• Recenzje

    Tutaj znajdziecie posty dotyczące w których omawiam wszelakie gry wideo

  • Manga i anime

    Jeśli chesz obejrzevć fajne anime i przeczytać interesującą mangę to zajrzyj tutaj

  • Filmy i seriale

    Warto czasem zrobić sobie przerwę na dobre kino. W tym dziale opisuje swoje wrażenia z produkcji, które miałenm okazję obejrzeć

  • Publicystyka

    Warto się czasem zastanowić nad róznymi tematami, czy to gier, a może jeszcze innymi w tym miejscu znajdziecie do jakich wniosków doszedłem

Recenzja anime Tsuki ga Michibiku Isekai Douchuu (Sezon 2)

Było miło i wesoło to teraz trochę akcji. Tsuki ga Michibiku Isekai Douchuu Season 2 to kontynuacja ciepło przyjętej anime o tym samym tytule. Na sam początek zostałem zaszczycony bardzo, ale to bardzo krótkim streszczeniem z poprzedniego sezonu. Uważam jednak, że lepiej się zapoznać co tam się działo, bo za dużo bohaterów i miejsc, które nie będą zrozumiale dla nowych widzów.


Kolejną istotną sprawą jest sam Mc. Powiedzieć, że jest Op to jakby nic nie powiedzieć. Jego możliwości nie zostały jak na razie pokazane w 100% i nie zanosi się na to. Więc mogę wstępnie odwołać się do słynnego zdania jakie często się używa na shortach: użył zaledwie 3% mocy.

Seria ta może przyprawić o zawrót głowy, bo nie jest jednoznacznie zadeklarowana. Będzie to krzyżowanie się głębokich przemyśleń protagonisty i jednocześnie komedia. Wiecie czego można się spodziewać? Licznych klisz i rozwiązań fabularnych wykorzystywanych w innych anime.

Szybko wprowadzono całą listę nowych bohaterów drugoplanowych. Pytanie, czy nie mieli lepszego pomysłu, czy chcieli na te parę odcinków pokazać jak zrobić dramaturgię niskich lotów? Wszelkie mniej lub bardziej wzniosłe chwile jakie miały miejsce w epizodach, w których epizodyczne postacie odgrywali pierwsza rolę były to potężne odgrzewane kotlety. Nie będzie to jakimś wielkim spoilerem, ale zostaliście ostrzeżeni.


Polar Naval towarzyszka bohaterki Hibiki ginie poświęcając się dla niej. O nie! Jakie to smutne, no bez jaj gorzej już się nie dało tego wymyślić. Generał frakcji demonów załzawił ją prawie bez wysiłku. Natomiast Tomoki kreowany jest na zepsutego pseudo bohatera. Niby starano się to jakoś uzasadnić wszystko jego życiem szkolnym. Szybko to schodzi na boczny tor, bo jego relacje Lily (rodzina królewska) to pokazywanie, że dopiero teraz będzie miał pod górkę. Koniec spoilerów.

Kolejne wydarzenia o wiele lepiej trzymają się kupy, a anime przybrało już lepszą formę niż poprzednio. Z komedio - dramtu przeszło w klasyczną przygodówke w Isekai. Dziwnym trafem poszli śladem Tensei Shitara Slime Datta KeTensei Shitara Slime Datta Ken moda na uczenie się odcinek któryś tam z rzędu. Jednak bardziej niż samą szkołą warto przyjrzeć się temu co się kryje w ciemnych zaułkach.

Czy to początek ciekawej intrygi? Niczego nie można wykluczyć, pewne jest tylko to, że nikt nie zdoła pokonać Makoto. Idziemy dalej powaga odchodzi już zupełnie na bok, a cała budowa jakiś wzniosłych wątków poszła w piach. Tylko Hibiki i ten jakoś mu tam, no nieważne przypominają o walce ludzi z demonami. Jakby kogoś to obchodziło.


Nawet autorów anime to nie interesuje, a bardziej się skupili na miłośnych podbojach Mio (pajęczyca). Wędrując po świecie uczy się gotować i spotyka bohaterkę. Przynajmniej miała szczęście i coś na tym ugrała. Bogini, która zaczęła ten między światowy sajgon nie jest na tyle potężna, aby rzeczywiście zrobić coś realnego w tym świecie, w którym rzekomo się zajmuje.

Panie i panowie w końcu, bo w połowie sezonu coś się zaczęło przesuwać do przodu. W jakim sensie? Tutaj nawet nie chodzi o wojnę jaka rozpętała się między ludźmi, a demonami. Tomoe i Mio mogły wreszcie wyjść z swoich ról haremowych i pokazać głębszą więź jaką mają z młodym mistrzem.

Co prawda już to jest przerabiane od samego początku, ale dopiero wraz pokazaniem się odklejanego bohatera, a może bohaterki. Trudno powiedzieć…. Scena w której Tomoe rozmawia z Mistrzem Gildii, a następnie z Pajęczycą pokazuje co naprawdę się tam dzieje. Takie krótkie momenty są prawdziwym rodzynkami. W czasie gdy watek główny zaczyna nabierać jakiegoś kształtu w postaci opozycji względem bogini i bóg raczy wiedzieć czego jeszcze. Intryga ta jest przedstawiona banalnie. Właściwiej byłoby powiedzieć. Jak każda inna tego typu nie ma pomysłu na siebie, a jedynie kopiuje znane motywy.


