Recenzja anime Ijiranaide, Nagatoro-san

Jak sądzicie, czy prześladowanie kogoś może sprawić, że oprawcę i ofiarę może połączyć jakieś głębsze uczucie? Oprócz nienawiści ma się rozumieć.

Ijiranaide, Nagatoro-san to komedia, która jak sądzę miała być odpowiedzią na Uzaki-chan wa Asobitai! O ile to drugie anime jest naprawdę udane to tutaj leży i kwiczy. W realnym świecie relacje jakie się budują się między Senpai, a Nagatoro nie mają prawa istnieć, chyba, że to odpowiednik jakiegoś zaburzenia psychicznego.


Sensu nie ma na to narzekać z dość prozaicznego powodu. Patrz akapit wyżej. Mimo wszystko jak się ogląda coś takiego miło by było widzieć w tym jakąś logikę i minimum konieczne realizmu.

Pierwszy odcinek Ijiranaide, Nagatoro-san to istne pastwienie się nad ofiarą przez sadystę. Jedyne narzędzi tortur brakowało do „szczęścia”. Pierwszą zmianę można zauważyć już w trzecim epizodzie.

Kwintesencją tego „romansu” zobaczyłem jak się pokazała na samym końcu przewodnicząca ze swoimi wielkimi „argumentami” (czyt. Oppai). Przeszli wreszcie do rzeczy i coś wyraźnie zaiskrzyło między nimi. 


Sam koniec mnie co tu ukrywać rozczarował. Nie to żebym spodziewał się czegoś wybitnego, ale obrończa mowa Senapai o porno obrazie przewodniczącej (w sumie to był akt.) był żenujący.

Zresztą ta chłopina jest dość żałosna i mimo, że wszystko ma być przerysowane to nie byłem wstanie tego kupić. Wszelkie perypetie polegające na upokarzaniu Senpai opierają się na dwuznacznych ecchi dowcipach i „szczęśliwych wypadkach”.

Wszystko było w sumie ok., tylko zrobili jeden, a zasadniczy błąd. Nasze chłopięcie czyta eromangę. Czyli pewne rzeczy nie są mu już obce. Jednakowoż patrząc na jego reakcje trudno w to uwierzyć.


Mimo, że serię Ijiranaide, Nagatoro-san mogę zaliczyć do średniaków to jakoś się nie zmuszałem zanadto do obejrzenia poszczególnych epizodów. Jedynym wyjątkiem jest sam finał.

Jeśli już musiałbym kogoś wyróżnić z tej całej wylęgarni pseudo postaci to wybrałbym Nagatoro, która mimo swych pokręconych zachowań i przykrych firmowych min starała się coś zrobić.

Nie ma czego się spodziewać, po budżetowej produkcji, która wprowadza kryptoreklamy, a do tego jeszcze nie pozyskuje licencji na pokazywane marki. Dzięki temu mamy parodie Ps4 i odświeżona wersję pudełek. Ślepy tylko by nie zauważył.


Nie inaczej jest z samą kreską. Nie ma tragedii, ale modele postaci jakoś nie oszałamiają i jeszcze dochodzą oszczędności przy rysowaniu uczniów bez części twarzy. Rozumiem, że to ma być zabieg, a nie jedynie forma oszczędności.

Podsumowując Ijiranaide, Nagatoro-san próbowano podnieść rękawice, ale nie wyszło. Natomiast z komentarzy do tego sezonu można przeczytać, że sama manga było zabawniejsza. Mimo dobrych chęci nie mogę polecić wam tego anime. Jedyna adekwatna ocena to 6.5/10.
Udostępnij:

Recenzja anime Isekai Quartet sezon 1

Poniższy artykuł napisałem parę miesięcy temu jak miałem przerwę stąd taki, a nie inny wstęp. Zapraszam do lektury.

Ostatnio nic nie pisałem, bo jestem na przerwie od prowadzenia bloga. Nie oznacza to, że przestałem przygotowywać materiały, cóż… Staram się na luzie podjeść do sprawy i dobrze przy tym się bawić.

Odsunę na bok ambitne, a może raczej wielkie tytuły, a sięgnę po coś bardziej przyziemnego. Isekai Quartet to całkiem przyzwoita produkcja, bez skojarzeń. Ludziska z Studia Puyukai wpadli na całkiem ciekawy pomysł ściągnąć głównych bohaterów z kilku kultowych serii.


Mowa tu oczywiście o Ovelordzie, czy Re: Zero, bez obaw wpadnie tu też batalion magów z Youjo Senki. Na tym się nie kończy plejada postaci, ale nie ma co psuć zabawy i samemu zobaczyć kto się tan znalazł.

