Recenzja anime Hal

Kolejna perełka, która jest warta obejrzenia. Fabuła z pozoru wydaje się w miarę oczywista. Nie dajcie się jednak zmylić, bo jest tu znacznie więcej niż się wydaję.

Od pierwszych minut byłem już pod wrażeniem kontrastów jakie zafundował nam Ryotaro Makihara. Małe miasteczko, a w nim robot. Zaraz potem obserwujemy jak wykonują jakieś prace metodami rodem z wieków średnich.

Aby jakby nigdy nic pojawił się jednemu z bohaterów drugoplanowych smart fon w dłoni, a na niebie leci od tak samolot. Smaczków tego typu jest więcej. Co daje jedynie ciekawy dodatek, bo nie odgrywają większej roli w całym filmie. Jedynie lub, aż nakreślają motywacje niektórych bohaterów przedstawionych w retrospekcji.

Główny wątek dotyczy Kurumi i Haru. Z samego zwiastuna dowiadujemy się o śmierci głównego bohatera. Wiec nie jest to spoiler. Aby zaradzić traumie w jakiej jest dziewczyna po stracie bliskiej osoby jej krewni starają się wykorzystać roboterapie.

Przez niemalże cały film widzimy jak terapeuta stara się do nie jej dotrzeć z różnymi skutkami. Całość jest utrzymana w dość pogodnym klimacie, a ciepła paleta kolorów i miejsce w której rozgrywa się akcja jedynie potęguję to wrażenie.

Gdzie nigdzie można dostrzec nawiązania stylistyczne do produkcji studia Ghibli. Warto mieć to na uwadze oglądając pierwsze spotkanie pacjenta z lekarzem. Co do fabuły, emanuję ona niezwykłym ciepłem i bohaterami, którzy nie są jedynie tłem.

Każdy z nich ma coś do powiedzenia i spełnienia swoją role. Jak widać każdy musi dołożyć swoją cegiełkę do całości. Podejście Haru były niekiedy rozbrajające, jak maszyna może pojmować świat ludzi.

Wspólnie z nim widz może się uczyć jak otworzyć się na innych i rozumieć czym jest smutek, który mają w sobie ludzie. W filmie wielokrotnie pojawiają się kostki Rubika. Wiem, że trochę to dziwnie zabrzmi, ale są one ostatnią wolą, nie życzeniem, tak prośbą Kurumi. Haru starając się do niej dotrzeć realizuje je. Jednocześnie stara się pojąć czym jest przedmiot nie posiadający wartość, czy po prostu bycie przy drugiej osobie.

Na sam koniec nie mógłbym nie wspomnieć o wyjątkowym stylu graficznym. Detale były pokazane w najdrobniejszych szczegółach. Na pierwszy rzut oka można było dostrzec wszystkie przedmioty, które są interaktywne.

Każde pomieszczenie miało w sobie ukrytą część historii, którą chciało opowiedzieć. Świątynia, rzeka miasto to wszystko żyło. Chłonęło się całym sobą i pragnęło się więcej. Wszelkie animacje były odpowiednio dopieszczone i przez co dawało to więcej radości z oglądania tak wybitnego dzieła.

Podsumowując, Hal jest kolejnym obrazem, który mogę polecić każdemu kto ceni sobie dobre kino. Nie ma co się zastanawiać. Każdy znajdzie tu coś dla siebie i będzie z całą pewnością dobrze się bawił. Ocena końcowa 9/10. 


Udostępnij:

Recenzja L.A. Noire

Czy te oczy mogą kłamać? Możliwe, że tak, albo lepiej zakwestionować to lub stwierdzić, że to kłamstwo. Jak będzie to się okaże w trakcie śledztwa.

Uwielbiam produkcję, które skupiają się na fabule. Głębia i akcja to jest to, czego potrzebuję w solidnej produkcji. Tak sądziłem, że będzie gdy włączałem L.A. Noire. Tytuł ten w teorii posiada wszystko klimat z starych filmów gangsterskich. Odpowiednie ramy czasowe, a mowa tu o Los Angeles z drugiej połowy lat 40-tych XX w.

Warto wspomnieć o dołożeniu starań przy wykonaniu realistycznych twarzy, które miały odzwierciedlić najdrobniejsze zmiany nastroju rozmówcy. Mało tego śledztwa posiadają niekiedy drugie dno.

Jednak najważniejszą sprawą jest to, że od gracza zależy jak się skończą poszczególne śledztwa. Teraz powinienem stwierdzić, że L.A. Noire jest perełką wartą każdego grosza.