Jakbym chciał potraktować poważniej tą serie to musiałbym mocno skrytykować za nijakie łączenie wątków. Nie tylko tych, które są następstwem następnych, ale też i pobocznych. Rozkładając na papierze poszczególne wydarzenia i narrację wszystko trzyma się kupy. Diabeł tkwi w szczegółach i zaczyna się sypać jak przygląda się motywom poszczególnych bohaterów. Jakby robiło to małe studio to by się jeszcze dało przymknąć oko. Jednak od większego zespoły oczekiwałoby się lepszego rozwinięcia historii uczniów i tego co ich napędza do dalszego działania.

Podobnie ma się sprawa Mokoto. Następnie jest próba pokazania go jako centralnej postaci będącej raz bliżej, raz dalej centrum wydarzeń. Wprowadzanie nowych frakcji jak kapłanów bogini będących zainteresowani jego interesami miało dodać jakiejś powagi, czy innej nuty emocjonalnej, ale tak naprawdę robią jedynie za ozdobę. Po „błyskotkach” niczego się spodziewać nie można. Bardziej aktywny udział byłby mile widziany. W samej Sferze też się coś dzieje, ale znowu z pozoru. Pije do tego, że krowa która dużo muczy mało mleka daje.

Nie ma jak sobie przypomnieć o sprawach „drugorzędnych”. Po zabawie w nauczyciela wraca z powrotem walki międzynarodowe. O ile początkowo jakoś to się trzymało kupy jak na standardy serii tak potem posypało się i to wybitnie. Mc jest prawdopodobnie drugą jeśli nie pierwszą najpotężniejszą osobą w tym uniwersum. Mowa o aktywnie działających bohaterach.


No i właśnie zaczyna się dywersja w mieście akademickim ludzie giną. Nawet już nie chodzi o tych, którzy znajdują się w całym mieście, ale terenie uczelni. Makoto patrzy jakby nigdy nic i prowadzi sobie luźne pogawędki, bo znowu bujanie w obłokach wróciło psując wszystko. Idąc dalej głupoty tego typu się jeszcze powiększają. Niby ma być dramatycznie, gdzie nigdzie dodano szczyptę gore. Lecz najważniejsze jest gadanie po próżni. W takich momentach dociera do mnie jak śpiewająco zwalili całą narrację. Do tego komediowe wstawki całkowicie zdominowały rozwój wydarzeń z półfinału. Ręce opadają.

Dalsze perypetie opierające się już wyłącznie na kampanii wojennej wypadają już o wiele lepiej. Jednocześnie nie można oprzeć się wrażeniu braku większego pomysłu na dalszy rozwój wydarzeń. Oczywiście zaczynają się szczęśliwe zbiegi okoliczności, które wszystko naprostują tak, aby jakoś to posunąć do przodu. Powracają również duet przekonanych kim to nie są Mitsurugi, Sofia Bulga wszystko po to by przejść tą samą drogę co im podobni antagoniści.

Nie brakło też czasu na pokazanie wszelakich rozterek u (Hibiki). Nie ma to jak próba zagranie kartą herosa męczennika. Jednak dziwniejsze są te ograniczenia demonów którzy nie są wstanie przejrzeć sztuczek Mc. Z kolei on cały czas kombinuje jak przedłużyć walki, choć tylko bogini jest dla niego jakimś zagrożeniem. Stanowczo lepiej się to wszystko ogląda jak się pozwoli porwać przygodzie i nie zwraca uwagi na każdy szczegół.


Ostatnie odcinki to pokaz brutalnej siły, a może są to tylko oczywiste fakty, które niekiedy próbowały coś zbudować. Pokaz umiejętności to coś w rodzaju "wysokiej jakości" McDonalada, który nawet nie stał z prawdziwymi burgerowniami. Bardziej niż tym pokazem odgrzewania kotleta w mikrofali udało się napisać krótki dramat rozgrywający się na dalszym planie. Zobaczyłem w tym pewne nawiązanie do mitologii greckiej, w której do bogowie bawili się życiem i nie interesowało ich co z tego wyniknie.

To było najjaśniejsza światło jakie ukazało się na samym końcu. Lecz z gracją słonia zdeptano i zignorowano ten wątek. Samo zakończenie to po prostu radosna uczta w wiosce galów, znaczy się w demisferze.

Jak to podsumować jako całość? Produkcja nie dla wymagających. Coś do obiadu, albo dla tych co chcą odmóżdżyć się po ciężkim dniu. No i od biedy dla tych, których męczą udawane pojedynki trwające cały sezon, choć doskonale wiadomo, że dobro i tak musi zwyciężyć.
Share:

Recenzja anime Mayonaka Punch

W zeszłym roku trafiłem na sporo naprawdę udanych anime. Szkoda by nie napisać o nich. Na pierwszy, a już raczej drugi trafi Mayonaka Punch.

Czym się ta seria wyróżnia na tle innych produkcji komediowych? Zacząć należy od tego, że nie pożałowano budżetu na wszelkie animacje. Nawet w scenach, w których można było się ograniczyć do czegoś prostego dali znacznie więcej niż mogłem się spodziewać. Gdyby był to akcyjniakiem pochwaliłbym za bogata oprawę rodem z Solo Leveling.