Generalnie mamy tu dobrze znane anime opowiadające o życiu szkolnym. Koła nie da się wynaleźć od nowa, ale za to można je podrasować. Uczniowie mimo typowych zajęć, na które trzeba patrzeć z przymrużeniem oka. Potrafią ubarwić je swoimi charakterystycznymi zrachowaniami.

Spowoduje to ciekawe interakcje między nimi do których normalnie dojść nie mogło. Reakcję innych uczniów jak „udawanej bogini”, czy członków batalionu są naprawdę bezcenne. Idealnie się pod tym względem uzupełniają. Jedynie balans umiejętności jest ciut pokręcony.


Na nie ma co się dziwić skoro w jednym anime występują typowe op postacie, które zamiatają na swoim podwórku całą konkurencję. Po obejrzeniu pierwszego sezonu w sumie nie wiadomo, co w tym wszystkim chodzi. Jednak jak to powiedział Kazuma, mnie się tu podoba.

Trudno się z nim nie zgodzić, bo w końcu nikomu krzywda się nie dzieje, chyba, że przetrzymanie siłą nie jest przestępstwem, a oni odkryli nową wersję syndromu sztokholmskiego. Nie wynikajmy w szczegóły, bo anime to stan umysłu na swój sposób.

Skoro mamy uczniów o których wspomniałem powyżej to teraz trochę o nauczycielach. Pierwsze skrzypce gra nie kto inny jak Roswaal L Mathers. Przyznam się bez bicia jaki on jest w oryginale nie wiem, ale tu jest naprawdę pozytywnie zakręcony. Jego charakterystyczny sposób mówienia może odrzucić, ale to już kwestia gustu. Mnie osobiście nie ziębi nie grzeje.


Są jeszcze inni przedstawiciele grona pedagogicznego z dyrektorem na czele, ale póki co należy ich bardziej traktować jako tło. Póki co mogę śmiało napisać, że Isekai Quartet to miła odskocznia.

Nim zakończę muszę wspomnieć, że w tej produkcji występujące postacie, które zwane są potocznie chibi. Mówiąc po ludzku to przesłodzone wersję modeli, które znajdują się w głównych seriach. Zostaliście więc ostrzeżeni. Fakt, duży skrót myślowy, ale co poradzić, co nie?

Podsumowując Isekai Quartet sezon pierwszy to naprawdę milusi tytuł, który pozwoli złapać oddech i miło spędzić czas. Poszczególne odcinki trwają zaledwie dwanaście minut każdy. Ocena końcowa 8/10.
Udostępnij:

Recenzja anime Vivy – Fluorite Eye’s Song

Zanim zaczniecie oglądać to anime należy się zastanowić czym jest wkładanie w coś serce i czym jest misja. Gotowi? Czas start!

Vivy – Fluorite Eye’s Song jest póki co moim kandydatem na anime 2021 r. Ujęło mnie pod każdym względem. Nie będę ukrywał, że rozpoczęcie pierwszego odcinka od pokazania masakry zrobiło wrażenie. Żeby niebyło nie miało tu miejsca chamski wjazd i nic poza tym.


Zrobiono mały odstęp tak, aby uzyskać odpowiedni efekt i pochwycić uwagę widza. Fabuła szybko się przesuwa tak, aby utrzymać odpowiednie napięcie, a następnie stawić kropkę. Dalej nagle się uspokaja i akcja przesuwa się do części właściwej.

Wit Studio doskonale wiedzieli co robią. Zarzucili przynętę i już mieli rybę na haczyku. Fabuła Vivy – Fluorite Eye’s Song opowiada o pierwszym autonomicznym Si Divie lepiej znanej jako Vivi i pochodzącym z przyszłości Si Matsumoto. Początkowo ich znajomość nie bardzo się kleiła. W sumie to mało powiedziane…

Diva mimo, że jest w pełni autonomicznym Si w swoim byciu przypominała mi kuudere. Wraz kolejnymi odcinakami wszystko się zmienia, a nawet pojawia się chwilowa zmiana, która mnie bardzo zaskoczyła.


Podobnie ma się z Matsumoto, który mimo bycia super Si jest naprawdę trudny w odbiorze. W sumie niema co się dziwić bardzo szybko pokazał, że nie obce jest mu powiedzenie po trupach do celu.

Największymi zaletami fabularnymi tego anime jest próba odpowiedzi na pytanie kiedy kończy się maszyna, zaczyna życie? Wbrew pozorom podeszli do tego bardzo sensownie. Ukazano związki rodzinne jak i zakochanej pary. Wszystko to jednak zostało oprawione w dramat i co tu mówić człowiek się wzruszał co chwilę.