Niestety tak nie jest. Mając okazję ograć takie tytuły jak Sherlock Holmes: Crimes and Punishments, czy The Devil's Daughter mogłem co najwyżej popatrzeć z politowaniem nad nieudolną próbą stworzenia produkcji przygodowej, która pozwoli mi się wcielić w detektywa.

Zacznę jednak od początku. Kampania składa się z 21 misji fabularnych i ok. 42 pobocznych nie łapcie mnie za słowo. Większość z zadań głównych to samodzielne historie. Jednakowoż łączą się pewnymi klamrami.   

Przykre jest to, że w połowie gry dostaje człowiek mokrą szmatą w pysk, aby się dowiedzieć, że cały czas się mylił. Błędy te nie należy rozumieć jako pomyłkę, czyli źle wykonane zlecenie. Z tego też powodu, że po każdym śledztwie mogłem zostać pochwalony lub ochrzaniony. Wszystko zależało od rezultatu.

A teraz wyobraźcie sobie, że odkreślacie same udane akcje, a potem ktoś wylewa wam na głowę kubeł zimnej wody. Nic przyjemnego. Rozumiem, że twórcom chodziło pokazanie czym jest korupcje, władza absolutna itp.

Nie zmienia to faktu, że raz zadany cios niesprawiedliwy bardzo boli. Dalej zaczynają się misje, gdzie nawet nie musimy tropić sprawcy. Jedynym celem jest znaleźć poszlaki i zebrać właściwe reakcje, o których napiszę później.

Dla sprawiedliwości dziejowej napiszę, że były przypadki, gdzie mogłem oskarżyć o dane przestępstwo podejrzanego. (Huura!) Szkoda tylko, że było to tylko 2 przypadki. W pozostałych wychodziło to na zasadzie: ok., to ją zabiłem. Innymi słowy musiał się przyznać.

Same śledztwa polegały na tym samym. Trzeba było znaleźć poszlaki, które znajdowały się na miejscu zbrodni. Pad wibrował, a z głośników dobiegał sygnał dźwiękowy. Bez tego nie dało się znaleźć większości dowodów.

Ważna niekiedy też była kolejność odwiedzanych miejsc. Jeśli zebrałem wszystkie poszlaki to miałem do dyspozycji więcej opcji dialogowych.

Tutaj muszę zawadzić o budowę świata. L.A. Noire jest swego rodzaju piaskownicą. Jedynie co można na niej robić oprócz wykonywania misji jest odkrywania historycznych lokacji. Smaczek całkiem do rzeczy, bo lubuje się w treściach tego typu. Nie uwierzycie jakie było moje zaskoczenie, gdy w jednej zagadce trzeba było je wykorzystać.

Czytałem pilnie co przeciwnik miał do przekazania i szukałem na mapie miejsc pasujących. Niestety parę z nich były zlokalizowane w nieodkrytej do tej pory części miasta. Gdyby nie to, że zaimplementowano podpowiedzi, a raczej auto odpowiedzi to zmuszony byłbym do skorzystania z Lets play na Yt.

Hylę czoło przed tak „genialnymi” łamigłówkami. Baboli było znacznie więcej. Zacznę od słynnych twarzy. Szczerze? To mogli mieć oni na sobie maski i nie byłoby żadnej różnicy dla rozgrywki.

Fakt, były zabawne, a nie raz i pokraczne. Efektem dodania ich to L.A. Noire było stworzenie kontrastu. Bardzo brzydkiego otoczenia i tego mimo wszystko ciekawego efektu graficznego. Dalej, nie raz, nie dwa przesłuchiwany potrafi się przyznać, aby po chwili zaprzeczyć temu co mówił.

Innym absurdem jest to, że mimo weryfikacji podanych faktów i potwierdzenia przez świadków danych wydarzeń trzeba je zakwestionować zeznania, aby uzyskać właściwą reakcję. Logiczne prawda? (Jak coś to było pytanie retoryczne).

Nie raz nie dwa, winowajcy pojawiali się na sam koniec, a biedny detektyw miał się domyśleć, że to ta, a nie inna osoba jest winna. Nic tylko siąść i płakać. Na szczęście to marne śledztwa ratowały koła do publiczności.

Dzięki nim dało się usunąć zły wybór lub zobaczyć, który jest tym właściwym. Nie można tego używać non stop dlatego trzeba wykonywać zadania poboczne. Większość z nich polegała na zabiciu podejrzanych.

Podobnie było z rozgrywką. Lwia część kampanii to przygotówka. Dopiero na koniec broń zaczyna odgrywać większą role, a tak strzelałem na side q i w oskryptowanych momentach. Ogrywałem grę na padzie i od razu uprzedzam, że nie macie co liczyć na jakieś wspomaganie. Trzeba wykazać się swoimi umiejętnościami.  

