Recenzja retro Ratchet & Clank 3 (PS2)

Skaczemy i strzelamy, a może na odwrót? No nieważne liczy się w końcu dobra zabawa, której nigdy nie jest za wiele! Żeby tylko było jeszcze coś do zrobienia…

Zagramy sobie dziś w Ratchet & Clank 3  wydanym na PS2. Miała to być najlepsza odsłona serii dająca pełne doznania itp., itd. Osobiście nie mogę się z tym zgodzić, bo gra jest niemiłosiernie powtarzalna.


Początkowo przewija się lekki humor i wszelkie parodie z celebrytami, którym wchodzi się dupę. Ktoś za bardzo lubi tanie komedie, a jeśli komuś było mało mamy motyw z niesłusznym przepisywaniem czyjś zasług innym. Wpisz wymaluj klisza jak się patrzy.

Nie zabraknie też wielkiego herosa Kapitana Qwarka mogę go śmiało zakwalifikować jako ciężki przypadek narcyza. Jasne, że taka konwencja ma sens w końcu nic tutaj nie jest na poważnie. Zważając, że większa część kampanii ma niski próg wejścia sprawia, że jest to całkiem spójne. Podobnie jest z głównym celem, czyli powstrzymaniem dr Nefariousa, który między jednym rechotem, a drugim oświadcza, że wybrał przeznaczenie dla całego świata.

O dziwo on i jego lokaj to najzabawniejsi bohaterowie tej gry, a liczne wstawki z ich udziałem są po prostu bezcenne. Nie zabrało też całkiem fajnych postaci drugoplanowych, co mają swoje 5 minut w całej fabule. Jak jednak wygląda sama rozgrywka? No i tutaj zaczynają się schody. Po pierwsze trzeba się przyzwyczaić do nieco innej klawiszologii i pracy kamery. Jest to dość niewygodne i mogące początkowo sprawiać kłopot, ale da się przyzwyczaić.


Sam gameplay jest mocno powtarzalny. Chodzi się po małych poziomach, które swoją drogą dobrze wykorzystują powierzchnie, gdzie Ratchet radośnie eliminuje przeciwników w hurtowych liczbach. Wraz kolejnymi etapami pokazują się coraz to inni wrogowie, a przez co nie będzie się gracz nudził w pierwszej połowie Ratchet & Clank 3.
 
W ramach urozmaicenia dodano dość spory arsenał, który rozwija się automatycznie. Czyli im więcej się korzysta z danej giwery tym szybciej otrzymuje się jej ulepszoną wersję pozwalającą siać większy chaos, a niektóre zabaweczki potrafią być naprawdę OP. Warto wspomnieć o etapach w których to Clank przejmuje stery. Są one o wiele lepiej dopieszczone i dzięki nowatorskim, a może lepiej powiedzieć oryginalnym rozważaniom przechodzi się z większą chęcią niż te główne.

Latając tak, od planety do planety można w końcu zaliczyć wtopę i zacząć od punktu kontrolnego lub się gdzieś zaciąć. Pomimo możliwości zapisu w dowolnym momencie z poziomu menu, savy tak zrobione nie istnieją. Gra oferuje wyłącznie swoje autopunkty, co oznacza wielokrotne powtarzanie pewnych obszarów. W tym miejscu zaznaczę, że przeciwnicy się odnawiają co sprowadza się do młócki, a posiadaną amunicję należy uzupełnić. Dobrze, że chociaż kasa uzupełnia się szybciej niż się ją wydaje.


Co jakiś czas przyjdzie się zmierzyć z bossami, którzy są głownie gąbkami na pociski, choć są też i wyjątki zapewniające ciekawe doświadczenie. Zastanawia mnie co kierowało devami, jak robili zadania kilku etapowe, które rozgrywały się na małych arenach bądź pół otwartych lokacjach. Nie wnosiły one za wiele do tej produkcji, a wałkowanie non stop trybu hordy nie było pro zabawą, żeby nim, aż tak spamować.

Nim przejdę do samego finału słów kilka o mini grach. W ramach przerwy od dużych „wyzwań” dodano pięcio epizodyczną platformówkę. Jako Kapitan trzeba ją przejść, aby dowiedzieć się istotnych fabularnie rzeczy. Powiem szczerze, że było to o wiele lepsze niż cała reszta. Zwłaszcza od końcówki kampanii w której trzeba dość często żonglować bronią, aby realnie mieć szansę, aby przetrwać. Zważając, że przełączanie się między przeciwnikami jest dość toporne sprawia, że trzeba trochę się wykazać.

Natomiast sam finał jest dość bombowy, że się tak wyrażę z tego też powodu, że będzie to mini maraton z bossami. Niby nie był jakoś ekstremalnie trudny, ale wreszcie można było się naprawdę pogimnastykować w trakcie.


Podsumowując czy warta zagrać Ratchet & Clank 3?  Nie, nie i jeszcze raz nie!!! Gra ma swoje zalety, ale przez swoją powtarzalność (czyli 50% gry) staje się odrażająca i prze się na przód tylko po to, aby ją odbębnić i mieć za sobą. Ocena końcowa 5.5/10.
Udostępnij:

Życzenia noworoczne


Z okazji nadchodzącego nowego roku składam wam serdeczne życzenia: 

Niech się spełnią noworoczne życzenia
te łatwe i trudne do spełnienia.
Niech się spełnią te duże i te małe,
te mówione głośno lub wcale.
Niech się spełnią wszystkie one krok po kroku,
tego życzę w Nowym Roku.