Przemycono, o ile można tak powiedzieć wątki rasistowskie, czyli robienie z mecha ludzi przedmiotów, które mają tylko wykonywać rozkazy. Role złola przepadła Yugo Kakitani. Początkowo wydawał się dość jednowymiarowy. Nienawidzi Si hurr durrr i koniec nic ponad to. Wielce się zdziwiłem, że jednak coś kryło się pod tą maską.


Vivy – Fluorite Eye’s Song rozgrywa się w ciągu stu lat, a związku z tym liczba wydarzeń może być naprawdę spora, a do dyspozycji jest zaledwie trzynaście epizodów. Postanowiono więc, że będą skakać do tylko ważnych momentów w ramach Projektu Osobliwości.

Zabieg ten jest całkowitą odwrotnością względem innych serii, które przyzwyczaiły widza do czegoś z goła innego. Nie wpływa to na odbiór i komponuje się w zgrabną całość utrzymując stały poziom do jedenastego odcinka.

Dopiero ostatnie dwa odc. wytrąciły się z rytmu i stały okrakiem między to już koniec wszystko się udało, a coś się szykuję, ale nie powiemy wprost co to będzie. Natomiast sam finał jest dość otwarty. Czyli nie za dobry ani zły. Mimo wszystko jestem z niego zadowolony. Ci co czytają moje teksty zapewne już domyślają się, a reszta będzie musiała obejrzeć.


Kolejnym ważnym elementem są wątki drugo planowe, czy też uzupełniające misje główne. Postacie drugoplanowe i epizodyczne nieostały zaniedbane. Dopieszczono je, a gdzie nigdzie nawet przedobrzyli.

Najbardziej poruszyły mnie dwie nieszczęśliwe związki Grace i Profesora jak Ophielie i Antonio. Prawdziwy majstersztyk w takim momencie najlepiej odwołać się do boksu, aby lepiej zobrazować. Najpierw bokser obrywa potężnym sierpowym, a potem poprawiają jeszcze raz i leży na deskach.

Jeśli komuś mało wszystko jest oprawione w niezwykle bogatą animację i piękne ujęcia, po których człowiek chce więcej, jeszcze więcej. No i dostaje tego tyle, że nie ma dość i cały czas ocha i acha nad tym co widzi. Żeby niebyło za różowo mamy oszczędności na tłumach ludzi co robią za tło. Jeśli to się zauważy to naprawdę się wam nudzi. Wspominam o tym tylko dla formalności.


Skoro jestem przy oprawie audiowizualnej to pochwalić muszę niezwykle piękną muzykę jak i piosenki, które sobie puszczam, aby przyjemniej się pisało.

Podsumowując Vivy – Fluorite Eye’s Song to pierwszorzędne anime i całą pewnością numer jeden wiosennego sezonu. Twórcy starają się złapać wiele srok za ogon i trzymają je mocno. Trzymam kciuki, aby stworzono kolejny sezon. Ocena końcowa 9.5/10.
Udostępnij:

Recenzja Mario Kart Wii

Mario Kart jesteś jak zdrowie, ten Cię doceni kto zgrał i oberwał kilka razy z rzędu Spiny Shell. No i przegrał…

Tym razem zrobiłem mały odskok, aby przejść coś na szybko. Oczywistym wyborem było Mario Kart na Wii. W końcu sięgnąłem do jednej z lepszych bibliotek gier na siódmą generację konsol.


Mamy 2008 r. Wielkie N chwali się swoim kolejnym genialnym pomysłem, a właściwie plastikową kierownicą, która jest tylko dodatkiem, ale kto bogatemu zabroni. Na rynek trafia kolejna odsłona Mario Kart. Tym razem będzie to wersja na stacjonarną konsolę Wii, które posiada domyślnie kontrolery ruchowe.

Dzięki połączeniu dwóch powyższych powstaje kierownica, która daje namiastkę… symulatora? To jest zbyt naciągnięte, ale wiecie o co chodzi, a mianowicie o immersję jaką ma dać. Dziwnym trafem zmiana z klasycznego pada na ten jakże awangardowy zdało egzamin.

Jednak to nie była jedyna zasadnicza zmiana miejąca wpływ na rozgrywkę, a było ich znacznie więcej. Największą kontrowersją jaką dostrzegłem, było znerfienie driftów przy użyciu kartów. Jak dobrze pamiętacie odpalały się one od razu wraz z bustem na szybkość. Teraz trzeba odpowiednio długo wykonać manewr, aby uzyskać ten sam efekt.


Jeśli jednak nie podchodzicie do tego jak do e-sportu możecie skorzystać z kolejnej nowości. Big N wprowadziło automatyczny wślizg, który sam się włączą, gdy tylko przekręcam wii remote. Bardzo wygodna opcja, choć większą radochę daję jak się jedzie na ręcznym.

