Krótka, czy długa gra? Odwieczne pytanie jakie zadają sobie gracze i twórcy. Z jednej strony dobrze by było, aby trwały jak najwięcej. Lecz, czasami miło jest zaliczyć coś na jednego strzała.
Taką grą jest właśnie Ucharted: Zaginione dziedzictwo wydany
jedynie na Ps4. Nie zapomnę pierwszych minut gry. To było, ba jest czymś w
rodzaju tsunami wysokiej jakości oprawy graficznej.
Wszystkie szczegóły na budynkach, światła i odbicia w kałużach to była po prostu magia jaką mogli zrobić tylko ludzie z Naughty Dog. Warto jeszcze zauważyć jaką dbałość włożono w takie elementy jak mimika twarzy lub fakt, że jak jedna z bohaterek musi coś odłożyć to widać jak to robi zamiast znikać w „nicości’.
Smaczków tego typu jest o wiele więcej, co nadaje pewnej wiarygodności. Oczywiście nie zabrakło baboli typu przenikające obiekty lub nadnaturalnych umiejętności postaci i śmiesznych błędów z fizyką.
Skoro zacząłem od
formy, a nie treści to muszę zwrócić uwagę na inspirację lokacjami z
Madagaskaru. Indie trochę je przypominały, a jedyna otwarta lokacja to już do
bólu wyglądała tak samo jak w Kresie złodzieja.
Zaryzykuje i stwierdzę,
że była nawet większa. Swoją drogą jak tam trafiłem to nawet się na chwilę
zaciąłem, ale jak już znalazłem właściwy trop to poleciało już z płatka. Zanim
przejdę do fabuły warto dodać, o dość już popularnym trybie fotograficznym,
który jest już praktycznie standardem.
Tutaj też zaliczyłem
niespodziankę. Ani złą ani dobrą neutralną. Uncharted przyzwyczaiło mnie do tego, że zaczyna się od jakiejś sceny
pełnej adrenaliny, a potem mamy cofnięcie do początku.
Tutaj nie było czegoś
takiego. Nie znaczy to, że od razu jest nuda, bo kampania jest na to za krótka. Zajęło
mi to jedyne 6 godzin na poziomie średnim. Głównymi protagonistkami jest
wspomniana Chloe Frazer, i antagonistka z U4 Nadine Ross i
jeszcze ktoś.
Jak łatwo się domyśleć
wiąże się to z walką z hordami najemników i na końcu z samym złowrogim
przydupcem. Sama walka praktycznie niczym się nie różni od tego co znamy w
podstawce. Choć jest pewien paradoks. Z jednej strony wrogowie stają się
stosować różne taktyki z całkiem niezłym skutkiem, a z drugiej... No cóż, można im wisieć
przed nosem i stwierdzą, że nic nie widzą. Taka ironia jak widać.
Przyjże się teraz
relacją pań. No tutaj mamy coś w rodzaju od nie cierpię cię do moja najlepsza
przyjaciółko. A gdzieś pośrodku będzie poruszanie ważnych spraw osobistych i
ocean empatii itp.
Osobiście mnie to nie
przeszkadzało, ale jak się na tym człowiek zastanowi, choć sekundę to widzi, że
nie trzyma się to kupy. No, ale kto powiedział, że musi być, aż tak realistyczne.
Na sam koniec co nieco o balansie akcji i eksploracji.
Mamy tutaj stanowczo
więcej spokojnych momentów jak się zrobi analizę. Na szczęście nawet tego nie
czuć. Liczba ciekawych rozmów między paniami, a nawet monologi samej ze sobą są
na tyle przyjemne, że nie zwraca się uwagi na ich częste czasy antenowe.
Paradoksalnie ma to
jeden duży plus! Sam finał dużo dzięki temu zyskuje. Włożono tam tyle
kaskaderskich scen, że nie sposób oderwać oczu od tego co się dzieje na
ekranie. W sumie bardzo dobrze. Nawet walka z bossem nie była tak upierdliwa
jak w U4, co należy pochwalić.
Czy
warto zagrać Ucharted:
Zaginione dziedzictwo? Nie mam co do tego wątpliwości, że tak trzeba. Jest to
naprawdę warta uwagi pozycja, która stanowi kropkę nad i tej serii. Ocena
końcowa 9/10.