Przejdę teraz do samej fabuły. Zaliczyłbym ją do starego dobrego kina i to jest mocna strona tego tytułu. Zwroty akcji są, a rasizm i uprzedzenia na tle politycznym, czy światopoglądowym stoją na porządku dziennym.

Generalnie dziś ta gra byłaby okrzyknięta propagatorem mowy nienawiści i dowodem okrucieństwa policji wobec afro amerykanów. Za to należy się szacunek, że podeszli do tematu solidnie i nie cackali się w poprawność polityczną.

W L.A. Noire miałem dwa cele z czego ten pierwszy był nieprzyjemny, tak jak pisałem wyżej natomiast drugi już uznać mogę za zadawalający. Raz, że odeszli od klasycznego nazwijmy podejścia, a dwa, że nie będzie kontynuacji. 

Co do istotniejszych elementów fabularnych to są partnerzy służbowi z kórymi protagonista pracuje. Ich rozmowy są naprawdę błyskotliwe i co awans wyżej tym gorsi się pokazywali. Z innej beczki jeden z nich jest polakiem. O dziwo, w samej grze spotka się dość często nazwiska polskojęzyczne.

I tak wygląda L.A. Noire gra inspirująca do symulatora. Niestety jest dość nierówna, a do tego wymaga dopracowania przesłuchań, tak aby nie liczyć na fart. Bo ten wielokrotnie bardzie się przydawał niż analiza dowodów i zeznań świadków. Moja ocena 7/10.


Udostępnij:

Recenzja Upiora z opery

Raz na jakiś czas warto zmienić temat. Powiedzmy sporadycznie, rzadko, a może od święta. Zamiast tradycyjnego materiału coś wyjątkowego.

Upiór z opery, film z 2004 r. w reżyserii Joela Schumachera to bez wątpienia dzieło wybitne i ponadczasowe. Ambitne jest to kino, które zawiera utwory zapadające w pamięć nawet całe lata po obejrzeniu filmu.

The Fanthom of opera jest ekranizacją książki. Powieść ta to dramat pochodzący jeszcze z XIX w. z tego też powodu język tam użyty jest już nieco archaiczny. Mimo to czytałem to z zapartym tchem w gimnazjum.

No dobrze, odbiegam trochę od tematu. Akcja filmu odbiega nieco od oryginału z tego co pamiętam. W wersji kinowej mamy podział na czas obecny i przeszłość, która jest de facto trzonem tej produkcji.

Upiór w operze przybrał formę dramatu i musicalu. Głównymi bohaterami i zarazem wokalistami są Gerard Butler (Upiór), Emmy Rossum (Christine Daaé), Patrick Wilson (Raoul de Chagny). Śmiało mogę stwierdzić, że są wybitnymi artystami, którzy błyszczeli jasno na srebrnym ekranie.

Tchnęli oni w swoje postacie życie. Nadali im jak najbardziej wiarygodność i realizmu jakim się im należał. Nie mogę się do niczego praktycznie doczepić jeśli chodzi o ich wykonanie. Fabuła jaką śledziłem z najwyższą uwagą wciąga jak bagno.

Żeby oddać sprawiedliwość nie zabrakło paru potknięć w scenariuszu. Ale po kolei, nie będę uprzedzał faktów. Główną bohaterką jest młodziutka artystka Christine Daaé. Obiecująca wschodząca gwiazda, talent, który należy odkryć.

Tak też się stanie, bo w gmachu żyje tajemniczy upiór. Szaleniec, geniusz, a dziś nazwałoby się go pschofanem. Początkowo przedstawiony jest jako anioł muzyki. Lecz niedługo później pokazuję swoje prawdziwe obliczę.

Między czasie zjawia się też wice hrabia Raoul de Chagny. Od momentu debiutu gwiazdeczki Daae wszystko zaczyna przyśpieszać. Tempo jest naprawdę szybkie i równomierne.

Nie powinno to nikogo zaskoczyć jak napiszę, że parę elementów przekręcono lub też nadinterpretowano. Antagonista tej historii rzeczywiście był geniuszem muzyki, ale jednocześnie zabójcą, który podróżował po świecie.

Jego światem nie był jedynie budynek opery i sposób w jaki skończył był całkiem inny. Wątków tego typu jest znacznie więcej. Zniesmaczyć może tylko tych, co znają materiał źródłowy.

W tym szaleństwie i to niekiedy dosłownym zauważyć można pewne schematy działania u ludzi zawładniętych obsesją na punkcie „ukochanych”. W momencie kiedy oglądamy kryjówke Upiora są sceny, gdzie widoczne są podobizny  Christine, klasyka, ale nie sztampa.

