić parę, no może parędziesiąt trolli, które jak na złość nawalają na jedną modłę wielkimi menhirami, albo czymś co je przypomina. Nie ma co na to liczyć, bracie! Jak mówi stare powiedzenie: gość w domu bóg w domu. Ktoś potraktował to bardzo, ale bardzo dosłownie. Pierwszy szefunio zjawia się jak w mordę strzelił.


Nie będzie to wielkim spoilerem jak napiszę, że to sam Baldur przyszedł po kolędzie złożyć asową wizytę. Walka w God of War przyjęła dość wyrazisty model, gdzie warto ogarnąć wszelkie ataki swoje jak i wroga. Nadmienię, że tarcza odegra spora rolę w wszelkich starciach w całej kampanii.

Początkowo nie jest nawet trudno, ale im dalej las tym więcej bęcków się dostaje. Załącze tutaj pewną ciekawostkę o boskim asie. Jeśli odpali się wersję na PC i uwolni kamerę to warto zajrzeć do przepaści, gdzie wleciał nieszczęśnik. Zaglądając tam ukarzę się sterczący środkowy palec, który jest dość wymowny. Dodatkowym urozmaiceniem są strzałki sygnalizujące zarówno położenie wroga i jego zamiary. Podyktowane jest to zapewne zmianą pracy kamery, o której wspominałem na samym początku. Jakby jednak było tego mało to każdy z towarzyszy Kratosa ochoczo informuje z której strony ma się spodziewać przeciwnika.

Animacje są wykonane naprawdę na wysokim poziomie podobnie jak sama oprawa graficzna. Omawianą grę ogrywałem już na PlayStation 5, tak jest już posiadam nową konsole. O tym być może napisze na samym końcu. Wracając do rzeczy, wizualne efekty porażały w każdym momencie. Pytanie, kiedy będzie koniec, gdzie jest granica? Szybko się jej nie zobaczy zwłaszcza jak zaczną się pokazywać gry na Unreal Engine 5.


W tej wędrówce na szczyt podąża z wraz bogiem wojny jego syn Atreus. O dziwo tym razem nie zaszlachtował kolejnego potomka. Przed premierą mówiło się, że przez niego cała kampania to będzie wielki quest eskortowy. I wiecie, co? Tak nie jest, a stało się coś zgoła innego. Młoda winorośl okazał się przekokszonym wsparciem. Inwestowanie w jego edukacje bardzo szybko się zwraca. Zamiast praktycznie zawadzać to pomaga pod każdym względem.

Warto też przyjrzeć relacją miedzy ojcem, a synem. Kratos jako spartanin nie miał lekkiego dzieciństwa. Zresztą później nie było z tym lepiej i dlatego relacje te były dość trudne. Od pierwszej chwili widać jak tatulek próbuje być wsparciem dla Atreusa. Ukazuje się to w dość kliszowych scenach, gdzie chce po ojcowsku położyć rękę na ramieniu, ale za każdym razem ją cofa w ostatniej chwili.

Nie pomaga też, fakt, że zwraca się ciągle do niego per chłopcze. Ten słynny zwrot już stał się memem i znakiem rozpoznawczym tej odsłony God of War. Istotnym momentem, monetami to jak boy zaczął odpyskiwać ojcu, co było całkiem naturalne Kolejny już nieco szokujący to drastyczna zmiana jego charakteru jak dowiedział się coś więcej o sobie. Małe ostrzeżenie dla tych co nie grali w poprzednie części. W czasie kampanii jest spoiler z GoW 3, chodzi o sam finał.


Szok to był i to sporego kalibru niezłe zaskoczenie, lecz coś wniósł do tego kotła pełnego smakołyków. Nie będę już więcej ujawniał, o naszych protagonistach, bo kryje się jeszcze wielki hit.

Z fabularnych spraw zostaje jeszcze pewien rogacz, który będzie miał wiele do powiedzenia. Skubaniec jest naprawdę otrzaskany i ma porządnie gadane. Jako bohater drugoplanowy zajął jak dla mnie pierwsze miejsce. A z kim wygrał, a no z pewnymi krasnoludami i wiedźmą.  

Zanim podsumowuje stan techniczny popisze jeszcze co nie co walce. W drugiej połowie wraca broń specjalna, która jest nieodłącznym elementem tej jakże epickiej całości. Wprowadzenie jej miało swoje podstawy i nie chodzi o samą nostalgię. Kolejnym ciekawym pomysłem w rozgrywce było rozdzielenie wrogów na grupy. Każda z nich ma swoje słabe i mocne stronny. Zależnie na kogo się trafiło trzeba wyciągnąć coś innego.


Nie zabrakło też szerokiej plejady mobów, którzy się nawet dość długo nie powtarzali. Dopiero po spotkaniu wielkiego węża zaczęło natrafiać na ich podwersję. Nie zabrakło też elfów. Jak już się je zobaczy to się nie od patrzy. Wypadły dość obrzydliwie. Dobrze, że rozgniatało się je niczym robale.