Udostępnij:

Recenzja filmu Monster Hunter

Wzięło mnie na oglądanie filmów, a czemu, bo produkcja, którą miałem zamiar oblukać kiedyś trafi do kosza. Oznacza to tyle, czy aż tyle, że sięgnę po nią wcześniej. Tyle w temacie, a teraz danie główne.

Monster Hunter to jeden z tych filmów, które próbują przenieść świat gry na wielkie ekrany. Można powiedzieć, że na swój sposób się to powiodło. W czasie seansu widać było jak na dłoni, że pewne istniejące mechaniki wykorzystano przekładowo jad jednej bestii pomógł ulepszyć broń.


Pytanie brzmi, czy to dostatecznie dużo, aby przybić piątkę i dać Oskara. Nie mnie to oceniać, bo odpowiedź sama się nasuwa. Poszło jak zawsze, świetne efekty specjalne Smaug szalał, a nie sorry Rathalos chciałem powiedzieć podgrzewał solidnie atmosferę na finiszu. Czekałem tylko, aż Smocze Dziecię wyskoczy i wrzaśnie Fus Ro Dah. Lecz na próżno oczekiwałem, że się to stanie, ale może w jakiejś parodii to wstawią.

Zacząłem trochę od dupy stronny, bo i sam tytuł trochę takowy jest. Można go podzielić na kilka osobnych części, które o dziwo łączą się i nie sprawiają wrażenia wziętej z niczego układanki.

Sam początek Monster Hunter to istny burdel na kółkach. Chciałem napisać przemyślany i przepełniony akcją wstęp z genialnym montażem. Natomiast wszelkie cięcia leciały szybciej niż pociski z karabinu maszynowo. Można to było jakoś przeżyć, gdyby chociaż dołożyli jakiś dobry podkład muzyczny.


Jednak im dalej tym ciekawiej. Początkowo pokazano jakiś randomowy zwiad Rangersów wraz załogą. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że są to nieco ugrzecznieni, czy też spokojniejsi Żółwie Ninja. Sielanka skończyła się szybko i zaczęła się część właściwa.

Miałem nadzieje, że jednak będzie można zaprzyjaźnić się z tymi bohaterami, ale postawiono na radosną masakrę. Efektywna? Oczywiście, CGI miażdży jakością, a lokacje? Prawie, że idealne tylko gdzie nigdzie trąci myszką. Żeby bardziej zobrazować można odnieść wrażenie, że się cofnęło do okresu 6 generacji konsol.

Wrócę teraz do samych, bohaterów, bo o dziwo będzie ich trochę. Początkowo mamy zderzenie Robinsona Cruso i powiedzmy Piętaszka. Trochę to obraźliwe, ale niekiedy miałem wrażenie, że ten rdzenny mieszkaniec jest na takim właśnie poziomie. Zabawne jest, że po chwili potrafił zachowywać o wiele bardziej współcześnie.


Rozwinięcie Monster Hunter to zbitka dużej dawki walki, a biednie jeśli chodzi o wypełnienie fabularne. Sam fakt, że muszą ze sobą współpracować, aby przeżyć to ciut za mało. Przydałby się jakieś rozmowy mogące coś pokazać. Jasne, że są jakieś próby komunikacji i to z zadawalającym efektem.

Mimo wszystko wieje to bidą z nędzą. Największą część filmu można streścić tak. Chcieli się zabić, a następnie od tak „dogadali” się i pokonali main bossa. Łał, sporo tego jak widać. Sam koniec od którego zacząłem ma już więcej do powiedzenia.

Czemu tak sądzę, a no dla tego, że nagle pojawia się ktoś kto mówi po angielsku. W końcu sami przyznali, że nie da się budować jakiejś fabuły jedynie za pomocą migów. Niestety zmarnowano potencjał jaki mogła dać załoga. Zrobiono z nich jedynie tło dla głównych wydarzeń.


Całość jest jedną wielką sekwencją, no prawie. Dobrze, że choć są tam jakieś nawiązania do samej gry. Nie tylko idea walki z potworami z znanymi mechanikami, ale i wyglądem. Na koniec doszedłem do wniosku, że nawet dobrze się oglądało. Mogli jednak nie przesadzać z tymi licznymi cięciami.

Podsumowując, Monster Hunter może się spodobać, jeśli nie będzie się tego traktować jako filmu mającego wiernie oddać grę. Ocena końcowa 7.5/10
Udostępnij:

Recenzja anime Sono Bisque Doll wa Koi wo Suru

Czas na animę, co prawda mogło dopiero być, ale jakoś nie pamiętam co tam wrzuciłem, a może dopiero opublikuję. Tak, czy inaczej coś będzie.

Sono Bisque Doll wa Koi wo Suru lub jak przetłumaczono ten tytuł na polski Projekt Cosplay. Musicie wiedzieć, że anime powstało na podstawie mangi o tym tytule. Nie miałem jeszcze okazji przeczytać, a póki co zapoznałem się ekranizacją.


Całość można podzielić na kilka bloków tematycznych, a mowa tu o: przewrażliwionym wprost wkurzającym Gojo, który kompletnie nie radzi sobie w kwestiach damsko - męskich. Towarzyszy mu Marin – chan z nie lepszym upośledzaniem umysłowym. Seria ta, to nic innego jak komedia ecchi. Są jednak pewne granice. Odniosłem odmienne wrażenie widząc w tej produkcji brak refleksji w jednoznacznych scenach.