W poprzednich odsłonach miało to większe znaczenie, bo statystyki poszczególnych grywalnych postaci odróżniały się zasadniczo od siebie. W przypadku Mario Kart Wii sytuacja jest nieco spłaszczona i niekiedy próżno doszukiwać się ich.

Następną nowością jest wprowadzenie motorów. Wpłynęły one odczuwalnie na balans rozgrywki. Widać to szczególnie jeśli gracie w multi na fanowskich serwerach. Starzy wyjadacze będą pędzić tam na niech jak szaleni. Mało tego nie raz, nie dwa wychodzą cało z podbramkowej sytuacji dzięki zwrotności tych pojazdów.


Jednak to co mnie osobiście zabolało, o ile można tak to nazwać, a mowa tu o złotej zasadzie serii Mario Kart: Ostatni będą pierwszymi, a jeśli wyjdą na prowadzenie znowu polecą na koniec. Nic się w tej kwestii nie zmieniło. 

Jak zwykle miałem do wyboru trzy poziomy trudności 50 cc, czyli turtial do zapoznania się z trasami, 100 cc to z kolei tryb domyślny. Granie na normalu już nie jest powiedzmy takie nudne. Si zaczyna reagować żywo i do samego końca nie można być pewnym, czy coś się nie stanie i odwróci sytuacje. Cóż nie odkryje Ameryki pisząc, że tak jest.

Warto zauważyć, że ktoś uznał za stosowne, aby podbić tą mechanikę. Ale, o co chodzi? Jeśli raz oberwie się powiedzmy Czerwoną Muszlą to trzeba spodziewać się, że zaraz pojawi się kolejna. Sam item nie ma w tej kwestii znaczenia. Przeszkadzajka może być randomowa poza oczywistymi wyjątkami jak Skórka Banana.


Skoro jestem przy przedmiotach to wspomnę o tych kilku, które dodano w tej odsłonie MK. Pierwszym będzie Pow Block. Rękę w górę, kto pamięta ten bloczek ze starszych gier z Marianem.

Zadaniem PB jest jest spowodować chwilowy stun, a raczej korkociąg, który zatrzyma pozostałych zawodników. Kolejnym jest Burzowa Chmura, która działa jak broń obusieczna. Dzięki niej można krótki czas poruszać się szybciej od reszty, lecz jest jeden haczyk, na nawet dwa.

Pierwszy to efekt uboczny, jeśli w odpowiednim czasie nie „oddało” komuś chmurki zatrzymywała na parę sekund, co jest bardzo bolesne. Natomiast jeśli podrzuciło się kukułcze jajko komuś innemu to cóż sami dośpiewajcie sobie resztę.


Ostatnim najmniej innowacyjnym itemem był Mega Grzyb. Powiększał zawodnika i taranował wszystko jak leci. Trochę to rozczarowujące, bo Złota Gwiazda w sumie działa na tej samej zasadzie. Na szczęście grzybol nie przepadł i pojawił się w Mario Tennis: Ultra Smash.

A jak wyglądają same trasy? Praktycznie nie można się przy nich nudzić. Nawet jak przejeżdża się po raz enty koło zamku księżniczki było wciąż magicznie. (Ach ta nostalgia). Stare trasy jak zamek Bauzera, czy kosmiczna trasa naprawdę odżyły. W sumie wszystkie mapy, które nie pochodziły z dużych konsol sporo zyskały.

Podobnie jest z nowymi. Widać, że starano się, aby każdy zakręt, czy inny skrót dział jak należy. Szlifowanie czasów na 150 cc, była praktyczną przyjemnością. Jeśli już się czegoś czepić to fakt, że wszystko da się ogarnąć w jeden wieczór.


Jest jedna rzecz, która może podzielić fanów Mario Kart Wii. Tryb bitwy jest dość kontrowersyjny z dość zasadniczego powodu. Śmierć nie ma większego znaczenie. Walka do ostatniego nie funkcjonuje i każdy jest skazany na walki zespołowe.

Mnie osobiście to nie przeszkadzało, bo jest to dla mnie tylko dodatek do głównego dania, ale innym może zniesmaczyć. Główną zmianą jest fakt, że zamiast stać się dajmy na to mobilną bombą wraca się od tak na arenę.

Kolejną sprawą jest, że grając drużynowo można zostać pociągnięty na dno mimo, że samemu grało się fest. Uważam, że jednak nie należy skreślać tak łatwo tej aktywności. Pola bitew są inspirowane lub też przeróbkami ogrywanych tras z turniejów. Budowa ich dają sporo możliwości i jeśli się przymknie oko na pewne zmiany to walka na balony lub zbieranie monet może przypaść do gustu.