Przyszła pora na wszystko co zapomniałem lub nie pasowało wyżej. Błędy, usterki i inne cholerstwa, których być nie powinno. Mimo, że widać, ile miłości włożono to i tak nie usunięto ich. Zacznę od klasycznych, czyli kolizja z podłożem. Upadek na glebę i bach coś znika pod mapą. Następny, Atreus ma urojenia, a nie wróć. Ponownie wypowiada teksty wykonując te same animacje w miejscach, gdzie nie ma danej rzeczy, osoby itp. Idąc dalej tym tropem warto dodać, błędy słowne. Poprawcie mnie w komentarzach jeśli było inaczej. Po przegranej młody powtarzał ojciec. W pewnym momencie zacząłem słyszeć ajciec lub coś w tym stylu. Podobnie było z słynnym chłopcze, które zmieniło się w chłepcze. Ostatni błąd jest w rozmowie z Sindri. W ułamku sekundy okrywa, ważną informację, choć dopiero miał się za to zabrać i powiedzieć później. 

Podsumowujmy, czy warto zagrać God of War? To można uznać jedynie za pytanie retoryczne. Nie bez powodu była to gra roku 2018. Nie dałbym jej 10/10, bo to nie jest do końca moja bajka. Jednak pod każdym względem dopieszczono co tylko można było. Dla tych co było mało zaoferowano nową grę +, a dla pozostałych dalszą eksplorację i wyzwania, a tego trochę tam jest. Wierzcie mi na słowo. Ode mnie GoW dostanie mocne 9/10.

Ci z was co tu doszli wiedzą, że mam już Ps5. Prawdą jest, że pad jest naprawdę genialny i póki co nie ma dla mnie praktycznie konkurencji. Wygoda i te wibracje haptyczne są czymś co wprowadza gaming na wyższy poziom. Mimo, że dość porządnie katowałem padzika to dał dzielnie radę. Jak macie jakieś pytania, o konsole lub coś innego związanego z blogiem piszcie w komentarzach.





Udostępnij:

Recenzja serialu The Last of Us odcinek pierwszy.

Ostatnio panuje trend na kiepskie adaptacje, czy nawet kaleczenie znanych franczyz. Moda czasowa, a może zostanie to na dłuższy czas? Sprawdźmy jak poszło w najnowszym hicie The Last of Us.     

Nie będę bajał i rozpisywał o kreacji bohaterów, czy zmianach fabularnych. Od razu powiem co sądzę, a później to uzasadnię. Nie ma tragedii, ale daleko do jakości na jaką zasłużył pierwowzór. Na tle dzisiejszych gniotów wypada bardzo dobrze, ale samo w sobie to co najwyżej przeciętnie.


Pierwszy odcinek to nic innego jak nieco rozciągnięty wstęp w którym najnudniejszy element został jeszcze wydłużony. Chodzi o czas przed apokalipsą jaka miała dopiero nadejść. Doceniam próbę rozwinięcia wątku córki Joela. Zapewne miało to dać  czas na przywiązania się do niej. Efekt jednak był taki, że jeszcze bardziej się człowiek wynudził czekając na konkrety.

Dopiero około dwudziestej minuty coś zaczyna się dziać. O dziwo tam już jakość się poprawiła i w końcu mogłem znowu odłożyć telefon i zacząć powrotem śledzić co dokładnie się tam dzieje. Z każdą kolejną minutą miałem co raz większe nadzieje, żeby tylko znowu zobaczyć „odważne” zmiany. Jeśli miałbym to skwitować w paru słowach to napisałbym tak. Treść nawet się zgadza, a forma została zmodyfikowana do tego stopnia, że jakby nadać im inne imiona i wygląd nikt by się nie połapał na podstawie czego zrobiono ten serial.


Całość ratują niektóre fragmenty, których jest jak na lekarstwo. W sumie liczbę nie zmienionych scen można by było wyliczyć na palcach jednej dłoni. Żeby jednak niebyło, aż tak pesymistycznie wszystkie rozbieżności nadrabia klimat i o dziwo gra aktorów.

Zgodnie z obietnicą przemoc ograniczono do minimum koniecznego. Czyli będzie to przechodzenie na pacyfistę tam, gdzie będzie to możliwe. W kontekście tego co napisałem, słynny tekst, że będzie to ekranizacja, aż za wierna brzmi naprawdę śmiesznie. Trochę akcji było, ale sporo przegadano. Wycięto parę walk jakie normalnie trzeba było stoczyć w samym mieście.


Z całą pewnością nie było to dyktowane humanitaryzmem, a bardziej cięciem kosztów. Choć podobno budżet był naprawdę spory. Praktycznie bez tego tytułu w tle nie marnowałbym czasu na ten odcinek. Hype train był spory, ale się porządnie wykoleił. Mam nadzieje, ż kolejny odcinek pokaże coś więcej. Póki co mamy piękną scenerie jak i dobrze zrealizowane sceny akcji. A z drugiej strony duże zmiany i aktorów, z których jedynie Pedro Pascala poznałem bez problemu po twarzy jako Joela. Natomiast całej reszty już nie dałoby się, a zwłaszcza Ellie (Bella Ramsey).