Nasza Marin - chan początkowo objawia się jako dość rozwiązła damulka, która nie wie co to wstyd i zahamowań nie ma praktycznie żadnych. Jak będziecie oglądać drugi odcinek upewnijcie się, że jesteście sami (śmiech). Jednak to co najważniejsze rozpisano bardzo dobrze.

Sono Bisque Doll wa Koi wo Suru to nie tylko love story o przegrańcu, odludku robiącym tradycyjne Japońskie lalki. W tej całej otoczce przebija się przede wszystkim miłość do swojej pasji. Mało tego postarano się, aby był to poradnik. Najwyraźniej w kraju Kwitnącej Wiśni wiedza jak po przez przyjemne promować pożyteczne.


Każdy z bohaterów pokazuję swoje zaangażowanie i podejście do tego jak ważne jest to co robi. Już samym intrze można było rozczytywać jak w wypracowaniu, które dokładnie charakteryzuje głównych bohaterów.

Drugim blokiem jaki mocno ciągnął całość do przodu to wszelkie reakcję Marin – chan. Naprawdę było to bezcenne. Najbardziej ujmujące była ta bezwzględna szczerość. W sumie doskonale wiadomo, co miały one na celu osiągnąć i nie będę udawał, że nie dałem złapać na ten uroczy lep.

W ciągu całej serii obserwuje się jak Gojo i Marin zbliżają do siebie nawzajem, aż trudno uwierzyć, że zaczęło się od przypadkowego spotkania w pracowni. Lecz od początku widać, kto tak naprawdę się zaangażował. Nie będę uprawiał czarnowidztwa i pewnie Gojo raczy ją zauważyć.


Pozostali bohaterowie też są nieźle napisani. Sam dziadek Gojo miał parę swoich chwil i trochę smutne jest, że byle co mogło podważyć jego zaufanie do wnuka. Najważniej, aż nadto jest tradycjonalistą i nie lubi rajtuzów.

Warto zwrócić jednak większą uwagę na siostry Inui. Kiedy pokazały się obie to, aż się prosiło zapytać. Na serio? Nawet tutaj musiano dodać ten jakże klasyczny duet, czyli mała loli i duża hojnie przez naturę obdarzona.

Jeśli komuś było mało młodsza siostra prócz atutów wygląda jakby była jej matką. Co kraj to obyczaj jak widać. Wszelkie sceny z nimi pokazuje jak bardzo są ze sobą zżyte i to się ceni. Oprócz tego całkiem przyjemnie się je ogląda, bo całkiem sporo wnoszą do całości. Nie mogłem ich odebrać jako tło. Jakie jest ecchi każdy widzi.


Doszło nawet do „słynnej” sceny, w której to facet wchodzi w niewłaściwym momencie. Wykorzystano to jako most do dalszego rozwoju wydarzeń i do satyrystycznych momentów. Szczęśliwie wynikających z pewnych niedomówień, a niż z dwuznaczności.

Jeśli miałbym już naprawdę się czegoś doczepić to brak pomysłu na wszelkie radykalne reakcję Gojo. Nie trzeba być Nostradamusem, aby się zorientować co wywołuje jego nagłe… ożywienie. W jednym z odcinków nawet odlecieli z tym wątkiem.

Początkowo szli konsekwentnie, aby po chwili w ramach zrobienia zdjęcia siadła okrakiem na nim w skąpym stroju. Wszystko to po to, aby dziewiczy jęk wybrzmiał jeszcze głośniej. Odebrałem to jako przyrost formy nad treścią, Lecz oglądając to bez wnikania w szczegóły można dobrze się bawić nie zwracając uwagi na te wszelakie odstępstwa.

Podsumowujmy, Sono Bisque Doll wa Koi wo Suru to naprawdę warte obejrzenie anime, które ma super waifu. Nawet wykreślając wszelkie dygibasy w strojach kąpielowych wciąż entuzjastycznie mówiłbym o tej produkcji. Widać jak wiele miłości włożono w to co zrobili i aż się chce oglądać, bo jak nie kochać tego pierwszego cosplayu?
Udostępnij:

Życzenia z okazji Bożego Narodzenia



Z okazji zbliżających się Świąt Bożego Narodzenia życzę Wam, aby były one przepełnione radością i pokojem, którego teraz tak bardzo nam potrzeba. Niech ten wyjątkowy czas spędzony w obecności bliskich osób, przyniesie chwile wytchnienia od codziennych spraw i trosk.



Udostępnij:

Recenzja filmu Kosmiczny Mecz Nowa Era

Cofnę się do przeszłości, gdzie jako dziecko oglądałem Kosmiczny Mecz. Kino dla dzieci dawało radę na tamten czas, a teraz po kilku ładnych latach powraca. Prawdziwa Nowa Era.

Kultowy film doczekał się kontynuacji, a przynajmniej tak promowano to przed premierą. Sporo ciemnych chmur się zebrało i oburzono się co to właściwe jest. Formalnie rzecz biorąc jedna wielka reklama ich serwisu HBO MAX. 

Nie zmienia to faktu, że Kosmiczny mecz: Nowa era  to jest całkiem niezły sequel. Jednak, żeby nie było za różowo zwrócę uwagę, że nie nadaję się w pełni dla maluchów. Ok, nie ma tam scen +18 i nawet Lola jest ugrzeczniona, ale nie w tym rzecz. 