Trzonem fabularnym będzie drama na YouTube w przypadku tego uniwersum zwany NewTube. Jednak nie będzie to jedynie wspinanie się na sam szczyt z sieciowego piekiełka. Dojdzie tutaj aspekt fantastyczny. Czy to było przeznaczenie, czy dzieło przypadku (scenariusza) tego nie wiem! Lecz jedno jest pewne losy Masaki i Live (wampirzyca) się zetknęły w opuszczonym szpitalu.


Żeby nie było za różowo jedna jest napalona na drugą. W jakim sensie sami sobie odpowiedzcie. Odniosłem jednak wrażenie, że wizja twórców była dość jasna. Lecz, czy będzie to szło w jakąś konkretną skrajność trudno powiedzieć. Czuje jednak w kościach, będzie dobrze.

Dobiłem do 3 odcinka i mam mieszane uczucie. Po samym początku miałem spore nadzieje co do tego tytułu. Same wampirzyce z Live na czele są jak najbardziej do przyjęcia, no prawie. Sprawa ma się całkiem inaczej, gdy do głosu dochodzi protagonistka. Powiedzieć, że nie może się zdecydować jaka chce być to jakby nic nie powiedzieć.

W trakcie drugiego odcinka wyjaśnione jest czemu tak jej zależy na nagrywaniu. W trakcie tego typu wydarzeń wszystko łączy się w przychylną narrację. Taka sytuacja nie trwa na tyle długo, aby zmienić podejście do jej władczego stylu bycia. Jasną sprawa jest fakt, że ma to być przerysowane zachowanie. Zamiast jednak osiągnąć zamierzony efekt staje niczym ość w gardle. W takim razie czemu nie przestać tego oglądać?


Kotwicą trzymająca widzą są wampirzyce, które w swojej bardziej klasycznej kreacji są warte zostania na jakiś czas. Najzabawniejsze jest widoczny jak na dłoni GL (girls love). Póki co jest to jednostronne i biedna Live smoli cholewki bez rezultatów. Ewentualnie jest tak zdesperowana na krew Masaki. Po wielkim piku dochodzi do zwrotu, akcji, ale wbrew pozorom jest lokomotywą napędową dalszej historii.

Zabieg ten jest kolejnym powszechnym zagraniem, bo tu nagle wszystko idzie w pizdu. Ma to swoje plusy. Pierwszy będzie wymagało to kreatywności od bohaterek jak osiągnąć 1 mln subów, a drugi pojawiły się kolejne osobistości, które otwierają kolejne opcje.

Odcinek czwarty został napisany pod Fu i jej muzyczną przeszłość. Seria dopiero zaczęło się rozkręcać, a tu już zrobiono przerwę. Mayonaka Punch kreuje się na dość luźną komedię z toksyczna protagonistką. Tak, czy inaczej wchodzenie w przeszłość konkretnej postaci wydaje się jedynie stratą czasu antenowego.


Następnie w ramach kursu do bycia newtuberem dzielne wampirzyce mają przetrwać 7 dni na bezludnej wyspie. W tym momencie warto podkreślić jaką bekę kręcą sobie z dzisiejszych gwiazd internetowych. Wyzwania w jedzeniu, głupie poradniki typu jak pić wodę itp. Obok tego wszystkiego powtarza wątek ciągle wchodzącej Masuke w dupę Live. Jej uległość i łatwość manipulowania po prostu powala.

Komedia, komedią, ale ten brak szacunku do samego siebie przekracza wszelkie granice dobrego smaku. Małe wtrącenie w czasie pobytu na wyspie twórcy dołożyli easter egg z pierwszego sezonu Dragon Ball. Oglądajcie uważnie, a na pewno zauważycie.

Kolejne trzy odcinki to pokaz tego czym jest współczesna twórczość w sieci. Jak się śledzi co się dzieje social mediach to nie można zaprzeczyć, że to co tam pokazano to prawda. Wiadomą sprawą było przesadzenie co do zawartości. Lecz dziś kanały yt, czy w tym przypadku nt to firmy.


Zacząłem oddalać się od głównego wątku. Natężenie jadu ceo grupy trochę osłabło, ale dalej mocno ciśnie. Nie wiem już, czy bardziej współczuć, czy też śmiać się tego. Ósmy odcinek był swojego rodzaju ciekawym materiałem. Jak twórcy mówią o współpracy to przede wszystkim ma się w głowie jakiś wspólny projekt na kanał. W tym przypadku przybrało to format teleturnieju.

Dalej natomiast jakoś szczególnie nie odbili w górę, a próbowano złapać za serduszka. Konfrontacja sióstr i umizgającej się Live to jednak nie to czego się mógłbym spodziewać na końcówkę serii.

Finał serii można odebrać w sposób mieszany. Z jednej strony po złączeniu się w całość pasuje do pewnego stopnia z resztą serii. Jest jednak jeden spory zgrzyt w samym końcu będący czymś w rodzaju: wielkiej improwizacji. Czy była zaskakująca i owszem tak właśnie było. Lecz wolałbym, aby sezon był dłuższy lub zakończył się tak, aby wszystko przeszło na kolejne odcinki w przyszłości. Zamiast tego stworzono koncertant, który był intensywny i dość chaotyczny.