Podsumowując Mario Kart Wii jest mimo wszystko bardzo dobrą grą. Nie raz można uznać, że przegrana była niesprawiedliwa, ale ten dreszczyk emocji dodaje pikanterii. Jeśli macie parę wii remote to nic nie stoi na przeszkodzie, aby zagrać z rodzina lub znajomymi na kanapowym posiedzeniu. Gwarantuję, że będzie to dobrze spędzony czas w gronie najbliższych. Ci z was co preferują samotne sesje też coś znajdą dla siebie. Tylko trzeba przerobić Wii, aby grać na nieoficjalnych serwerach. Ocena… niech będzie wasza.
Udostępnij:

Recenzja anime Slime Taoshite 300-nen, Shiranai Uchi ni Level Max ni Nattemashita

Małe opóźnienie zaliczyłem, lecz w końcu sezon skończyłem. Oglądało się przednio i czas wszak przyszedł, aby napisać co nieco.

Tym razem będzie to jedna z tych produkcji w których wszystko musi być kawaii i praktycznie satyryczne. Można też ująć dosadnie: odmóżdżające. Slime Taoshite 300-nen, Shiranai Uchi ni Level Max ni Nattemashita bez wątpienia do tej grupy się zalicza.


Gdyby wyciąć parę scen to był to serial familijny. Niestety jest tam parę momentów, które za grosz nie nadają się dla najmłodszych i z tego powodu trzeba przesunąć klasyfikacje wiekową na 12+. Koniec końców to i tak od rodziców będzie zależało, czy parę sceny ecchi i yuri będzie ich bulwersować.

Sama fabuła jest dość powtarzalna, główna bohaterka umiera w swoim świecie i trafia do świata magii. Cóż tu więcej mówić isekai jak się patrzy. Od samego początku wiadomo będzie, że dramatycznych wydarzeń nie należy się spodziewać, bo protagonistka jest nieśmiertelna.

Później też okazuje się op, co już definitywnie usztywni tor jakim pójdzie akcja. Schemat tego anime jest dość dobrze znany. W pierwszej połowie sezonu Slime Taoshite 300-nen, Shiranai Uchi ni Level Max ni Nattemashita pokazują się podopieczne Czarownicy z Gór (to ta z obrazka poniżej).


Następnie jak już cała grupa się złoży wraz z postaciami drugoplanowymi autorzy zaczynają mieszać w tym kociołku tak, aby zawsze coś się działo.

Wrócę teraz do wątków niemoralnych. Jeśli oglądaliście anime School DxD lub To LOVE-Ru to już wiecie czego się możecie spodziewać. Pytanie brzmi po co dodali taki kontent do tego tytułu? Nie jest to haremówka w której to jakaś chłopina na dzień dobry musi mieć „szczęśliwy wypadek”.

Praktycznie wszelkie podteksty pasują tam jak pięść do nosa. U starszej widowni co najwyżej wywołają drobny uśmieszek, ale nic poza tym. Natomiast wszelkie goło ekscesy i szczucie oppai nie pozwala oglądać młodszym.


Odniosłem wrażenie, że ktoś uznał, że dzięki temu lepiej się sprzeda. Czy tylko na pewno? Szczerze to nie mam bladego pojęcia. Liczy się jednak to, że mimo dość bezpiecznej formy tytuł ten jest naprawdę miły w odbiorze.

Zastosowano wszelkie zacieszki i typy postaci. W moe wcieliła się pocieszna Halkara z wielkimi atutami. Nie zabrakło też tsundere Bezebuba, o dziwo tym razem jest to demonica, demonka to się w ogóle odmienia?

Przez wszystkie dwanaście odcinków widać jak dobrze się bawią twórcy dobrze znanymi motywami. Generalnie nie ma tu niczego co by nie było gdzie indziej. Jednak siłą napędową jest prześmiewczy ton jakim operują.


Miasto w którym mieszka Maou jak i reszta nie jest tym co się wydaje, że będzie. Warto dodać, że nie będzie tu żadnej pułapki w postaci uroczej oprawy, która skrywa historie rodem z filmów dla dorosłych.

Podsumowując Slime Taoshite 300-nen, Shiranai Uchi ni Level Max ni Nattemashita to seria przepełniona pozytywną energią. Posiada bardzo charakterystycznych bohaterów i dobrze zarządza schematami powszechnie wykorzystywanymi w podobnych dziełach. Ocenę zostawiam otwartą… dla was.
Udostępnij:

Recenzja Wario Land: The Shake Dimension na Wii

Z roku na rok człowiek staje się coraz starszy i zachodzi taka potrzeba, aby sięgnąć po coś starszego. Pardon, po coś klasycznego. Dla pokolenia trzydziestolatków będzie to szkoła średnia, a dla młodszych dzieciństwo.