W filmie byłem bombardowany nawiązaniami do znanych dobrze produkcji. Z perspektywy dorosłego widza dobrze się bawiłem. Nie raz, nie dwa wskazywałem niczym Leonardo de Caprio z mema na ekran, gdy zauważyłem coś znajomego, a co nie zauważy młodszy widz. 

Nowej erze wytyka się, że jest skokiem na kasę i kiepskim odtworzeniem pierwowzoru. Zgadzam się, bo praktycznie brakuję tego co najważniejsze, czyli więcej tego samego. Przydałby się ponownie złol, który będzie chciał zgarnąć animki, a jedynym ratunkiem będzie, a jakże mecz koszykarski. 

Na upartego wszystko tam się znajduje, a raczej dopchnięto kolanem. Antagonista co miał zrobić już dokonał, a sam wątek ratowania jest już raczej formalnością, a niż palącą koniecznością. 

Fabuła skupia się bardziej na relacjach rodzinnych i nie zgadniecie... Wszystko to się nie klei, no kto by się spodziewał. Jedynie czego mi brakowało  to powtarzania non stop chłopcze. Szybko przeniesiono wydarzenia do świata reklam braci Warner. 

Tam maglowano wielką przemianę tatulka. W założeniu to pewnie prezentuje się super, ale jakoś trudno tego dokonać skora syn jest odseparowany. Natomiast towarzyszem jest uszaty. Praktyczniej było skupić się na licznych parodiach znanych scen z innych filmów. 

Uważam, że zgrabnie wykorzystano fragmenty innych produkcji i ponownie to podkreślę zareklamowały/ zachęciły do obejrzenia tych tytułów. Kolejne zarzuty do brak charakterności aminków i ich wygląd. Bugs i spółka niczym nie odchodzili od tego co pamiętam. Dalej zabawni i energiczni. Animacje w jakich ich pokazywano początkowo są inne. 

Nie ziębi mnie to, nie grzeje tak to powiem. Nie oczekiwałem, że niczym Cuphead będą rysować starą techniką. Z kolei odświeżone wersje, które są z nami od czasu remastera Króla Lwa, czy Detektywa Pikachu są jak najbardziej akceptowalne. Rozumiem nostalgię itp. trzeba jednak iść z duchem czasu. 

W całym tym bałaganie nie zabrakło też złego algorytmu, a raczej sztucznej inteligencji. Narcyz z sporymi możliwościami. Nie był jakoś szczególnie charyzmatyczny od taki koleś do odstrzału, a że to film +7 do odplakotowania. 

Podobało mi się za to wszelkie wykorzystania mechanik z gier, prawdopodobnie uznano, że będzie to lepsze niż postawienia na sentyment do klasyki. Koniec, końców dzieciaki nie powinny się nudzić i wytrzymać przy seansie.  

Podsumowując Kosmiczny Mecz Nowa Era to dobry film. Oczywiście jest skokiem na kasę, bo raz jest wielka reklamą, a dwa całkiem odszedł od założeń pierwszej części. Dobrze, że choć ma pozytywne zakończenie. Ocena 6.5/10  


Udostępnij:

Recenzja filmu Black Adam

W dniu 16 grudnia 2022 na serwisie HBO Max miał premierę film Black Adam. Opinie na temat tej produkcji są mocno podzielone i nawet kroi się afera finansowa związana z raportem firmy Pr-owej będącej własnością The Rocka, który jest odtwórcą głównej roli.

Zacznę od tego, co można obiektywnie uznać za słabe w porównaniu z innymi działami tego typu. Niezaprzeczalnie jest to CGI, które co prawda nie jest tragiczne, lecz nie nadaje się jak na dzisiejsze standardy. Szczerze, jak dla mnie są to jedyny mankament jaki można odnotować, bo cała reszta jest naprawdę dobrze zrobiona.


Skoro już była największa wada pora na zaletę. Podejście Adama to walki ze złem przypadło mi wielce do gustu. Jego brak cackania się i bawienie w ideologiczne pitolenie o sądach i procesach. Kiedy można to można, ma się rozumieć. Jednak w przypadku najemników okupujących miasto od ponad dwudziestu lat nie ma wątpliwości o winie.

Mniejsza z tym, bo zacznie się dyskusje, co wolno i komu. Zwrot, pociągnijmy ten wątek, bo wszak pojawiają się amerykańscy „bohaterowie” z swoimi „uprawnieniami” na ubezwłasnowolnienie kogo chcą pod pretekstem bezpieczeństwa ludzi z miasta Kahndaq. Fragmenty kiedy Adrianna Tomaz (Sarah Shahi) wygarnęła im co o nich myśli były bezcenne. Nie ma co ukrywać, czy to w filmie, czy rzeczywistości zawsze zjawia się taka banda bufonów z skretyniałym szefostwem, uważających się za bogów. Szczęśliwie dostali lanie i bardzo dobrze.

Skoro już co nieco zostało powiedziane teraz o roście filmu. Podobnie jak w Shazamie rozgrywa się wojna między czarodziejami, a piekielnymi demonami. Początki sięgają, aż do starożytności, gdzie pokazuje się pierwszy czempion. Następnie leci standardowa historia pełna dramaturgii, wzniosłego pierdololo, chciałem napisać przemawiania, a na poświeceniu kończąc.


Mimo, że zabrzmiało to banalnie i prostolinijnie wszystko ma ręce i nogi. Ekipa odpowiadająca za Black Adama wiedziała co robi! Zafundowała wartką akcję, gdzie protagonista mógł bez skrępowania i oporów siać chaos i zniszczenie, a nie eeee, miało być rozgramiać piekielne pomioty i ratować damy w opałach.