Co jeszcze dodać? Przewijające się problemy Masaki z jej odbiorem na reakcję publiczności. Dobrze, że poruszono tak ważny temat, ale nie był dostatecznie zaprezentowany. Utonął między lofciową Live i licznymi śmieszkowymi sytuacjami.

Podsumowując Mayonaka Punch to średniak z pewnymi mocnymi momentami. Nie wyróżnia się niczym szczególnym, a mógł pokazać pazura. Mimo wszystko chętnie bym obejrzał kontynuację.
Share:

Parę słów o mnie w moje 36 urodziny... (Publicystyka)

Siedzę tak sobie przed komputerem pisząc na klawiaturze te oto słowa. Dziś są moje 36 urodziny. W takim momencie ogarnia człowieka chęć podsumowania tego co mu się udało do tej pory osiągnąć.

Spoglądam wstecz na ostatnie lata jak i czasy obecne próbując stawiać kolejne kroki w nieznane. Jak się moje życie zmieniło? Pracuje zgodnie z swoim wyuczonym zawodem. Jestem bibliotekarzem i pracuje w bibliotece powiatowej w swoim rodzinnym mieście. Znajomi jak i ludzi, których spotykam dziwią się bardzo jak temat schodzi na tematy, a co robisz w wolnym czasie?


W takim momencie nie dziwią się, że lubię grać w gry. Sytuacja obraca się o 180 stopni, gdy dowiadują się jakie posiadam zbiory na sam PC mam 1843 gry plus 332 DLC na samym koncie Steam. Do tego dochodzi jeszcze gry na konsole. Tutaj sytuacja jest o wiele bardziej zawiła.

Obecnie mamy już 10 generacje, a do tej pory wyszło wiele, ale naprawdę wiele sprzętów. Standardowy gracz ma Xbox lub PS5. U mnie jest tego ciut więcej… Aktualnie posiadam wszystkie konsole zarówno od Niebieskich jak i z stajni Ms. Jeśli chodzi o Nintendo wygląda to następująco: Nintendo 64, Wii (z 2006 r.), Wii U, Switch. Tutaj na razie wspomniałem jedynie o stacjonarkach.

Jak wiadomo są jeszcze handheldy. Na dzień dobry PsP Fat i Street, no i rzecz jasna PS Vita Fat. Trochę więcej zebrało się konsolek od Wielkiego N. Na półce znalazły się GameBoy Advance Sp i Pocket, Nintedo DS Lite, Nintendo Dsi Xl, New 2DS Xl. Z hybrydowych, że tak się wyrażę sprzętów mam jeszcze Lenovo Legion Go. Jak widać jest tego trochę, a i chińskie retro konsolki też się znajdą. Jak widać trochę tego jest… Powinienem dodać tu Switcha, ale z racji trybu pracy w docku zaliczam tą platformę do stacjonarnych (taka subiektywna ocena).


Ceny na poszczególne generacje bardzo, ale to naprawdę bardzo różnią. Produkcję na szaraka to koszt rzędu kilku stów od jednej gry. Natomiast już w gry na Xbox Classic i PS2 to za grosze da się dostać. Jedynie Nintendo jest drogie, albo bardzo drogie… Żeby naświetlacz sprawę jeszcze jaśniej nie ograniczam się jedynie do kolekcjonowania wspomnianych powyżej rzeczy. W moim Gaming room nie zabrakło mang i figurek.

Same komiksy to wydatek od 20+ zł do ok 35 zł zależnie od serii. Zabawniej się robi przy figurkach tam nie ma górnej granicy i niezależnie jaką wymienicie kwotę to i tak zapewne się znajdzie coś w jej zasięgu. Zebranie zaledwie 25 sztuk zajęło „zaledwie” rok czasu. Oprócz tego doszły przedmioty kolekcjonerskie jak Pip-Boy jaki wydano kiedy miał premierę seria Fallout (pociągnęło po kieszeni). Przez takie, a nie inne „genialne” pomysły główna kolekcja nie ruszyła do przodu. Wierzcie mi na słowo jak już coś wymyślę to realizuje swoje plany (śmiech).

Jak już się tak rozgadałem to uzupełniam konsole kieszonkowe Nintendo i jest jeszcze parę retro sprzętów. Ba, to tylko plany na ten rok w przyszłym dojdzie Switch 2 (rodzinka mnie zabije xD). Ubzdurało mi się mieć wszystkie najważniejsze platformy jakie funkcjonowały od 2000 r.


Z ważniejszych spraw jakie chciałem poruszyć to spełnienie jednego z moich większych marzeń do jakich dążyłem przez ostanie kilka lat. Nie tylko udało mi się stworzyć pokój gracza, ale rozbudowałem do granic swoich możliwości na jakie było mnie stać. Projekt ten w podsumowaniu był o wiele bardziej ambitny niż się spodziewałem. Dochodzę do wniosków, że rozpoczęcie czegoś spontanicznie jest lepsze niż rozpoczęcie od pisania dokładnego planu wraz z cenami. Wykonanie tego projektu zajęło 3 lata, ale powiem, że warto było.