Wario Land: The Shake Dimension to nic innego jak powrót do lat beztroskich, albo coś w tym stylu by napisali ludzie z marketingu, chcący wcisnąć klientowi drugi raz to samo za pełną cenę. Szczęśliwie wspomniany Wario Land nie zalicza się do tej grupy.


Nintendo stanęło na wysokości zadania oferując bardzo dobrą platformówkę 2D z ręcznie rysowaną grafiką. Stąd pewnie wzięli inspirację twórcy Cupheada. Lecz o tym później, teraz skupmy się na Wario.

Spodziewałem się po tym tytule ciekawych rozwiązań i mechanik, o dziwo się nie zawiodłem w żadnym przypadku. Do przejścia jest pięć światów z bossem czekającym na samym końcu. Kampania jest dość krótka, chyba, że wykona się wszelkie zadania poboczne.

Każdy świat ma jakiś pomysł na siebie, będą to pustynie, dżungla, czy inny podwodne światy w których będzie czekać szereg wyzwań. Główną mechaniką, którą będzie się w szczególności wykorzystywać jest trzęsienie wii remote. Po przez impulsywne „zacieszki” z minionami pozyska się czosnek (apteczkę) jak i w niektórych przypadkach możliwość odblokowania przejścia.


Pozostałe mechaniki w sporej mierze też będą się opierać wyłącznie na brutalnej sile „protagonisty”. Niektóre ruchy będzie wykorzystywać odruchowo, a inne będą wymagały przypomnienia jak to kiedyś było.

Odniosłem również wrażenie, że w tej części zabrakło paru charakterystycznych rzeczy jak np. zgniecenie, aby się gdzieś przecisnąć itp. Mimo faktu, że gra się prezentuje ciut okrojona (mogę się mylić) to stoi na solidnym fundamencie.

Głównymi atrakcjami są rzecz jasna bossowie każdy z nich ma szereg asów w rękawie i chętnie się nimi dzieli. Od takiego rajdowca, który rzuca kołami i kluczami, aż po morderczy kwiat, starający zdmuchnąć Wario do paszczy żarłocznej rośliny.


Szefowie mają określony zestaw skilli i warto się ich nauczyć, aby wyłapać właściwy moment lub nie pozwolić, aby więcej tałatajstwo nie zleciało nam na głowę. Można też odkrywać sekretne właściwości broni jaka dadzą twórcy do pokonania przeciwnika.

Grając sobie Wario Land: The Shake Dimension uświadomiłem sobie jak bardzo StudioMDHR inspirowali się omawianym tytułem. Zauważę tu jednak, że nikt nie zechciał wspomnieć o oczywistych podobieństwach. Daleko nie ma co szukać same zachowanie bossów i sposób walki jest do bólu podobny zarówno w rozgrywce jak i wyglądzie. Ok, są magowi, a niż Disney’owi. Wracając do tematu.

Parę słów o fabule, bo i taka się tu znalazła. Początek gry to ładnie wykonana animacja pokazująca jak Shake King porywa księżniczkę i kradnie worek z pieniędzmi, które się nigdy nie kończą.


Oczywistą, oczywistością jest fakt, że Wario nie będzie miał ochoty dupy ruszyć i tylko skarb będzie wstanie go do tego skłonić. Co tu dużo pisać klasyka w wykonaniu Nintendo.

Podsumowując Wario Land: The Shake Dimension stanęło na wysokości zadania. Końcówka jest wymagająca, a dla tych z was co pragną zrobić sto procent czeka sporo zabawy tuż po pokonaniu finałowego wroga. Gra chodzi bardzo płynie jak na Wii i nie jestem wstanie się doczepić o cokolwiek. Polecam na pewno nie pożałujecie.
Udostępnij:

Recenzja anime Hige o Soru. Soshite Joshikousei o Hirou

Hige o Soru. Soshite Joshikousei o Hirou jeśli miałbym opisać to anime w jednym zdaniu to napisałbym….

Historia z życia wzięta pozbawiona wszelkich upiększeń. W sumie tak jest jakolwiek na to nie patrzeć. Jeśliby zrobili z tego live action nikt by się skapnął, że materiałem wzorcowym było anime lub manga.


Nie urzekłem tu żadnych charakterystycznych elementów jakie pokazują się w japońskiej popkulturze. Scenariusz jest co tu dużo mówić pisany przez życie. Główną bohaterka jest nastoletnia Sayu.

Nie zdradzając za wiele ujawnię, że uciekła z domu i po wielu perypetiach trafiła do mieszkania Yoshidy. Fabuła tej serii i podejrzewam następnej będzie skupiać się na ich wzajemnych relacjach. Wracając do tematu.