Forma filmu jest nieco inna niż zazwyczaj z tego też powodu, że próbuje być poważna i zarazem zabawna. Ten mix widoczny jest na początku jak i później. W pierwszym starciu na wolnym powietrzu pokazano, że zwolnione tempo może nadać całkiem inny wydźwięk poszczególnym ujęciom. Oczywiście dalej tego też nie zabraknie, a następnie mieszać to z dramatycznymi realiami współczesnych czasów i bardzo dalekiej przeszłości.

Nie uważam, że ten groch z kapusta jest zły. Wprost przeciwnie jest smaczny i lekko strawny. Pozwala zachować pewien balans między elementami poszczególnych aktów filmu. Nawet Amon Tomaz (Bodhi Sabongui) nie był kulą u nogi lub dzieciakiem do uratowania. Skoro już o nim mowa to cały czas miałem wrażenie jakbym widział Johna i Terminatora T-800. Nawet zaliczyli lekcję o tym jak powinien się odzywać itp. Z grupy pobocznych bohaterów warto wyróżnić Dr. Fate (Pierce Brosnan) i Adrianna Tomaz, a co do całej reszty z Hawkman (Aldis Hodge) na czele można wrzucić do kategorii tło dla właściwych postaci. Od biedy skrzydlaty Carter Hall coś tam pokazywał jak to być nabuzowanym byczkiem uważającym się za nie wiadomo kogo.


Oczywiście starano się uzasadnić swoje działania, ale jak dla mnie hasła: mamy akta Black Adama, bo takie dane sprzed pięciu tyś lat można znaleźć na Wikipedii są po prostu śmieszne. Pomijając już samą radę czarodziejów to wykazano totalny brak zrozumienia działań głównego bohatera. Chłop zrobił to co było konieczne, a „danie mu możliwości” przymusowego ochłonięcia było na dłuższą metę wskazane.

Oglądając Black Adama miało się wrażenie powrotu do przeszłości, oczywiście nie byłoby tam, aż tak „kolorowo”. Koniec, końców akcja rozgrywała się na bliskim wschodzie, a więc ta różnorodność była całkiem uzasadniona. Czyli jak się chcę to można i nie robi się czegoś na siłę. Przyznaje nie weryfikowałem zgodności poszczególnych ludzi z materiami źródłowymi, bo i tak nie ma większego znaczenia, bo jak dziś jest każdy widzi.

Odmiana jaką zafundowali widzom ludzie z WB jest naprawdę miłą odskocznią, o której wielokrotnie pisałem. Sam Rock, który idealnie wpasował swoją kreacją nie musiał nikogo udawać, a być jedynie sobą i robić swoje groźne miny, co zresztą zawsze mu wychodzi.


Wartałoby wspomnieć co nieco, o samym antagoniście. No więc koleś jest i na tym można zakończyć. Praktycznie przez cały film jedyne co robi to paraduje to tu, to tam i wysyła kogoś na tamtą stronę pokazując jaki to jest groźny. Jak już tak piszę to wspomnę, o jednej rzeczy jaka mnie zastanawia. Skąd w ludziach przekonanie, że ulegając żądaniom wariata z pukawką w łapie ocali się kogokolwiek? Ten fenomen wałkują i wałkują, a jakoś nie mogą przestawać dodawać do filmów.

Podsumowując, czy warto obejrzeć Black Adama? Jeśli sądzicie, że to jest złe kino obejrzycie dowolną część Wonder Woman. Natomiast omawiana produkcja może poszczycić się całkiem porządną jakością, której próżno poszukiwać u konkurencji, chyba, że u Batmana. Ocena końcowa 8/10.
Udostępnij:

Recenzja retro Burnout Revenge (Xbox Classic)

Szybkie i bezwzględne wyścigi. Żadnych zasad jedyne co trzeba wiedzieć, że silniejszy rządzi, a słaby ginie. Witajcie na igrzyskach śmierci… w samochodowej edycji.

Produkcja wygląda jak skrzyżowanie Mario Kart i Carmagedon, której nadano kategorie wiekowa +12. Natomiast grafika, co tu dużo mówić wciąż daję radę mimo swoich lat. Jak to bywa w tego typu grach wyścigowych samochody są wciąż olśniewające. Świadczy to tylko o tym, że ta koncepcja wizualna jest już dość stara.


Ciekawie też podeszli do samej rozgrywki! Fundamentem jej jest chaos. Brzmi to dość dziwnie, ale wyobraźcie sobie tylko, że oglądacie deatch match tylko zamiast mieć karabiny i biegać po jakieś bazie jeździcie autami.

Burnout Revenge oferuje zarówno tryb single jak i multi. Z oczywistych powodów tego drugiego nie będę wstanie włączyć #retro. Natomiast tryb dla jednego gracza jest zabawny, wciągający jak i oklepany. Czemu ma się syndrom jeszcze jednego wyścigu? Z dość prostego powodu nie są to typowe konkurencje. W sumie same zdobycie pierwszego miejsca jest tylko jednym z kilku celów jakie czekają do wykonania.