Podsumowując czy warto obejrzeć The Last of Us? Jeśli nie macie nic lepszego do roboty to lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu. Im mniej będziecie oczekiwać tym zawód nie uderzy z taką siłą. Ocena końcowa 6/10.
Udostępnij:

Recenzja Shadow of Tomb Raider (Xbox One S)

Skoczyła, a następnie upadła i zakończyła swój żywot. Szybkie wczytywanie i znowu, aż w końcu jest udała się! Gra łaskawie zaakceptowała co gracz chciała zrobić. Jeeej!!!

Wiecie jakich gier nie lubię recenzować? Średnich, bo nie są na tyle wkurzające, aby wieszać na nich psy ani na tyle dobre, aby się rozpływać. Taki właśnie jest Shadow of Tomb Raider wydany na Xbox One.


Produkcja ta jest naprawdę porządna. Nie sugeruje, że świetna, a to, że zawiera wszystko to co powinna mieć gra 3a z tej serii. Lecz trawią ją liczne błędy. Premierę zaliczył ten tytuł w 2018 r. Prawie można poczuć się jakby był to właśnie ten rok. Liczne usterki jakie można zaobserwować wołają o pomstę do nieba. Szczęśliwie lwia część z nich jest czysto kosmetyczna. Niech za przykład będzie dziwnie poruszające się cienie, czy szarpane animacje obiektów widocznych gdzieś w tle. Nie zabraknie też zabawniejszych takich jak Npc siedzący w blacie.

Nie są to jakieś problemy rodem z Cyberpunk 2077, ale jednak są i trzeba o nich wspomnieć, bo częstotliwość jest naprawdę porażająca. Teraz warto przyjrzeć samej oprawie graficznej i rozgrywce. Pod względem wizualnym nie ma się do czego przyczepić. Wszelkie lokacje są zrobione na najwyższym poziomie niemalże fotorealistycznym. Jedynie modele bohaterów dalej przypominają, że nie jest to rzeczywistość. Gumowe oblicza są już ciekawsze niż ostatnio, a same włosy prezentują się jakby miał być czymś całkiem oddzielnym i samodzielnym zwłaszcza jak się człowiek przygląda Larze.

Miejscówki są o wiele ciaśniejsze, co bardzo się odbija na nieco zmodyfikowanym gameplay’u. W przeciwieństwie do poprzedniej części wrogów można się pozbyć całkowicie po cichu, ale nic nie stoi na przeszkodzie, aby załatwić to nieco bardziej tradycyjnymi metodami. Jest jeszcze trzecia opcja, którą da się wykorzystać nielicznych przypadkach, czyli uciec i przeskoczyć za przysłowiowy płot. O ile w przypadku kiedy będzie to przeszkoda na korytarzowym odcinku idącym w jedna stronę jest to jak najbardziej ok. Inaczej się ma sytuacja kiedy stanie się to w samym mieście. Pościg, który urwa się w ułamku sekundy?! Jakaś kpina…


Nałożono większy nacisk na przebywaniu w ruinach, a być może cmentarzach. Sądząc po niezliczonej ilość kościotrupów, czy mumii. No mniejsza z tym, istotniejsze jest to, że poszczególne etapy są bardziej klasyczne w swojej strukturze, co zadowoli, co bardziej konserwatywnych fanów.

Pochwalić należy twórców za to, że gra umożliwia swobodne dostosowanie poziomu trudności do swoich potrzeb. Nie ograniczono się tylko do zmiany ogólnego wyzwania, a rozbito to na walkę, zagadki i eksplorację. Ba, w opcjach da się nawet zmodyfikować sterowanie tak, żeby gracze niepełnosprawni mogli czerpać frajdę z gry.

Mimo zmian, o których wspomniałem w rozgrywce, nie da się za bardzo ich wykorzystywać, bo jest tego na tyle mało i czas poszczególnych starć na tyle krótki, że przechodzi się przez nie dość gładko. Same bronie i resztę wyposażenia ulepsza się tak jak poprzednio, czyli tym co się znajdzie w czasie podróży.


Natomiast rozwój drzewka talentów wymaga pewnych korekt. Brak możliwości dobierania tego, co by odpowiadało każdemu z osobna jest nie na miejscu. Wymuszanie aktywowania sklilly dodatkowych należy wpisać na listę minusów Shadow of Tomb Raider.

Fabuła jest jaka jest. Na samym początku prezentuje się jak konsekwentna realizacja tego co zaoferowały poprzednie części rebootu. Następnie skręcono na boczny tor do stacji Trudne sprawy. Ostatecznie przywrócono wszystko na swoje miejsce. Zarzucano też, że Lara staje się w tej części bardziej mordercza w charakterze (bo w mordzie wrogów nic się nie zmieniło). Dopiero na samym końcu można temu przyznać rację. Ale tylko na słownie parę minut i wyglądało to naprawdę dobrze, a tak mamy Larcie, co przeżywa śmierć Bambi.