Nie na co dzień spotyka się człowieka w potrzebie proszącego o dach nad głową. Oczywiście nie za darmo, co to, to nie. Jednak jak można się spodziewać drugi z protagonistów wykazuje się dojrzałością i wstrzemięźliwością. Nie wiem, co było trudniejsze.


Pierwsze odcinki są niczym innym jak wejściem w pewne tymczasowe role. Wraz z rozwojem wydarzeń można dostrzec rozterki Sayu – chan i jej bycia jedną nogą jako dorosła, a drugą wciąż dzieckiem, które potrzebuje rodziców. Od samego początku młoda uciekinierka emanuje swoim urokiem.

Z tego też powodu posądzenie, czy też odebranie jej jako rozpieszczonej było jak dla mnie nie na miejscu. Dalej jest oczywiście znacznie lepiej. Pojawiają się nowi bohaterowie, którzy odciskają swoje piętno na samej fabule.

Każde z nich wpływa zasadniczo na to co się stanie i widać jak relacje miedzy poszczególnymi postaciami się zmieniają, a pewne wątki drugoplanowe zgrabnie się krzyżują ze sobą. Tłem dla tych dramatycznych wydarzeń rodzinnych jest zaciskający się trójkąt miłosny.


Poszczególne panie starają się na swój sposób zwrócić uwagę Yoshidy. Czasem idzie im lepiej innym razem gorzej. Skutki są różne, ale za to nie można je traktować jako dekoracji do większej całości, czy to w wątku głównym, czy pobocznym.

Zauważyłem też pewne sprzeczności, czy też dziwne próby zmiany w postawach bohaterów drugoplanowych. Wydawało się, że ci co są skłoni zrobić krzywdę podlegającą pod paragraf będą do czasu powstrzymania bruździć i rzucać kłody.

Co jednak się stanie jak będzie skrajnie inna sytuacja? Dysonans i wypowiedziane pytanie cos się tu dzieje? No cóż, ktoś to przeoczył. Zdarza się i nie ma co się dziwić. Ludzką rzeczą się mylić, nieprawdaż?


Najbardziej mnie zdziwiło było pokazanie bez ogródek panującej patologii w rodzinie Sayu. Silne uderzenie, a następnie nokaut zwalający na matę. Wszystko wyłożona niemalże idealnie, gdyby nie jedno ale…

Matka biednej dziewczyny to zimna suka. Ma swoją nieszczęśliwą przeszłość, lecz nie daje to postawy, aby wyżywać się na córce z jawną wrogością i agresją. Wszystko ładnie i pięknie i nagle wszyscy zaczynają przepraszać ją? Co do kurwy nędzy?!

Coś mnie ominęło? Gdzieś podali cokolwiek uzasadniającego takie, a nie inne zachowanie? Ni cholery, wprost przeciwnie. Sayu udowodniła, że jest pracowita, grzeczna i wrażliwa. Prawdziwy wzór cnót. Wielka szkoda, że tak się wywali, bo psuje to narracje jaką budowali przez cały sezon.

Podsumowując Hige o Soru. Soshite Joshikousei o Hirou to anime, które stara się podjeść ambitnie do tematu przemocy w rodzinie. Widać jednak, że budżetu nie mieli wysokiego, bo nie zabrakło lokowania produktów w najbardziej chamski wydaniu, chodzi o centralny wjazd kamery na promowane produkty. No rozumiem jakoś trzeba nagiąć i przełknąć gorzką pigułę, aby zrobić coś ambitnego. Ocena końcowa 7/10.
Udostępnij:

Recenzja Mario Power Tennis na GameCube

Dawniej było lepiej – jak powiedział nie jeden nerd po trzydziestce. Normalnie kłóciłbym się z tym, ale dziś się wyjątkowo zgodzę.

Kolejny weekend i nowym tekst na waszym ulubionym blogu. Uznam to milczenie za zgodę… Mario Power Tennis na GameCube to jedna z lepszych gier z tej serii jakie miałem okazję zagrać.


Nie będę też wstanie docenić jej piękna grając solo. Powodem tego nie jest głupota botów. Mimo rozbudowanych trybów i mini gier brak osoby towarzyszącej robi swoje.

No dobrze, koniec tych trudnych spraw pora rozłożyć tą produkcję na części pierwsze. Zacznę od dania głównego. Mamy tu turnieje singlowe i deblowe. Każdy z turniejów ma swoje warianty.

Można zgrać typową zręcznościową wersję z uderzeniami specjalnymi lub przejść na bardziej zakręcone korty inspirowanymi innymi markami Nintendo np. Donkey Kong, czy Luigi's Mansion.