Z istotniejszych rzeczy jakie miały miejsce było pokonanie ostatecznego „bossa”. W 2023 r. zdiagnozowano u mnie raka. Jednak mam się dobrze i dalej realizuje swoje plany życiowe. Jak mówi stare powiedzenie co cię nie zabije to wzmocni. Tak też się stało tamte wydarzenie zmieniły mnie. Powiedzieć można, że się narodziłem się na nowo. Zacząłem patrzeć na świat całkowicie inaczej, W końcu ktoś tam na górze chciał, abym żył dalej. Nabrałem pewności siebie i determinacji do realizacji stawionych sobie celów. Naturalnie jednym z nich były zmiany zdrowotne. Z otyłego nerda zmieniłem się w fit nerda dbającego o stan fizyczny (duma).

Lecz motorem napędowym wszelkich zmian jest ten blog na który zajrzeliście. Strona ta była i wciąż jest motorem napędowym i fundamentem wszelkich pomysłów jakie obecnie realizuję, aż trudno uwierzyć jak mało istotne rzeczy mogą wpłynąć na ludzkie poczynania. Najzabawniejsze z perspektywy czasu było odkrycie ukrytych talentów. Zaczynając od prac remontowych, a kończąc na serwisowaniu sprzętu dla graczy.


Pisząc liczne teksty zainteresowałem się też lokalnymi konwentami jakie są organizowane w województwie, w którym mieszkam. Początkowo ograniczałem się do artykułów o tych imprezach, a skończyło na bycie prelegentem. Wejście w taką rolę było dla mnie sporym kokiem naprzód. Nie jestem jednym z tych, którzy mają parcie na szkoło i wolę działać za kulisami. Z innych aktywności tego typu poprowadziłem kilka gier miejskich promujących historię mojego miasta. Ogarniałem wszystko od materiałów przez rzeczy dla uczestników z szkół średnich, aż po wolontariuszy chcących się angażować w takie akcje. Mówiąc, że robiłem to sam nie jest chwale się. Na serio musiałem zorganizować całość solo.

Jak się tak rozkręciłem dopiero uświadomiłem ile to rzeczy się wydarzyło. Jakie to etapy musiałem przejść, aby być tutaj gdzie jestem. Z tego co najbardziej się cieszę to możliwość wyrzucenia tego bagażu emocji i podzielenie się tymi wszystkimi przemyśleniami.

Na koniec życzę wam wszystkim wytrwałości w realizacji swoich marzeń. Dzięki nim stajecie się lepszymi ludźmi. Wierzę w was i obiecuję, dalej pisać ciekawe artykuły, które pomogą wam odkrywać najrówniejsze perełki jakie warto poznać.

Share:

Moje pierwszy raz z manhwą (Publicystyka)

O mangach często pisałem, a teraz naszła pora zajrzeć do twórczości Koreańczyków. Nie będę tutaj omawiał komiksu. Będzie to raczej pierwsze wrażenia z obcowania z manhwa Solo Leveling.

Solo Leveling to adaptacja, która wdarła się szturmem na rankingi najlepszych anime jakie miały premierę w ostatnich latach. Jak to zwykle bywa materiałem źródłowym był komiks. Póki co wyszło w Polsce 5 tomów. Kiedy przygotowywałem materiały do tego tekstu było tylko 3 t. i do nich będę się odnosił.


Przede wszystkim co rzuca się w oczy to tradycyjne czytanie lewej do prawej. Niczym książkę, czy inne działo literackie wydane na zachodzie. Wnętrze natomiast zadowoli wszelkie marudy czepiające się czarno-białych ilustracji. Tutaj koloru są i to na bogato. Styl rysowania to ponownie prawie to samo co widziałem w adaptacji. Niekiedy odniosłem wrażenie, że zrobili kopiuj wklej. Lecz jak się temu przyjrzeć jest całkiem inaczej. Z drugiej strony ktoś inteligentnie wpadł na pomysł, aby raz na jakiś czas obraz był rozmyty. Takie skrajne koncepcję są wprost gryząca się nawzajem.

Na minus pierwszego tomu zaliczę niewykorzystanie pełnych stron. Ramki z ilustracjami są małe niekiedy nieczytelne w swoich projektach. Taki odmienny styl w koreańskich manhwach nie przeszkadza, ale marnowanie papieru to trochę szkoda. Musiał zauważyć to twórca lub wydawca, bo w kolejnym tomie jest odczuwalna poprawa.
  
Pierwszy tom dochodzi do momentu, gdy protagonista przechodzi przez podwójny loch. Anime i manhwa identyczne w zawartości. Fabularnie mamy całkowicie to samo. W takim momencie bardziej będzie się liczyć preferencję odbiorcy. W takim momencie bardziej będzie się liczyć preferencję odbiorcy.


Odniosłem wrażenie, że każdy tomik będzie jedynym dosłownie 1-nym odcinkiem anime. Okazuję się, że w drugim tomie fabuła nabiera przyspieszenia. W sumie nie ma co się dziwić format manhwy jest dość duży, a do tego liczba stron jest prawie podwójna.

Pierwsze rozdziały tej serii robiono raczej bez większego pomysłu. Reakcje jakie narysowano nie pokrywały się z tekstami w chmurkach. Czułem się tak jakbym czytał okrojoną wersję. Szczęśliwie potem wszystko wróciło ma właściwą ścieżkę.

O ile w anime wspominki tego co się widziało są na porządku dziennym tak tutaj pierwszy raz widzę taki zapychacz w komiksie. Tak jak wspominałem tempo historii jest na tyle szybkie, aby trzeba było o tym przejmować. Cała reszta jest taka jaką każdy miał okazję obejrzeć w pierwszym i bieżącym sezonie


Warto zauważyć pewne nierówności. Niektóre sceny to prawdziwe dzieła sztuki z wyraźnie zarysowanym pomysłem na siebie. Oryginalna kreska, wprost doskonała kompozycja dająca te same wyrażenia co w adaptacji.