Kolejną sprawą, którą wzbudzała niepokój było pojawienie się tajemniczych (fanfary) bestii z czasów pradawnych (patrz: pradawni, wichrowa gwardia). Już nasuwały się słowa na usta, a po długiej nieobecności nawet westchnienie. Jednak nie słuszne to było, bo zaskoczyli miło. Nie będę o tym pisał niech spowije to mgła tajemnicy.


Gra stara się też zachęcić do wszelakich aktywności pobocznych po przez misje poboczne, czy polowania itp. Podzielić to można na fedeksy, a mowa tu, o przynieś, zanieś, pozamiataj i wszelakie łażenie połączone ze zbieractwem.

Czy warto zagrać w Shadow of Tomb Raider? Nie mogę całkowicie odradzać wam tego. Gra jest solidnym przeciętniakiem, który niczym nie zachęci ani odrzuci. Stan techniczny jest znośny, choć liczne drobne duperele będą drażnić co wrażliwszych. Jednak dla tych z was pragnących poczuć zew nostalgii do dawnych dobrych czasów na pewno się coś znajdzie. Ocena końcowa 6.5/10.
Udostępnij:

Recenzja retro Harry Potter i Kamień Filozoficzny (PS1)

Jak to się mawia stara miłość nie rdzewieje, a dzieciństwo to najlepszy czas z naszego życia. Podobnie ma być ze wszystkim, co się nim wiąże. Dlatego też ponownie sięgnąłem po jedną z gier z Harrym Potterem, tym razem część pierwszą na PS1.

Podzielmy grę na dwa zasadnicze różne połowy. Z waszej lewej fabuła, a po prawej gameplay. O ile rozgrywka to nic innego niż dobrze znane patenty jakie zaimplementowano do fabuły z kolei historia to prawdziwa magia.


Żeby znaleźć coś ciekawego w tym uniwersum nie trzeba od razu kupować Hogwarts Legacy. EA już wyprzedziło ich o kilka dekad dając naprawdę ciekawą parodię Kamienia Filozoficznego jaką miał człowiek okazję ograć.

Zacznijmy od tego, że tutaj praktycznie się nic nie zgadza, jeśli chodzi o szczegóły, bo ogólnie ma to ręce i nogi. Z bliżej nieokreślonego powodu devowie stwierdzili, że Harry będzie poznawać wszystkich dopiero w zamku, który jest wyjątkowo ubogi, a jak się zobaczy Hagrida to od razu się chcę powiedzieć: Cholibka.

Rozumiem, że wszelkie zmiany podyktowane były ograniczeniami sprzętowymi, bo inaczej nie da się wyjaśnić tych skrótów jakie zastosowano. Zamiast wielkiej uczty Dyrektor szkoły Albus Ćmielek (tak brzmi jego nazwisko po naszemu) wita całego jednego ucznia schodząc ze schodów i funduje gadkę znaną z filmów o zakazanym korytarzu.


Co jest już niezłym absurdem, bo szkoła jest bezpieczna, podobno, a on ostrzega przed straszliwa śmiercią. Spoko da się z tym żyć, cholibka. Szybko na drodze staje Malfoy. Grający go aktor nie miał chyba do końca orientacji co się tam dokładnie dzieje, bo raz głośniej to ciszej przemawiał.

Wszelkie fabularne wydarzenia są wtrącane po prostu bez większego ładu i składu. Dobrze, że chociaż po wypowiadanych kwestiach można skapnąć, o co chodzi. Przykładowo nagle jak po diable zaczyna się gonitwa po randomowej części szkoły, aby odzyskać Nevila przypominajkę. Uznam to jeszcze za umowny skrót myślowy, czy konieczny zabieg. Lecz zaraz po tym od tak z dupy rozpoczyna się pierwszy mecz, bo czemu nie?!

Żeby nie było, gracz dowiaduje się o zasadach tej mini gry, ale po co skoro pierwszoroczni nie mają możliwości brania w tym udziału. Wystarczyło odwrócić kolejność i już prezentowałby się lepiej. W filmie idealnie to zrobiono.


Za bardzo nawet się nie przejmowano nazwiskami istotnych bohaterów. Trzeba koniecznie tego posłuchać, bo w Wieśku było podobnie z Wyzimą. Wracając do Harrego. Szybko przechodzi się od lekcji do lekcji, które są jedynie mini zadaniami mającymi jakoś wypełnić czas. Kolejnym odstępstwem od oryginału był szalejący na niektórych ćwiczeniach Voldi. Jednak najlepsze dopiero miało nastać.