Zacznę od tego co zwróciło szczególnie moją uwagę. W trakcie robienia rund po mieście można grać naprawdę nieczysto. Wprost zalecane jest kreatywne wykorzystanie sytuacji, aby skasować samochód oponenta. Zaczynając od zepchnięcia go na nadjeżdżający wóz z naprzeciwka, a kończąc wyskokiem z jednego z skrótów. Dowolność jest całkiem spora, ale nie oczekujecie aż za nadto.


W kolejnych zawodach rozwinięto dalej tę podstawową mechanikę i trzeba już typowo eliminować konkurencję, nie po to, aby być na mecie w białej skarpecie, ale jako cel sam w sobie. Wydarzenie to ma swoje widełki od których będzie zależało jaki medal się dostanie. Podobnie jak w innych pod trybach.

Przed ostatnim wyzwaniem, które typowo się na tym koncentruje polega na zrobieniu kraksy na ulicy i wysadzeniu się w powietrze. Wypada ono nagorzej ze wszystkich dostępnych. Początkowo chodziło o samo jednorazowe zderzenie, co było stosunkowo szybkie i jeszcze dawało jakieś pole do popisu. Potem weszły kolejne kryteria wpływające na ocenę. Zaczynając od wiatru na rampie zmieniający tor lotu, a potem dochodzi mini ewencik z regulacją szybkości z jaką będzie jechało auto.

Na dłuższą metę to strasznie męczące jak powodzenie q zależy od początkowej szybkości samochodu. Wydarzenia, o których napisałem nie są jednak aż tak proste. Żeby nie było za łatwo dodano pewne utrudnienia w postaci większych aut lub wykonujących manewr skręcający. Powiem wam szczerze, że wszystko co omawiają w poszczególnych pod trybach jak najbardziej działa. Nie ma co jednak się nimi przejmować, bo są one raczej formalnością, a niż rzeczywistym problemem. Jeśli się coś naprawdę stanie to z winy własnej.


Natomiast ostatnia konkurencja to, a jakże wy ścig w którym co trzydzieści sekund ostatni zawodnik zostaje wyeliminowany. Z jednej strony dołożono w tym całą esencję z rozgrywki, a z drugiej można było dostać niezłej kurwicy. Mimo czasu jaki miał teoretycznie pozwolić wrócić na trasę było to bardziej fikcja, a niż realna opcja. Zegarek nie czekał, aż zacznie się jechać. Wszystko leciało huzia na Józia. Rezultatem tego było rozpoczęcie całości od samego początku. Jedynym momentem kiedy ewentualnie dało się przetrwać to zajmowanie pozycji lidera.

W samej grze widać spory nacisk na pvp i nie chodzi o ten battle royal, a możliwość mszczenia się na sztucznej inteligencji za chwilowe wywalenie z toru. Jak się człowiek pośpieszy i odegra szybko zobaczy się komunikat: instant revenge

Jest też dość klasyczna jazda na czas, co jest nawet spoko, bo wymaga nauki toru. Na pierwszych poziomach upodobano sobie robienie karambolów, co jest jakąś pomyłką. Natomiast póki co jazda, która wymaga non stop rozbijania rondowmowych aut pokazuje się dość rzadko, a szkoda, bo to jest o wiele lepsze. Gra nawet ma ciekawe gram prix, czyli to co powinno być najczęstsze a jest tego stosunkowo mało.


Twórcy próbują ciągle bez skutecznie podbijać dopaminę po przez liczne nagrody w postaci statuetek (pucharki), nowych aut, których nie można korzystać kiedy się chce, a kiedy są akurat dostępne. Dalej powtarza się recykling tras. Niekiedy są też pokazywane od drugiej strony czyli od mety do startu.

Za złote medale można z sporym wyprzedzeniem odblokowywać kolejne poziomy lub eventy z poprzednich pod mapek. Wszystko to o czym pisałem do pewnego me momentu jest całkiem przyjemne w odbiorze. W połowie jednak wszystko się zmienia, ale tak bardziej teoretycznie. Ów twist polega na tym, że jedynie trzeba wbijać rangi na tych samych aktywnościach i aktywnościach. Po kilku takich godzinach „zabawy” jeździło się non stop na pełnym gazie. Gdyby zamiast tego skrócili liczbę poziomów o chociaż trzy to mógłbym pochwalić tą produkcję.

Podsumowując Burnout Revengeto niezły tytuł jeśli miała max sześć lv. Zamiast tego jest ich dziesięć i jedyne co trzeba robić to wykonywać ciągle to samo na tych samych trasach. Jaki to ma sens? Trudno powiedzieć, ale jedno jest pewne. Szkoda kasy na takiego przeciętniaka. Ocena końcowa 4/10 z czego lwią część oceny daje za grafikę i nawet dobre mechaniki.



Udostępnij:

Recenzja serialu Luther sezon 1

Było nieco dowcipnie i kryminalnie to teraz będzie na poważnie. Skończyły się radosne i zakręcone, gdzie nigdzie akcje! Przyszedł czas na historie dla dużych chłopców.

Luther, czy też komisarz Luther (Idris Elba) to główny bohater serialu sensacyjnego o tym samym tytule. Fabuła od samego początku rzuca widza na głęboką wodę nie dając mu ani chwili wytchnienia. Sama historię też można podzielić na kilka wątków. Zaczynając od tej głównej ciągnącej się przez wszystkie sezony, a skończywszy na tych będącymi jedynie tematami poszczególnych odcinków.


Nie zabraknie też zwykłych zapychaczy, ale wszystko zależne od tego jak na to się patrzy. Protagonista nie jest typem grzecznego i służbowego policjanta, który nie będzie umiał ubrudzić sobie rąk. Jednocześnie nie jest kimś pozbawionym skrupułów i idącym po trupach do celu.