Największą zaletą manhwy to liczne informację jakie łatwo można było pominąć. Nie chodzi tu o same błahostki w postaci haremu, który powoli się tworzy, a charakter protagonisty. Z jednej strony podkreśla jak staje się zimny, a z drugiej dalej jest tym kim był. Troskliwy, opiekuńczy i pełny ciepła. Tworzy to niezły miks.

Tak się prezentują pierwsze wrażenia, a jeśli w przyszłości uda mi się kupić inne manhwy to poświęcę im trochę miejsca na blogu, ale już w pełnej recenzji. 




Share:

Recenzja Lego Hobbit, czyli tam i z powrotem (PC)

- Dzień dobry - powiedział Bilbo [...].
- Co chcesz przez to powiedzieć? - spytał Gandalf. - Czy życzysz mi dobrego dnia; czy oznajmiasz, że dzień jest dobry, niezależnie od tego, co ja o nim myślę; czy sam się dobrze tego ranka czujesz, czy może uważasz, że dzisiaj należy być dobrym?

Hobbit Lego od czego tu zacząć? Wpierw przyjrzę się jak rozbudowali grę od samego początku kapani. Taka mała nieznacząca produkcja dla dzieci, a tak bogata w zawartość. Devowie rozszerzyli wątki z filmów, ale nie o jakieś Dei bei, czy inne chłam. Wreszcie mogłem rozejrzeć się po Erebor królestwie pod Samotną Górą. Następnie Shire jak tam jest wiele rzeczy do zobaczenia plus dość spora lista dodatkowych aktywności do odhaczenia.


Lokacje nie są umieszczone na jakiś mikro mapkach, ale na pełnoprawnym otwartym świecie, no prawie. Nie ograniczono się w Shire do jednej samego Bag End, ale jest jeszcze jedna dodatkowa nora do zwiedzenia. Niestety to jest bardziej ciekawostka, bo składa się raptem z jednego pomieszczenia. Jednak jest sporo miejsc do odkrycia jak np. ruiny pozostawione przez elfy. Oprócz wielu zmian i skrótów wydarzeń dodano pewne uzupełnienia. Wydarzenia których się nie widziało lub nawet się nie brało za ewentualne grywalne etapy. Przykładem tego niech będzie ucieczka Radagasta przed orkami.

Warto nadmienić, że Lego Hobbit jest bardzo, ale to bardzo bezstresowe. Nie zabrakło walki i teoretycznego zgonu. Zobaczenie jednak Game Over jest bliskie zeru. Twórcy omawiają wszystko z najdrobniejszą szczegółowością. Aż się przypominał mi samouczek do Far Cry 3: Blood Dragon. Cytajac klasyka: kliknij spację, aby skoczyć. Podobny system pomocniczy został tam umieszczony, żeby gracz nie zatrzymał się choćby na chwile.

Wędrując do głównego celu co jakiś czas słuchałem streszczenia wydarzeń. Nie chcę wyjść na antyfana, lecz Christopher Lee jako narrator brzmi okropnie. Mówił tak zmęczonym głosem, że się zastanawiałem, gdzie ten Saruman? Trochę tego mi zabrakło.


Dalsza część przygód milusińskich to pokaz niezwykłego poczucia humoru jaki dopisuje całej produkcji. Przerywniki zaskakują ciągle, ale nie mogę już powiedzieć o audio, które było dość skopane przy królu goblinów. Pewnie to powtórzę, ale Hobbit Lego, czy Władca pozwalają zobaczyć to co nie oferuje żadna inna produkcja z tego uniwersum. Prawdziwy to odpowiednik 
Dziedzictwo Hogwartu.

W drugiej połowie kampanii nie wprowadzono niczego nowego do samej formuły. Bardziej niż na tym warto skupić uwagę nad problemami z wejściem w interakcje z otoczeniem. Wiele z misji wymaga dokonania akcji, która jest możliwa dopiero po tym jak wyświetli się przeznaczony do tego przycisk. Z jakiegoś powodu gra nie odnotowuje tego i można pominąć istotny moment. Bywają też i sytuacje kiedy aktualnie kierowany bohater odmawia współpracy i trzeba było wyjść z gry lub nawet wywalało do pulpitu.

Natomiast w trakcie wędrówki do Samotnej Góry powróciły dobrze znane elementy znane Lego Lotr na PS Vite, w których to trzeba było w określonym miejscu odblokowywać wyzwanie za pomocą określonego bohatera. Zostało to rozbudowane do zamkniętych podlokacji. W środku zaś jeszcze więcej dobrze znanego contentu zręcznościowego itp. Żeby nie było za nudno wprowadzono nową mechanikę. Zaistniała opcja łączenia określonych bohaterów z drożny, aby ci mogli zrobić super combo. Opcja ta jest już dostępna od samego początku, zapomniałem dodać wcześniej. 


Warto rozszerzyć ta myśl. Wspomniana nowa mechanika ma szerokie zastosowanie. Od tworzenia kolumny, po której można się wpiąć do odblokowywania przejścia, a kończąc na walce. Owe urozmaicenie pozwalała lepiej kombinować z umiejętnościami poszczególnymi członkami kampanii Thorina Dębowej Tarczy.