Sądziłem, że wszystko już widziałem, łącznie z zapowiedzią zmiany etapu z Puszkiem. Jednak dopiero powrót w środku roku szkolnego na ulicę Pokątną, gdzie trzeba kupić lek dla smoczka. Haggrida, który oznajmia, że idzie chlać, a Harry ma zdobyć kasę. Normalnie zwątpiłem, ale to nie było jeszcze najlepsze.

Sam finał to już szczyt szczytów na czubku absurdów jakie tutaj się odwalały. Celowo o wszystkich nie pisze, aby coś zostało dla tych co nie grali. Jaki był finał każdy co czytał lub oglądał wie. Jednak oglądanie ciężko dyszącego Quirrella z perspektywy pierwszej osoby nigdy nie zapomnę. Dziś to by nie przeszło jak psor ujeżdża, znaczy się dusi małego chłopca.


Rozgrywka natomiast bardzo momentami przypomina wersję na PC. Zaczynając na ślimakach, a kończąc na strzelających dupą żółwiach. Istotnym wątkiem jest zapis gry, który można dokonać przy księgach. W pewnych momentach jest tego stanowczo za dużo, aby w momencie kiedy, aż się o nie prosi nie mieć do nich dostępu.

O dziwo pierwszego zaklęcia nie uczy nauczyciel na którego lekcję trzeba biec na czas. Za co jeśli się nie uda traci się punkty. Jakby nie fakt, że jest możliwość powtórzenia to dodałbym punkt do realizmu w rywalizacji o puchar domów. A tak można bezpiecznie powtórzyć, wielka szkoda. O czym to ja, a tak nauka magii. Pierwszym nauczycielem jest Prawie Bezgłowy Nick.

Dopiero potem zaczynają się normalne zajęcia oparte na tych samych wzorach. Na pocieszenie warto wspomnieć, że sekcje platformowe trochę się od siebie różnią, Czyli przynajmniej wstęp jest co nieco urozmaicony.


Nie zabrakło też mniej przemyślnych wyzwań, niech dla przykładu wstawie wyścig z Irytkiem. Biegi przełajowe są całkiem fajne, ale warto widzieć, że ma się przed sobą przepaść. W przeciwnym wypadku, no cóż, czeka spadek. Mimo, że skoki są automatyczne w niczym to nie pomaga. Wprost przeciwnie jeszcze szkodzi z tego powodu, że w pozornie płaskiej powierzchni system wykrywa przeszkodę, która trzeba no… właśnie.

Z ważniejszych pomyłek zaliczyłbym powrót na ulicę Pokątną. Jazda kolejką w podziemiach banku to naprawdę zakręcony pomysł. Dla dorosłego to niewielka przeszkoda, ale dla dziecka to już może być naprawdę frustrujące. Refleksem się trzeba wykazać, a do tego odpowiednio wykorzystać szybkość i bezwładność wagonika. Pół biedy jakby jeszcze raz trzeba było w coś takiego bawić, a tu, aż trzy!

Dalej postawiono jeszcze jedno wyzwanie, co prawda mniej denerwujące, lecz bądź, co bądź jest wkurzające. Nie zabrakło jeszcze paru perełek, o których nie pisałem. Te jak i poprzednie zostawię wam do okrycia.

Podsumowując, czy warto zagrać Harrego Pottera i Kamień Filozoficzny na PS1? I tak i nie. Jeśli należycie do tych, co nie zdzierżą sporych zmian i uproszczeń w fabule to odradzam. Natomiast dla tych, co chcą przeżyć tą przygodę od nowa na całkiem innych zasadach to proszę bardzo, pośmiejecie się i to nie raz. Ocena końcowa 7/10.
Udostępnij:

Wasze Top 5 na Blogu A dziś zagram w... z 2022 r.

Zapraszam do drugiego tekstu podsumowującego zeszły rok. Tradycyjnie powinno to być moja topka gier lub anime, ale tym razem będzie pewna odmiana.

Z faktu, że wróciłem po rocznej przerwie nie miałem za dużo czasu na ogrywanie gier. Zważając, że oprócz tego o czym zwykle piszę, czyli anime dołączyły jeszcze filmy i seriale. Dlatego mam coś innego w zanadrzu, a mianowicie Najchętniej czytane teksty na moim blogu.

Numer 1.

WarioLand: Super Mario Land 3

Pierwsze miejsce dostaje tytuł retro! Jest to prawdziwy klasyk na konsole GameBoy. Wpis ten osiągnął, aż 548 wyświetleń, co jest zadawalającym wynikiem. Recenzja miała swoje lepsze i gorsze dni, ale jednak niezmiennie przyciągnęła wasza uwagę. Za co serdecznie dziękuję.

Numer 2.

AnimeSuper Cub

Srebro dostało anime o tematyce obyczajowej. O dziwo, mimo, że odsłon zaliczyło 385 to chętniej i regularniej zaglądaliście do tego wpisu na blogu.  Jeśli ktoś nie miał okazję przeczytać tekstu, a zajrzał tutaj to gorąco zachęcam do obejrzenia tej serii. Gwarantuje, że zrelaksujecie się jak nigdy dotąd!