Jeśli już się czegoś czepić to zachowania, planowania w działaniu Raoula. W pojedynku na cmentarzu mógł zabić oprawcę, ale został powstrzymany przez Daae. No, ok. można uznać to za argument uzasadniający jego działanie. Tylko, czemu puścił go wolno?

Dalej było już tylko lepiej. Upiór żąda kategorycznie wystawienia jego opery. W gmachu znajdują uzbrojeni policjanci (straż miejska). Każdy z nich ma karabin, a więc oddanie zestrzelanie napastnika nie stanowi problemu.

O ironio ten mimo tego, że wystawia się jak kaczka na patelni dobre parę minut to nie wykorzystują tego. Wszystko to po to, aby zrobić dramatyczne zakończenie do którego nie powinno dojść. No trudno, za pierwszym razem jak to oglądałem kilka lat temu jakoś nie zauważyłem.

Na sam koniec trochę sobie zażartuję z absurdów jakie w samej powieści i filmie wystąpiły. Głowna bohaterka, która żyje już na przełomie XIX i XX w. wieży w istnienie anioła, który ją uczy śpiewu. Ciekawe jak to robił, niewiadomo, ale jakoś dał radę.

Kolejna rzecz, scena jak wpływają do podziemi i automatycznie poruszająca się krata i świeczniki wyłaniające się z wody, które są już zapalone. Prawdziwy przyrost formy nad treścią.

Podsumowując, mimo tych i innych niedociągnięć jest to naprawdę dobre kino wartę twojego czasu. Gorąco polecam obejrzeć Upiora w operze.


Udostępnij:

Recenzja The Crew

The Crew od samej nazwy crew mnie zalewa. Taki żart na dzień dobry. Jednak na poważnie to jednak mnie trafia, bo gra z potencjałem, ale niewykorzystanym.

Z Tyn tytułem jak i jej jakością od strony technicznej wiąże się pewna anegdota. Kilka lat temu jak Ubi rozdawał tą produkcję na prawo i lewo. Byłem zachwycony, bo nadarzyła się okazja, aby zobaczyć USA.

Niestety coś poszło nie tak. Pomoc techniczna stwierdziła, że to łącze. No i wiecie co? Nie mieli racji. The Crew miało w sobie problemy, które nijak się miały do PC, czy łączą. W tym roku ponownie uruchomiłem grę na nowym blaszku i wreszcie mogłem wyruszyć w podróż i zebrać drużynę.

Zacznę od modelu jazdy. Nie oczekujcie symulatora ani czegoś podobnego. Mamy tu jedynie, albo aż system zręcznościowy. W sumie przypadł mi do gustu, bo uwielbiam taką niezobowiązującą jazdę na pełnym gazie. Dziwny jest natomiast system kolizji.

Raz miałem okazję jedynie „musnąć” o inne auto, aby zaraz w identycznej sytuacji zobaczyć spektakularną kraksę. Niezbadane są wyroki boskie… Jednak to wszystko to wielkie nic przy „sztuczkach” Si. Tutaj zaczyna się magia.

Tak z rodzaju tych kiedy pad znika z oknem. The Crew pokazuję to bardzo dobrze na samym początku. Wyścig z Zoe był pamiętny, jej auto jaki i innych potrafiło osiągnąć prędkość światła, dźwięku itp. Krew zalewa, nie znaczy to, że nie da się tego obejść. Szybko się zorientowałem, że trzeba szukać skrótów. Samo to mogło nie wystarczyć i zalecane było spychanie na bok.

W miarę czasu jak się odblokowywałem nowe ulepszenia sytuacja się zmieniała i mogłem czerpać przyjemność z jazdy. Niestety co jakiś czas trafiałem na misję od której mnie… sami wiecie co.

Jedynym sposobem, aby jakoś się uporać z tym problem było robienie pobocznych aktywności sprowadzający się do jazdy od bramki do bramki lub skoki w dal. Atrakcji było więcej, ale nie są jakieś warte wspomnienia.

Najwięcej radochy dawały zadania z dedykowanymi z góry autami. Projekty tras robiły swoje i zachęcały do maksowania wyników. Co potem okazało się koniecznością, aby odblokować misje fabularne, co za ironia.

The Crew jest grą z gatunku mmo i o dziwo sporo ludzi bawi się wciąż, a przynajmniej na PC. Co chwila byłem zapraszany na pościgi policji itp. Nabiera to pazura, ale to nie to samo co zabawa z znajomymi na Ts. Jeśli zechcecie można zignorować ten aspekt, bo TC ma kampanie singlową.