W trakcie podróży nie ma na ekranie większości drużyny Thorina. Trzeba wywołać ich osobno z menu wyboru towarzysza. Będzie to rzecz konieczne, bo każdy z nich ma inną specjalizacje niezbędną do pokonania napotkanych przeszkód. Między jedną sesją, a drugą minęło parę dni, tak wyszło. Wtykacie kolejnej sesji okazało się, że zapominałem kto co robi. Zamiast intuicyjnego grania musiałem zrobić powtórkę z lekcji.

Fabularnie dostałem otworzenie dobrze znanej historii z Hobbita jednak wiele wydarzeń została zmienione do tego stopnia, że można się złapać za głowę. Na szczęście nie ma to jakiegoś większego wpływu na odbiór fabuły jako takiej, ale konserwatywnych odbiorców już zapewne odrzuci.


Charakterystycznym elementem serii Lego, który psuje odbiór całości jest sposób w jaki zdobywało się klocki, aby tego dokonać należy niszczyć wszystko co jest możliwe. Chyba wiecie już dokąd to zmierza? Thorin niszczy swoje królestwo. Frodo z Samem szaleją jak dwa czorty po Hobbitonie.

Przerywniki filmowe to kolejny pokaz kreatywności tego co tam się odstawia. Jest to nic innego jak próba pokazania jakiegoś absurdu. Warto oglądać je z uwagą bo potrafią się tam znaleźć pewne niewyobrażane easter eggi. Jednej z misji elf chce spróbować ziem – nia – ki. Było to nawiązanie do rozmowy Sama i Guluma, który nie wiedział już co to są kartofle.

Dalsze etapy można śmiało mierzyć najważniejszymi wydarzeniami z filmów. Ku mojemu ponownemu zaskoczeniu twórcy rozszerzyli nawet pośrednie tereny między głównymi lokacjami. Zawarto w nich misje poboczne od Npc. Żeby było zabawniej nie jest to ograniczone do losowo stojących gdzieś na trasie, ale i dodano nawet miejsca, które są znane z uniwersum Tolkiena. Nie odegrały jakiejkolwiek roli w tej wyprawie. Słynne kurhany, czy Bree stoją otworem.


W tej beczce miodu nie zabrakło też łyżki dziegciu. W samym Shire jest kilku mieszkańców dających misje. Rzecz w tym, że wyglądają tak samo i są dubbingowani przez ta samą osobę. Już nawet Gothic był lepszy pod tym kątem.

Lego Hobbit ma pewien atut, którym może rozpychać na prawo i lewo. Jako jedna z nielicznych produkcji skupiła się na pokazaniu Śródziemia w znacznie szerszej perspektywie. Nazwałbym to symulatorem Hobbita. Dzięki możliwości wędrowania po świecie, a niejedynie przeskakiwać między lokacjami poczułem się jakbym tam rzeczywiście był. Powtarzam ten fakt już wielokrotnie, lecz jakoś nie mogę przestać tego podkreślać. 

Na każdym kroku czekają zagadki logiczne o dość prostej strukturze. O czym już wspominałem. Takie podejście nadaje idealne wejście najmłodszym. Gdy trafiłem do ostatniego przyjaznego domu po zachodniej części Gór Mglistych byłem wprost zachwycony. Wreszcie pełnoprawne zwiedzanie Rivendell. Oprawa jaka jest, taka jest, ale mimo wszystko dało się zrobić tam parę rundek nim zderzyłem się z ścianą.

Podsumowując, czy warto zagrać? Jak najbardziej warto sięgnąć po tę produkcję. Jest to kolejna szansa odwiedzenia znanych miejsc w Śródziemiu i przeżycie kolejnej przygody w tym magicznym świecie. Dodano jeszcze coś o czym na koniec muszę wspomnieć… Dodali szybką podróż, a to oznacza brak backtrackingu. Wracając do głównego tematu. Mimo licznych rozwinięć i licznych nowości sporo osób zapewne się odbije od uproszczonego gameplay, czy pewnych destruktywnych zapędów jakie trzeba dokonać. Największą niespodzianką jest na samym końcu. Nie szukajcie jaka, bo pewnie nie zagracie, a naprawdę warto poświęcić trochę czasu Lego Hobbit.
Share:

Recenzja Lego: Lord of the Rings (PS Vita)

Halo, jest tu ktoś? Wyłączono światła, czy co? Ciemno wszędzie głucho wszędzie, co to będzie, co to będzie?

Uszanowanie, po raz kolejny kłaniam się i przepraszam za tak długa przerwę. Nie trąca więc czasu przejdę do rzeczy. Na tapetę wziąłem Lego Władca Pierścieni na PS Vite. Tak mogę się pochwalić zakupem kolejnej konsoli kieszonkowej. Wybrałem model premierowy z wyświetlaczem oledowym.


Na temat samej konsoli jak się sprawdza po latach napiszę w osobnym tekście. Póki co jedynie zdradzę, że trafił mi się model w bardzo dobrym stanie. Jednak nie o tym miał być ten post. Od czego więc zacząć? Urok, tak w rzeczy samej jest to produkcja jak najbardziej skierowana do najmłodszych. Nie tylko z powodu swojej szaty graficznej, lecz jest to po prostu samograj.