Numer 3.

RecenzjaWiedźmin 3 część 2

Ostanie trzecie miejsce na podium zajął Wiesiek z swoją sporą recką. Sam jestem zaskoczony, że właśnie druga część przykuła bardziej waszą uwagę. Brązowy medalista dostał 356 kliknięć. Moc wiedźmina nawet na moim blogu jest na tyle silna, że nie było sposobu przegrać z konkurencją.

Numer 4.

SuperMario Bros 3

Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że na bloga wchodzi dużo miłośników wąsatego hydraulika. Jak widać na waszą listę załapała się kolejna gra spod znaku Wielkiego N z 302 odsłonami. Czyżby była to jakaś sugestia, że chcecie więcej retro gier od Nintendo? Dajcie znać w komentarzach.

Stawkę natomiast zamyka…(fanfary)

Dziennikpokładowy, jeszcze tu jestem! z 212 wyświetleniami! Tego naprawdę się nie spodziewałem, no ok. Widziałem jak się układają statystyki, ale mimo to jest to coś czego się nie spodziewałem. Uprzedzając pytania, czemu koc leży na fotelu od razu odpowiadam, że mój puszek lubi tutaj spać i już zdążył wbić pazury w siedzisko. Załatałem je i teraz dla ochronny położyłem tą oto osłonę. 


Tak się prezentuje wasze Top 5 postów z pisanego przeze mnie bloga. Wierzę, że spędzimy wspólnie kolejny rok razem. Czego wam i sobie życzę.

 

Udostępnij:

Branżowe podsumowanie 2022 roku

Rok 2022 mamy już za sobą, co tu dużo mówić działo się tam sporo rzeczy. Warto pochylić się nad najważniejszymi wydarzeniami. Wybór jest czysto subiektywny i zapraszam do komentarzy, gdzie będziecie mogli napisać wasze spostrzeżenia.

Zacznę od największej dramy minionych dwunastu miesięcy. Wojna Sony i Microsoftu wywołała sporo zamieszanie dzieląc społeczność graczy. Małe streszczenie dla tych z was, którzy mogli pominąć to gigantyczne szambo walące na kilometr. MS wykupił, a przynajmniej próbuje zagarnąć dla siebie Activision-Blizzard.


Wydawało by się, że to nic wielkiego, bo Sony zarzuca tylko możliwość utraty do marki Call of Duty. Tym wielkim skrótem można ogarnąć, o co rzekomo idzie ta cała awantura. Tylko, czy naprawdę nikt nie raczy zauważyć jakie podlegają im marki i studia? Długo by wymieniać, dlatego przejdę od razu do setna. MS, który udaje prokonsumenckiego chce załadować to wszystko do swojego Game (RAK) Passa.

O dziwo czytając opinie graczy wynika, że przynajmniej tym z Polski nie przeszkadza być dojną krową ruchaną na sporą kasę. Póki co zarówna UK jak UE blokuje ten numer bis. Nie jest to pierwszy taki numer z ich stronny. Na samym początku swego istnienia chcieli wykupić Nintendo. Historia lubi się powtarzać.

Wracając do meritum. Z dokumentów, które ujrzały światło dzienne wynika, że połączenie to jest potrzebne ze względu na to, że MS jest beznadziejny w tworzeniu i sprzedaży gier. Takie tłumaczenie przypomina płaczliwego bogatego bachora, któremu trzeba wykupić dostęp do prestiżowej szkoły, bo zły i zdolny uczeń z niższych sfer pokonał go na głowę.


Następnym „argumentem” za dobrą wolą MS jest gwarant na dziesięć lat wydawania CoD na platformy Sony. Czyli potwierdzają, że to jedynie zagrywka pod publikę i będą blokować dostęp w przyszłości. (No kto by się spodziewał)

Jak Filip z konopi wyskoczył Gabe, który nawet nie potrzebuje żadnych umów, bo wierzy na słowo prezesowi Xboxa. Jak to czytałem nie mogłem się przestać się śmiać. Steam jest gigantem na rynku PC z którym MS Store nie ma szans. Ominięcie tak wielkiego gracza, póki co jest nie opłacalne.

Żeby nie robić z Japończyków świętych warto wspomnieć, że już teraz stosują te same metody, które na 100% będzie stosowała konkurencja, a chodzi tu o utrudnianie dostępu pewnych gier na konsole MS. Czyli i tu i tu nie ma niewiniątek. Jest jednak jedna różnica. Ci pierwsi raz, że nie udają dobrodusznych, a dwa zapracowali przez lata na swoją pozycję i nie udają jakie mają stosunki do tej sprawy.


Skoro i tak jestem przy wielkich tego świata pociągnę jeszcze trochę ten temat i przyjże się ich rakowym usługą. Sony, zresztą nie tylko oni starają narzucić graczom kaganiec na mordy i trzymać krótko na smyczy, a jednocześnie głęboko sięgać do kieszeni. W zamian oferując wielkie nic.