Nie jest jakaś wybitna, ale daję radę. Cel prosty zemsta na mordercach brata protagonisty. Spora część z przerywników była tylko rozmowami między bohaterami na tle samochodów. Nie zabrakło też takich pełnoprawnych, które już robiły swoje.

Przy premierze tego tytułu ludzie skarżyli się na to, że serwery zawieszał się bez informowania o tym. No nic się w tej materii nie zmieniło. Nieumarłę fury też dalej się mają dobrze.

W całej grze to najlepiej wyszły miasta. Każde z nich jest naprawdę rozbudowane i to chyba najbardziej skłaniało mnie do jeżdżenie po wirtualnych stanach. Same tereny wokół były już nieco rozmyte i średnio szczegółowe. Szczęśliwe w grach, gdzie się pędzi na złamanie karku to nie przeszkadza w odbiorze.

Tak oto prezentuję się MMORacing produkcja, która zapędziła się i zleciała w przepaść Wielkiego Kanionu. Ocena 6.5/10.


Udostępnij:

Recenzja filmu Paprika

Papryka to takie warzywo. Ostre lub łagodne zależnie od gatunku. Szczerze, to wolę pikantne odmiany. Zastawiasz się co czytasz? Bardzo dobrze, a wiesz, że właśnie śnisz?

Sen, świat fantazji, który jest dostępny tylko dla nas. Jest to sanktuarium niedostępne dla nikogo zewnątrz. Co byś jednak zrobił jakbym powiedział, że istnieje urządzenie DC Mini, które umożliwia wejście do tej „krainy”?

Z tą Papryką wyszło dziwnie. Lecz jest to nic w porównaniu z tym co zobaczyłem w filmie o tym właśnie tytule. Zapraszam was do niezwykłego świata, gdzie dzięki niezwykłej technologii fantazje i rzeczywistość stają się jednością.

Film Paprika z 2006 r. w reżyserii Satoshi Kon to naprawdę wybitne dzieło. Mógłbym stwierdzić, że od czasu obejrzenia Ghost in The Shell czekałem właśnie na tą produkcję.

Nie jest to komedia, czy okruchy życia, co to, to nie. Mamy tu thriller z elementami Sci-Fi. Wszystko jednak zostało okraszone psychodelkiką. Taką łagodną, co prawda, ale jakże przyjemną w odbiorze.  

Początkowo sądziłem, że motyw parady jest jedynie początkiem do czegoś znacznie większego. W sumie było, ale w tym znaczeniu jakim myślicie. Nie byłem szokowany jakimiś brutalnymi obrazami.

Wszystko zostało odpowiednio zbalansowane tak, aby miło spędzić czas. Nie jest też produkcja dla kogoś kto szuka łatwej w odbiorze treści. Przewijają się tutaj najróżniejsze wątki.

Zaczynając od tych najbardziej klasycznych jak mylenie pożądania z miłością, czy już coś bardziej wyrafinowanego jak załamanie psychiczne nie wywołane wydarzeniami z bieżących wydarzeń, a czającymi się gdzieś w przeszłości.

Ba, nie zabrakło też kompleksu boga. Pełen zestaw, a poruszałem zaledwie cześć tego co oferuję Paprika. Sama fabuła rozgrywa się częściowo w rzeczywistym świecie, a częściowo w ludzkich umysłach.

Przejścia między tymi wymiarami są tak płynne, że aby je zauważyć twórcy umieszczają naglą scenę akcji, żeby to wyraźnie zasygnalizować.

Pisałem wcześniej, że mamy do czynienia z kinem sensacyjnym. Przemoc pokazuje się tu, a nawet nagość. Tyle, że krew się za bardzo nie leje. Brakuje tu wiarygodności, w postaci ofiar szaleńców, którzy tu występują. Mały spoiler, wszystkie postronne postacie mimo ataków wychodzą cało.

Z jednej strony to dobrze. Ale to tak jakby oblać kogoś wodą w lany poniedziałek, a ta osobo i tak jest sucha. Mimo bycia polaną kranówką. Przejdę teraz do postaci. Mamy tu małe grono bohaterów pierwszo i drugo planowych.

Każdy z nich było naprawdę dobrze rozpisany. Tak, wiem banalny slogan. Kiedy ich obserwowałem, oglądałem czułem, że mają coś do przekazania. Policjant z wyrzutami sumienia. Paprika, która była jak radosna studentka z pierwszego roku, a także duży i nieodpowiedzialny geniusz.