Klasyczne wersje są takie same jak w późniejszych odsłonach, a wiec zapraszam do innych tekstów, które to omawiają. Sytuacja jest znacznie ciekawsza jeśli sięgniemy po te zmienione. Główne założenia gry się tam nie zmieniają, ale za to dodatki już tak.

Dobrym przykładem może być kort, który ma trzy pola specjalne. Raz na jakiś czas opluwane są błotno podobna mazią, która spowalnia ruchy zawodnika. Jedyną opcja zaradzenia temu jest oczyszczenie po przez wejście na węże z wodą.

Takich atrakcji jest znacznie więcej, żeby nie psuć wam zabawy wspomnę o tej, która jest i tak oczywista. W przypadku rozgrywania meczu na korcie z Luigi's Mansion mamy duchy, które utrudniają stwierdzenie, gdzie ostatecznie poleci piłka.


Wraz z przejściem poszczególnych turniejów odblokują się dodatkowe warianty gry jak tenisowy Mario Kart. Podobnie jak w pierwowzorze możemy zdobywać wspomagacze / przeszkadzacze, które jeżdżą sobie po siatce.

Oczywiście oprócz tego są różnego rodzaju mini gry jak walki z bossami. Dla tych z was co preferują bardziej tradycyjną formę polecam walkę z Bauzerem, a raczej robo podobnym czymś. Nie bez powodu powiedziałem, że jest to klasyczna walka, bo i tak się prezentuje. Z tylko tą różnicą, że trzeba wykorzystywać do tego rakietę tenisową i piłkę.

Natomiast tym z was co jednak chcieliby więcej sportu zalecam wyzwanie ośmiornicy, a może kałamarnicy w sumie na jedno wyjdzie, no prawie. W tym przypadku trzeba tam odbijać piłkę, aby nie trafić w to samo pole dwa razy z rzędu.


Raz trafiony obszar nie może być ponownie użyty. Wraz z kolejnymi uderzeniami szybkość się zwiesza i trzeba się bardziej postarać.

Niestety nie wszystko co błyszczy to złoto, tak i tu niektóra atrakcję są mimo szczerych chęci kiepskie. Na pierwszym miejscu konkurencja w której trzeba prowadzić aligatorki poprzez ustawienia im trasy za pomocą odbijanej piłki. Pad nie jest zbyt dokładny, a przez co trafianie w określone pole to bardziej kwestia przypadku niż umiejętności.

Podobnie ma się sytuacja z kolorowaniem obrazu, choć tam już jest to lepiej zrealizowane. Warto jeszcze poruszyć temat zawodników jakimi można grać. Oczywiście nie zabraknie nam całej plejady dobrze znanej ze starszych produkcji od Wielkiego N.


Podzielono ich jak zwykle na typy: siła, szybkość itp. Różnice były naprawdę odczuwalne, co dawała więcej radochy jak nagle któryś z przeciwników zaskoczył mnie jakimś ruchem charakterystycznym dla siebie.

Jeśli chcecie wytestować każdego z osobna radzę zrobić to na pojedynczych meczach, bo nie ma takiej możliwości na turniejach, które zostały zaliczone. Ujmując rzecz jaśniej każdy zawodnik wymaga przejścia wszystkich zawodów od nowa.

Jest to dość upierdliwe, ale tak ustawiono. Na szczęście nie jest to dość duży problem w stosunku do tego co można robić w licznych aktywnościach, które tutaj ledwo opisałem.


Teraz jak już wiecie z czym się to je, łatwiej będzie podjąć decyzję, czy zainwestować te 100+ zł na używkę. Na sam koniec ciekawostka dotycząca Si. Skrypty nie przewidują na poziomie normalnym możliwości odbicia piłki dwukrotnie w tą samą stronę.

Jest to dobry sposób, aby wygrać mecz. Natomiast jeśli będzie machać na prawa i lewo to Al będzie dość często odbijać piłkę za pomocą „ataków specjalnych”. Jeden, aby ściąć piłkę, a drugi służy do oszukiwania. Dzięki niemu można odbić z drugiego końca kortu.

Niektórzy posiadają nawet umiejętności, które mogą zmylić co do poleżenia celu, ale to już trzeba samemu zobaczyć.

Podsumowując. Mario Power Tennis jest jedną z bardziej doszlifowanych odsłon jakie miałem okazję ogrywać. Błędów tutaj praktycznie nie ma, a płynność i mnogość aktywności zabierze wam wiele godzin z życia. Idealna gra na małą imprezę na 4 osoby. Ocena końcową zostawiam wam.
Udostępnij:

Translate

Czytelnicy

Wyświetlania