W ramach subskrypcji w PS Now dodano Extra i najdroższy pakiet Premium. Jak donoszą media jest to nic innego jak skok na kasę. Jednocześnie przewija się w tle brak nowości z segmentu 3a i brak częstych aktualizacji mogących zatrzymać graczy przy tej tfu, usłudze. Na pocieszenie powiem, że jak przestaną dawać GP za 4 zł to też ludzie zwieją stamtąd tylko już nie będzie do czego.

Dalszymi konsekwencjami zmieniających się trendów było przejęcie Bungie. Coraz bardziej gry stają się wyłącznie usługami nawet, jeśli są nastawione na tryb single player. W takim wypadku studio, które ma już spore doświadczenie w tego typu produkcjach idealnie będzie się do tego nadawać. Na dokładkę to właśnie oni stworzyli Halo. Symboliczne zagranie na nosie MS. Nie będzie miało to większego znaczenia w sferze biznesowej, ale sądzę, że w wizerunkowej już tak.


Nie wiem czemu, ale jakoś nie mogę odkleić się od tego Sony. W ostatnim czasie można zagrać w ich tytuły na PC. Wreszcie każdy będzie mógł odpalić takiego GoW, czy Uncharted Kres Złodzieja. O ile to pierwsze jeszcze jestem wstanie zrozumieć, bo to jest całkiem nowy rozdział w serii i nie trzeba znać koniecznie poprzednich części, tak już braki w fabule U4 już są poważnym problemem. Same wyniki sprzedaży ich gier na piecach nie okazały się zbyt zadawalające. Osobiście się temu nie dziwie na wspomnianej platformie wychodzi tyle tytułów, że nie sposób ich ogarnąć. Natomiast parę perełek ekstra nie będzie nawet zauważone przez graczy.

Zgrabnie przejdę do kolejnej pato usługi jaką jest Google Stadia. Zaczęło się od tego, że byli na tyle pewni, że nie dali nikomu dostępu do okresu próbnego. Następnie trzeba było dokupować osobno dostęp do gier na ich abonamencie. Czyniło to z Stadi gorszą wersję GeForce NOW. Teraz po kliku latach długiego konania zostanie wreszcie zamknięte. Najwyższy czas, bo coś takiego nie miało prawa bytu na rynku.

Pora się przesiąść i się trochę rozejrzeć nad innymi wydarzeniami. Na początek tej części sięgnę po targi E3, które jak to mówią organizatorzy zbierają siły na coś więcej. Tak się zastanawiam, czym ma być to dokładnie skoro istotne rzeczy zostały zaprezentowane na różnego rodzaju imprezach, które odbywały się niezależnie. Czas najwyższy, aby skończyć ten drogi marketingowy projekt i zmienić, go na coś bardziej opłacalnego. Każdy się ze mną zgodzi, że na promocje idą za duże pieniądze. Sprawę w zeszłym roku jeszcze zaognił Geoff Keighley, który zorganizował własne Summer Game Fest.


Z działu premiery growe i techniczne wspomnę o Elden Ring i Steam Decku. FromSoftware słynie ze swoich soulsowych gier, które są już de fakto gatunkiem. W przypadku ich gier dziwą mnie dwie rzeczy. Pierwsza to fakt, że ludzie lubą grać w źle zbalansowaną grę, a dwa, że jakoś nikt im nie wypomina, że ciągle robią ta samą produkcje i jedyne co zmieniają to setting otoczenia. Jak mówi stare powiedzenie na każdego potwora znajdzie się amatora. Masochistów jak widać nie brakuje i zawsze się znajdą upośledzeni umysłowo co polubią taki chłam.

Następnie luknę na Steam Deck… tutaj też nie lepiej, bo jest to oficjalnie… komputer. Jeśli była to konsola to bym mógł jeszcze to zrozumieć. Lecz zachwyt nad czymś co ma zastąpić laptop jest wyrazem totalnej głupoty. Już na dzień dobry nie ma w nim nadmiaru mocy, a do tego wielokrotnie wspominano w recenzjach, że trzeba godzić się na kompromisy graficzne. Jeśli ma jedynie służyć do grania w podróży to od biedy może być. Jednak jakimś cudem znajdują się oszołomy twierdzące, że zastąpiło to normalny PC. Oznacza to, że ich bieżący piecyk to złom, a jeśli jest inaczej to cóż trzeba umówić ich z psychiatrom.

Zostając przy technikaliach, najpopularniejszą rozdzielczością w jakiej grają gracze to zaledwie 1080 p. według danych steam za grudzień zeszłego roku było to, aż 64,6%. Dziwniejsze jest fakt, że najwięcej osób korzysta z karty Gtx 1650, która jest budżetowym modelem nie miejącej większej przyszłości w dobie Ray tracingu. Sugeruje to, że gracze stali się bardziej oszczędni lub już nie dają się nabierać na obietnice producentów, którzy olali ich czasie krypto szału.