Pani doktor Chiba Atsuko jedyna postać do której trzeba się przekonać. Gdy śledziłem jej poczynania miałem nieodparte wrażenie obcowania z stereotypową nauczycielką. Wiecie taką co ma „kołek w dupie”.

O dziwo jeden z antagonistów dość szybko się zdradza. Wystarczy jedynie obserwować reakcje, a zauważycie go szybko. Natomiast następnych już nie. Warto jeszcze odnieść się do części technicznej.

Modele postaci jaki cała oprawa jest odczuwalnie starsza niż to do czego przyzwyczaiły mnie współczesne anime. Był to skok do przeszłości. Bardzo, ale to bardzo przyjemny. Dostałem wszystko co najlepsze, ale co się dziwić jak stali za tym ludzie z Madhouse.

Podsumowując ten jakże płomienny tekst. Kino najwyżej klasy i zarazem ostatni film, który został stworzony przez Satoshi Kon. Na koniec mała ciekawostka. Paprika jest ekranizacją książki o tym samym tytule z 1993 r.


Udostępnij:

Recenzja Assassin's Creed 3

Niedziela wieczór piszę na świeżo kolejny tekst. Tym razem będzie to dla odmiany produkcja historyczna w czasie rewolucji w koloniach brytyjskich. Nie przedłużając dłużej zobaczymy jak poszło Ubi tym razem.

Przechodzę po raz drugi Assassin's Creed 3 wrażenia są co prawda nieco inne, ale to co najważniejsze dalej jest takie samo. Wciąż spostrzegam tą odsłonę jak coś pomiędzy AC2, a DLC Bractwo.

Zaznaczę, że nie jest to, aż tak dobre fabularnie jak pierwsza przygoda Ezio, a rozgrywka nie dorównuję tej z Ac Brotherhood. Zacznę od dość istotnego faktu, że gra nie zestarzała się dobrze.

Widać było, że już te 7 lat minęło i przydałoby się coś poprawić. Ogrywana przeze mnie wersja to ta oryginalna, a nie remaster. Do modeli postaci mogłem się szybko przyzwyczaić, a wygląd budynków nawet mogę pochwalić za jakość. Niestety przyrodę już nie, a zwłaszcza z lotu ptaka powodowała „krwawienie oczu”.

Tytuły co mają te 15 lat lub więcej niekiedy wyróżniają się swojego rodzaju stylem, który dodaje im uroku. Assassin's Creed 3 stawia na realistkę. Powiem więcej na fotorealizm, ale to już może lekka przesada.

Tak, czy inaczej mamy tu styl, która bardzo szybko staję się szpetny. Dodam, że to nie jedyne bolączki tej odsłony. Zawsze stawiałem Bethesda za „wzór” w dziedzinie błędów wszelakich w grach wideo.

Tym razem Ubisoft rzuciło rękawicę i pokazało na co ich stać. Zważając, że mówię tu o kilkuletniej produkcji single player razi to o wiele bardziej niż w takim F76. Ragnole były na porządku dziennym. Warto wspomnieć jeszcze o jednym ciekawym  przypadku.

Desmont drugi z grywalnych protagonistów nauczył się ciekawego „teleportu”. Skurczenie się, a następnie przybranie formy podobnej do ośmiornicy. Choć grywam dużo w najrówniejsze tytuły od różnych studiów to czegoś tak dziwnego nie widziałem wcześniej.

Nie zabrakło też lewitujących przedmiotów lub krzaków, a także wybitych przypadkowo przedmiotów. Największą bolączką tej odsłony, a może i serii do czasu wyjścia Origins jest automatyczny system poruszania się. Nie ma co ukrywać, że jak się szaleje po dachach to trzyma się określone przyciski, a Assassin sam biegnie skacze i chwyta co trzeba bez udziału gracza. Innymi słowy automat.


W tej części jest tego więcej o wiele więcej. Kiedyś tego nie odczuwałem jako ograniczenie. Teraz miałem wrażenie jakbym miał skrępowane ręce i nogi. Dyskomfort ten był dla mnie bardzo dotkliwy.

W późniejszym czasie już się z tym „ułatwieniem” oswoiłem. Lecz na samym końcu w finalnej misji kampanii zobaczyłem wszelkie mankamenty poruszania się. Jak zauważyliście zależnie od tego po czym się poruszał dzielny pół Indianin/ Brytyjczyk taką miał animację. 

Dobrze, a teraz wyobraźcie sobie, że obok siebie ustawiacie bardzo ciasno wszelkie możliwe przeszkody, które same z siebie mieszają poszczególnych skryptach odpowiadające za ruch.