Dość szybko, bo już na dzień dobry zbierają się nad nim burzowe chmury. Wątek skorumpowanego gliny będzie ciągnął się za nim jak smród po gaciach przez wszystkie pięć sezonów. Nie będzie jednak sam, bo pomoc przyjdzie z najmniej oczekiwanej strony. Idźmy po kolei, bo to będzie dość istotne. Uwaga na mini spoilery.

Pierwsza sprawa dotyczy morderstwa rodziców niejakiej Alice Morgan (Ruth Wilson). O ile sama zbrodnia jest nudna jak flaki z olejem to już sposób i motyw to całkiem inna liga. Zaplanowana i wykonano bez żadnego błędu, ba najmniejszego śladu mogącego naprowadzić na ślad mordercy.


Jedynym dziwnym tropem jest zmasakrowany pies, a ujmując rzecz dokładniej jego szczęka. Szybko zorientowano się co i jak tam się wydarzyło. Luther nie miał jak udowodnić, że to Morgan zrobiła. Sama scena w której Alice Morgan przeobraża się, czy raczej zrzuca maskę było genialne. Bez ogródek zdradzę, że jest to najlepiej napisana bohaterka w tej całej plejadzie jaka się przewija w serialu.

Wraz z kolejnymi odcinkami widać jak się zmieniają relacje miedzy nimi. Zabrzmi to szalenie, ale naprawdę można było jej kibicować. Zaczęto robić z tego coś w rodzaju zakazanego uczucia lub związku będącego na pograniczu czegoś takiego. Same rozmowy były niczym ciekawa szermierka słowna. Bardzo dobrze napisano tych bohaterów i wyraźnie wyróżniają się na tle reszty. Przy czym nawet ludzie, którzy będą jedynie gdzieś na drugim planie lub śmigną epizodycznie utrzymują wysoki poziom.

Kolejnym ważnym aspektem w serialu jest narracja. Tą bawiono się z wielką chęcią, a przez to zostawiono wiele pola dla wyobraźni. Dość częstym patentem było sugerowanie widzowi co ma się wydarzyć. Manipulowano odbiorcami tak, aby nagle ich zaskoczyć nieoczekiwanym zwrotem akcji. Wykorzystywano do tego ujęcia miejące wyraźnie coś zasugerować, a co było jedynie zmyłką. Genialne w swojej prostacie. W sezonie pierwszym występują trzy istotne momenty. Były nimi przebudzenie się mordercy dzieci, którego się poznaje w startowym odcinku jak i tym jak skończył.


Nie będę, aż tak bezwzględny i nie ujawnię tego jak skończył, ale dodam, że dostał to na co służył. Natomiast najistotniejszy jest piąty odcinek, który każe zapytać kto jest prawdziwym potworem? Ci co są zepsuci z natury, czy hipokryci miejący się za obrońców sprawiedliwości? Skoro o tym mowa.

Jak wspomniałem, pisałem, mówiłem od samiutkiego początku góra pragnie dorwać się do przysłowiowej dupy Luthera. Podłość ludzka jest przerażająca. W tym wypadku widać było to na przykładzie Martina Schenka (Dermot Crowley). Idealna szuja podciągająca wszystkie fakty, dowody i przekręcająca wydarzenia tak, aby pasowała pod jego teorie. W takich momentach jednak można liczyć na przyjaciół i seryjną morderczynie z ostrym dowcipem.

Ostatnim elementem tej układanki jest wątek z byłą żoną. Będzie to pokazanie frustracji i ludzkiej stronny Luthera. Ten blok serialu był najbardziej obyczajowy i pokazujący jak łatwo można osądzić kogoś tylko dlatego, że jest facetem. Koniec końców wszystko się wyjaśnia, ale nie wiele to zmienia.

Podsumowujmy czy warto obejrzeć serial Luther? Owszem, tak jest to dojrzała dorosła historia. Nikt nie bawi się w półśrodki i co ma być pokazane tam będzie. Przyjęto ciekawą narrację, która trzyma widza przed telewizorem, aż do samego końca. Zagadki są rozwiązywane w sposób logiczny, ale bez większych nacisków jak w przypadku Sherlocka. Poważny i gęsty klimat dodaje smaku. Ocena końcowa 9/10.
Udostępnij:

Recenzja pierwszego sezonu Sherlock

Patrzcie tworzą serial, a właściwie zrobili Pierścienie Władzy! Czysty Tolkien wszystko tak jak w książce napisano, a nie chwila to tylko kiepski fan fiction. Jak w takim razie powinien wyglądać poprawnie wykonany? Zobaczmy.

Serial Sherlock z 2010 r., to dzieło na którym powinni się wzorować wszelcy twórcy „wolnomyśliciele”, którzy zamiast nagrać ciekawy materiał wideo tworzą coś co woła o pomstę do nieba. W omawianej produkcji nie starano się zrobić koła od nowa, a zachować esencję tego co najważniejsze i zaadaptować do współczesnych czasów. Widać to na każdym kroku i o dziwo dowcipne sugestie, że Holmes i Watson są gejami przeszły. Dziś to nie byłby dowcip, a fakt i jeden z nich przymusowo był czarny lub cokolwiek w tym stylu.