Tekst ten zakończę smutnym akcentem. W zeszłym roku zmarł Kevin Conroy znanego jako głos Batmana. Niech ziemia lekka mu będzie.

No dobra, tak wyglądał mój przegląd 2022 r. tekst co prawda trochę długi, ale wierze, że przypadnie wam do gustu. Pozwoliłem sobie na nieco prywatnych komentarzy. Nie stoi nic na przeszkodzie, aby podyskutować poszczególne tematy w dziale komentarzy, który należy do was.    

Udostępnij:

Recenzja drugiego sezonu Sherlock

Pora na kolejne zagadki, których nie może sprostać byle kto, a jedynie umysł ponad przeciętny! Pora na kolejny sezon Sherlocka.

Początek jest co tu dużo mówić dalej na tym samym poziomie i w tym samym miejscu. Emocje jakie się kłębiły na tym basenie między Holmes, a Moriarty były naprawdę gęste. Skłonny jestem porównać je do tych, które łączyły Jokera i Batmana. Jedyną różnicą jaką chciałbym zwrócić uwagę, że tutaj jest o wiele zabawniej.


Jak inaczej można skwitować moment, gdy się wszystko rozstrzyga, a tu rozbrzmiewa przebój z Gorączki z Sobotniej Nocy. Naprawdę wiedzą jak się bawić emocjami widza. No dobrze, idziemy dalej. Proszę spojrzeć na prawo mamy tu dom niejakiej pani Adler zwanej tą kobietą. Znałem tą bohaterkę i wiedziałem o niej co nieco, ale sposób jaki ją przerobiono był niczym grom z jasnego nieba.

Wstawienie wątku sado maso naprawdę sprawił, że balans absurdów znowu został naruszony i dobrze im więcej niespodzianek tym lepiej. Sam Sherlock też zaszalał i udowodnił, że do normalnych nie należy. Humor wraz z wizualizacjami wszedł na kolejny poziom, co wielce chwale. Więcej tego samego jest zalecany, a zwłaszcza wtedy kiedy jest to dopiero drugi sezon.

Historia pani Adler rozwinięto o wiele mocniej i oprócz wspomnianego upodobania do dzikich zabaw zrobiono z niej agentkę, czy innego szpicla. Mimo jej niezrównoważonego stylu bycia zachwyca swoim intelektem. Fakt ten sprawia, że nie jest szablonowa, czy jakaś jedno wymiarowa. Ma ona wiele oblicz i tak raz kusi, a innym razem kąsa niczym jadowity wąż.


Wraz z rozwojem wydarzeń, które coraz bardziej się zacieśniają w wątku głównym wpleciono krótką adaptacje (nie mylcie z ekranizacją) Psa Baskerville’ów. Jeśli zainteresuje kogoś wiernie oddana produkcja powstała w oparciu o tą książkę to polecam już dość stary film miejący premierę w ubiegłym stuleciu. W omawianym sezonie ponownie zgarnęli wszystko, a następnie wrzucono do kotła i zamieszano.

Motyw przewodni został zachowany. Jednakowoż cała reszta została już zaadoptowana do współczesnych czasów. Zgodność ogólna co prawda też nieostała się w idealnym stanie. Początkowo miałem pewne obawy i widziałem to jak przez mgłę. Lecz szybko się rozwiała i stało się całkiem klarowne. Nawet efekty specjalne się broniły mimo swojego serialowego rodowodu.

Jednak kropka nad i była kolejna potyczka miedzy Holmes, a jego arcywrogiem. Tutaj dopiero pokazano jak można zdrowo namieszać. Wykorzystanie wzorców myśleniowych słynnego detektywa i zawiści policji było przebiegłe. Tak, tak chytre posunięcia szły jedno po drugim. Wraz z tym naszpikowano je najróżniejszymi opcjami.


Nie można praktycznie odwrócić wzroku od ekranu. Jedynie przez fakt oczywisty, że nie będzie to finał psuło co nieco zabawę. Nie ma co się zrażać taką niedogodnością i dalej śledzić co się stanie. Bo nic nie jest tym, czym być mogło, a chciało tym się stać. W tym zdaniu starałem się oddać sposób działania twórców, którzy co raz to mniej się przejmują prostą liniową fabuła mającą być szybko zrozumianą przez widzów na rzecz czegoś bardziej zakręconego.

Podsumowując, czy warto obejrzeć drugi sezon serialu Sherlock? Nie ma o czym nawet mówić, bo jest to jasne jak słońce. Rozbudowano wszytko to za co się pokochało tą produkcję i podniesiono na wyższą poprzeczkę. Wyobraźcie sobie wykres i słupek idący cały czas po skosie w górę, tak to właśnie się prezentuje. Ocena końcowa 8.5/10.

P.S. Dalej ciągną insynuacje, że John i Holmes to geje (śmiech).
Udostępnij:

Translate

Czytelnicy

Wyświetlania