Wyjdzie z tego najbardziej toporna misja jaką mogli zafundować twórcy. Jeśli powtórzy się ją kilka razy to wszystko zacznie być widoczne jak na dłoni.


Podobnie sytuacja ma się z walką. O ile szybkie potyczki opierające się o bloki i ataki nie rażą jak trwają te klika sekund, tak walka z bossem te parę minut znowu wyciąga wszystko na wierzch.

Porównać to można najlepiej z ścigałkami. Gdy się pędzi w takim WRC z pełną mocą silnika nie zauważy się, że elementy otoczenia przypominają sowim wyglądem to co mieliśmy na początku 7 generacji.

Tutaj natomiast zafundowano co prawda raz, ale jednak walkę z templariuszem na tej jakże topornej mechanice.


Przejdę teraz do fabuły, o dziwo nie jest zła. Poruszane w niej tematy o zgrozo są aktualne. I nie chodzi o traktowanie mniejszości #LGBT itp. Mamy tu coś zgoła innego. Nachodźcy / kolonizatorzy po przez swoje „ubogacanie kulturowe” odebrali i usunęli rdzennych mieszkańców z ich ziem.

Brzmi znajomo? No dobra, nie będę tu wchodził w politykę itp. Protagonistą historii właściwej jest Indianin Connor, a właściwie Ratonhnhaké:ton, bo to jest jego prawdziwe imię. Odebrałem go jako człowieka idealistę, który żyje marzeniami i wykazuję pewną pogardę wszystkim wokół, no z wyjątkiem swojego mentora.

Jego podejście nie było wbrew pozorom naiwne, a powiedzmy chaotyczne wynikające z wielu rzeczy. Po pierwsze wychowywał się w innej kulturze. Kolejną sprawą brak dogłębnej znajomości odwiecznego konfliktu między zwalczającymi się frakcjami. Wszystko to mocno się na nim odbiło.


Jeśli komuś było mało to rewolucja w jakiej walczył swoje też zrobiła. Wiele osób porównuje go z Ezio. Uznałbym to za błąd. Trzeba wziąć wspomniane różnice, o których pisałem wyżej. Samo to wymusza stworzenie całkiem innego bohatera.

Co do samej kampanii. Fabuła wciąż jest wciągająca i zachęca do poznawania jej. Nie zabraknie rekonstrukcji prawdziwych wydarzeń historycznych. Dzięki temu dla każdego coś dobrego.

Warto zaznaczyć, że nie ograniczono się do komunikatów tekstowych o mijającym czasie. Connor doczekał się kilku modeli. Dziecko, młodzieniec, aż w końcu dorosły napakowany Pudzian. Niestety nie wszyscy dostali, aż 3 wersje „siebie”. Mimo wszystko takie smaczki należy docenić.


W czasie przechodzenia gry, dane mi było spróbować sił w aktywnościach pobocznych. Mogłem rekrutować nowych członków bractwa. Zastanawia mnie dobór pierwszego członka, który był Francuzem. Przypadek? Nie sądzę! Musicie wiedzieć, że przydupasem antagonisty był Brytyjczyk. No, a jak wiadomo ludzie z krajów, z których oni pochodzą to za bardzo się nie lubią.

Kolejną atrakcją trochę główną, a trochę opcjonalną były bitwy morskie. Więcej o nich napisałem w tej recenzji. Dla uzupełnia dodam, że jako aktywność dodatkowa była ok., nie przeszkadzała, a nawet bawiła.

Co do elementów wartych wspomnienia. W tej części Assassin's Creed poświęcono więcej czasu antenowego Templariuszą. Poglądy ich są równie ciekawe co Sithów i tak samo jak z nimi mógłbym się zgodzić to już z metodami działania polegającymi na groźbach i terrorze już nie.  


Podsumowując ten długi niczym obietnice wyborcze tekst. Zagranie w AC3 wbrew pozorom ma sens. Większość mankamentów nie zauważycie, bo są to tylko krótkie „błyski” jak w wyścigach. Jedynie poruszanie może, choć nie musi irytować.   

A tak i jeszcze dla tych co lubią maksować dany tytuł będą uwierać cele opcjonalne, które naprawdę potrafią narzucić strategię przechodzenia poszczególnych zadań.

Napiszcie w komentarzach jakie waszym zdaniem mechaniki ograniczają was w grach z serii Assassin's Creed.


Udostępnij:

Recenzja Koe no Katachi

Głos jest niezwykle ważnym narzędziem i elementem naszego życia. Co byście zrobili jakbyście nie mogli go usłyszeć?