Produkcja serialu Sherlock przenosi się z XIX w. do czasów obecnych, ale najważniejsze fakty z życia bohaterów zachowano. Oczywiście w pewnym sensie, czyli Doktor John nie wrócił z Indii, a z Afganistanu. Początek bardzo dobrze zapożycza wydarzenia z Studium w szkarłacie. Jest to moim zadaniem mrugnięciem oka do fanów twórczości sir Doyle'a.

Nie można jednak zignorować istotnej zmiany w zachowaniu Sherlocka granego przez Benedict Cumberbatch. Jego kreacja tego bohatera charakteryzowała się o wiele większą energetycznością jak i humorem. Pomimo zmian charakteru względem oryginału to nie sposób było polubić młodego Holmesa.

Metody jego działania wprowadzały swojego rodzaju nieład, chaos niemalże. Przez takie zachowanie tempo poszczególnych odcinków pędziły przed siebie nie pozwalając ani przez chwilę się nudzić, czy nawet pomyśleć, o przełączaniu na coś innego. Wszelkie zagadki i sposób ich rozwiązania są od początku do końca logicznie rozwikłane. Nie urzeknie się tam głupotek lub naciągnięć. Sami twórcy też nie łamią narzuconych sobie zasad, no prawie. Dzięki temu pierwszy sezon bogaty jest zarówno w formie jak i treść.


Pozostali bohaterowie też zostali zmodyfikowani, co w niczym nie przeszkadza w końcu jest to tylko luźna interpretacja twórczości sir Doyle'a. Sam inspektor Lestrade (Rupert Graves) ukazany jest jako przyjaciel Holmesa i co, jak co, ale wprowadza sporo dowcipnych momentów w poszczególnych odcinkach.

Sporo czasu też poświęcono pani Hudson (Una Stubbs). Gdybym nie wiedział, że występuje w książkach pomyślałbym, że dodano ją dla jaj. Jest ona najzabawniejszą postacią nadający satyryczny wydźwięk za każdym razem jak tylko się pokazywała.

Mycroft Holmes (Mark Gatiss) nie wolno o nim zapomnieć. Nie dlatego, że jest starszym bratem naszego ulubionego socjopaty, ale że jest niezwykłym człowiekiem, który zachowuje się tak jakby zawsze miał kołek w dupie. Swoją droga wyciąga on najgorsze cechy brata. Gdy są obaj można powiedzieć, że ich arogancja przejmuje pierwsze skrzypce.


Pań też nie zabrakło i oprócz pani Hudson mamy Sierżant Sally Donovan (Vinette Robinson) i Molly Hooper (Louise Brealey). W tym tekście skupię się na pani Sierżant z tego też powodu, że od samego początku mąci i kombinuje. Wykreowano ją jako taki vice czarny charakter, który szeptał Watsonowi złe rzeczy do ucha na temat jego współlokatora. W dalszych sezonach nawet się bardziej rozkręci. Pytanie brzmi, czy była to tylko złośliwość, czy już rasizm? W odwrotnej kombinacji odpowiedź byłaby jednoznaczna. Praktycznie prócz swojej nienawiści i uprzedzeń nic nie dodaje do tej całości. 


Ostatnim wartościową osobowością może być nikt inny jak tylko profesor Moriarty. Wybranie Andrew Scott do tej roli uznam za mieszaną. Z jednej strony czuć było, że rozumie w kogo się wciela i robi to naprawdę błyskotliwie, ale jego głos i ta nadmierna agresja trochę to psują. Zamiast mieć groźnego geniusza zbrodni ukazuje się myszka agresorka. Szkoda, bo to naprawdę zmarnowany potencjał.

W pierwszym sezonie, który jest moim zdaniem najlepszy składa się z trzech spraw. Na dzień dobry zaczęto od wysokiego C, gdzie głównym tematem były tajemnicze morderstwa. Nawiązania były oczywiste. Zachowano jedynie wybór pigułki jaką miała połknąć ofiara. Cała reszta to całkowicie inna historia. Następnie mamy zazębiające się historie z triadę chińską. Tutaj muszę jednak zwrócić uwagę na drobne potkniecie. Podkreślano wielokrotnie jak to oni są potężni i mają agentów na całym świecie.

W takim momencie pytam się Ja, czemu ich szefowa dziękuję tajemniczemu komuś za pomoc w dostaniu się do Anglii? Jedyny taki moment kiedy nie ma to większego sensu. Jedyne wyjaśnienie to chęć zrobienia lepszego wejścia głównemu antagoniście.


Sam koniec to już prawdziwa jazda bez trzymanki. Wspomniany już wielokrotnie profesorek pokazał się dość szybko. Powiedziałbym, że za wcześnie. Mógłby dawać o sobie znać i co jakiś czas podsuwać sugestie o tym, że o to on John Moriarty kryje się w cieniu i pociąga za sznurki. Finał trzeciego ostatniego epizodu wynagradza wszystko z nawiązką i zachęca do niezwłocznego obejrzenia następnej części niezwykłych przygód Holmesa.

Podsumujmy czy warto obejrzeć Sherlocka? Nie ma na czym się zastanawiać to przedni serial, który ma bogatą treść i ciekawą formę. Wizualizacje jakie dokonuje Holmes, aż po jego wszelkie cięte uwagi sprawiają, że nie jest on płytka postacią. Sam Watson też jest rewelacyjny. Zawsze ma swoje zdanie i nigdy nie zawaha się powiedzieć co sądzi, lecz Sherlock nie koniecznie musi to zauważyć.

Udostępnij:

Translate

Czytelnicy

Wyświetlania