Równolegle świetnie się ten tytuł spisze jako wejście do uniwersum tolkienowskiego. W trakcie całej kampanii przyszło mi odwiedzić wszystkie kultowe miejsca przedstawione w trylogii Jacksona. Jednak nie jest to tylko liźnięcie przez szybę poszczególnych miejscówek jak Shire, czy Bree. Każde z tych miejsc ma dodatkowa zawartość, która będzie eksplorować w trybie wolnej gry.

Charakteryzuje się to licznymi aktywnościami pobocznymi z warunkiem jaki trzeba spełnić, aby zacząć wyznanie. Opis podpowiadający kto może odblokować dane zadanie jest dość jasny, Dzieciaki nie będą miały z tym problemu. 


Etap pierwszy to nic innego jak samouczek. Zagadki, które tam były całością później stają się zaledwie częścią. Wyzwania owe nie są jakieś szczególnie wymyślne. Bazują na prostych skojarzeniach i etapach zręcznościowych. Największym paradoksem jest fakt, że gra mimo docelowej platformy oferuję najlepsze otworzenie uniwersum Tolkiena. Pomimo skromnych lokacji mogłem lepiej poznać.

Złożoność poszczególnych adaptacji growych, czy też interpretacji fragmentów filmów nie przeszły jakiejś szczególnej zmiany. Jednak to za co najbardziej można polubić tą produkcję to komentarz na poszczególne wydarzenia w przerywnikach. Naprawdę potrafią zaskoczyć swoją oryginalnością.

Grając nawet połowę kampanii wie się już wszystko co gra ma do zaoferowania. Rodzaj konkurencji się nie zmienia, a jedynie jest dopasowywany do wizji twórców. Pewne momenty nawet zostały na swój sposób przekręcone i powiedzieć można, że Zguba Gandalfa, Pipin nie był niczemu winny.


No dobrze, warto rozszerzyć wątek rozgrywki, bo fabuła jest jaka jest streszczenie wszystkich filmów. Nie ma więc sensu rozwodzić się dalej na tym. Najlepiej się zapoznać wpierw z książkami i filmami. Wtedy będzie się czerpało najwięcej z dzieł opartych na tym uniwersum. 

Zwrócę jeszcze uwagę na odczuwalne skrócenie Dwóch Wież. Ledwo się zaczęły, a już się kończą. Mogli dodać atak na uchodźców z Rohanu. Z nieznanych powodów przeszli od razu do Helmowego Jaru. Finał jest dość klasyczny. Niech za przykład weźmy spychanie drabin. Czy to nie brzmi znajomo?

Małe wtrącenie o bossach. Jak ich pokonać? Teoretycznie jak w filmach. Jest z nimi pewien problem. Nie do końca mieli na nie pomysł. Z jednej strony mamy takiego Klucznika z którego zrobili atrakcje festynową. Następnie pajęczycy wystarczy machać „latarką” po oczach, a na końcu Czarnoksiężnika z Angmaru i tłumacza który nie ogarnął i napisał żaden man (tł. ang. mężczyzna) zamiast człowiek.


W drugim przykładzie jaki przetoczę skrypty za bardzo nie działały, a że jest się nieśmiertelnym to była bardziej walka na nerwy, a niż na jakiekolwiek umiejętności. Niezależnie od grupy wiekowej w jaką celowano z Króla Nazguli zrobili praktycznie worek do bicia. Dobrze, że chociaż miał swoje charakterystyczne ruchy.

Główny wątek skończyłem, po 16 godzinach powolnej zabawy. Wykorzystanie fragmentów filmu było dość nierówne. Raz jest to genialne wyśmiewanie, a raczej parodia, a innym razem... raz, podkreślam raz błysnęli genialnym dowcipem.  

Jak dojdziecie do etapu z Czarną Bramą to zrozumiecie. W ramach odskoku od klasycznego menu trzeba było odbyć pewne walki w filmowym stylu. Chciało by się powiedzieć: tak, to jest to! 


Lecz skrypt nie raczył odpalić się w właściwy sposób. Z innych problemów to spadek klatek, który zaliczyłem ze trzy razy. Nie wolno zapomnieć o audio, które kuleje na początku. Natomiast z innych kwestii technicznych było ograniczenie sprzętowe lub coś jeszcze innego.

Ucieczka orków w Helmowym Jarze o ile była, o tyle było ich za mało. Najzabawniejsze, że był to przerywnik filmowy nie renderowny silniku gry. Odsiecz jaka przybyła piątego dnia o świcie też nie była jakaś powalająca. Dodałem to tylko w ramach ciekawostki.

Końcówka kampanii to powiem szczerze rozciągnięty etap. Wyraźnie widać, że chcieli jakoś wydłużyć rozgrywkę o dodatkowe kilka minut. W tym miejscu zaczyna się już tryb wolnej gry, o którym pisałem wcześniej. W ramach tej atrakcji wraca się do określonej misji z bohaterami których się grało i odblokowało w trakcie.

Podsumowując tytuł ten jest naprawdę przyjazną dla młodszych graczy. Zachęci zapewne do lepszego poznania uniwersum. Rozgrywka prosta, sporo humoru. Czego chcieć więcej?
Share:

Translate

Szukaj na tym blogu

Czytelnicy

Kategorie