Na to i wiele jeszcze innych pytań próbowano odpowiedzieć w Koe no Katachi. Od razu uprzedzam, że trzeba się wgryźć w ten film, aby się do niego przekonać. Nie jest to produkcja dla każdego. Z jednej strony mamy tu okruchy życia, a z drugiej „Trudne sprawy”.

Ciut przesadziłem z tym porównaniem. Lecz można tak to odebrać jeśli obejrzy się pobieżnie bez poświęcenia uwagi. Ci z was co zaczną analizować wszystko co oglądają doszukają się tu dramatu z głębią.

Na samym początku w pierwszych minutach zobaczyliśmy teraźniejszość, aby chwilę później wrócić do przeszłości.


To co zobaczyłem zwaliło mnie z nóg. Bezmyślny system i nauczyciele, którzy byli skończonymi kretynami. Do szkoły zostaje przyjęta nowa uczennica, która nie słyszały. Czy dostosowano jakoś warunki do jej potrzeb? A może zwolniono z zajęć w których nie jest wstanie brać udziału?

Chciałbym napisać, tak zrobili to! Pobożne życzenia…, a żeby było „śmieszniej” przez kolejne kilka miesięcy była ofiarą kolegów i koleżanek z klasy.

Dalej nie będę już tak nakreślał tego co się wydarzyło, ale zaznaczę tylko, że akcja reszty filmu wiąże się z odkupieniem. Pokuta byłaby trafniejszym słowem.


Metamorfoza poszczególnych bohaterów wywołała u mnie szczere zaskoczenie. Mógłbym to porównać do przeskoku z szarości lub czerni i bieli do koloru. Ten kontrast przykuł moją uwagę.

Wszystko zostało wyjaśnione, czemu tak, a nie inaczej się stało. Tylko, gdzie nigdzie dostrzegłem sceny, które się nie kleiły ze sobą najlepiej. Szczęśliwie stało się w sumie to na samym początku i więcej nie zaobserwowałem czegoś podobnego.

Próby jakie podejmował Shōya Ishida (protagonista) były z jednej strony pocieszne, a z drugiej szczere. Wplątywanie w treść wątku zauroczenia i próby zdobycia serca ukochanej były jak wspomniałem zabawne.


Odrywały one od tematu właściwego, pokuty jaką odbywał od wielu lat główny boaheter. Cel jaki sobie postawił był jasny. Jednak, gdzieś z tyłu głowy coś mi mówiło, że jest w tym wszystkim drugie dno.

Wszystkie te zawiłe sporawy zostały moim zadaniem za bardzo rozwleczone. Dwie godziny to zdecydowanie za długi czas. Skrócenie tego czasu zapewniłoby lepsze tempo i sam odbiór.

W  Koe no Katachi bohaterowie dość często używają języka migowego. Oczywiście przewidziano taką oczywistość jak brak znajomości języka tego przez widzów. Nie zabrakło też scen, która wymagała znajomości języka japońskiego, aby wiedzieć co Shouko Nishimiya pragnęła przekazać.


Skoro już o niej wspominam to przyznam, że jest niezwykła. Uprzedzając pytanie, tak jest idealną kandydatką na waifu. Wyjątkowo ciepła i cierpliwa dziewczyna. Wygląda i dość często pokazuje swoje delikatne oblicze, ale…

Tak, ale musi być silną osobą, aby tyle wytrzymać. Żeby lepiej ją poznać, warto bardziej zwracać uwagę na mowę ciała. Szkoda tylko, że tylko gdzie nigdzie komunikaty jakie przekazywała były zrozumiałe. Co prawda powie co nieco, ale widać, że sprawia jej to kłopot.

Podejrzewam, że chciano trochę zaoszczędzić na dodatkowych animacjach i postawili na standardowe oszczędne, że się tak wyrażę.


W tym dramacie nie zabraknie postaci drugo planowych. Uczniowie, którzy pokazują się, gdzieś z boku i z ni nutki ni pietruszki wpadają z hukiem na scenę. Rozumiem, że chciano przez to dodać animuszu i dodatkowego tła, które podkreśli i urozmaici fabułę.

Zamiast tego odebrałem ich jedynie jako zapchaj dziurę. Stali się spoiwem dość rozrzedzonym i nie najlepiej przez to klejącym w spójną całość.

Kwintesencją tego była jedna postać epizodyczna, która pokazywała się tylko po to, aby pokazać to ja ta zła! Idę skrzywdzić znowu Shouko.


Przejdę teraz do części „technicznej’. Kreska była naprawdę wyrazista jak większość współczesnych produkcji. Całe otoczenie bogate w detale, a ludzie stanowiący przysłowiową kropkę nad „i” mieli wyrazistość, która dodawała realizmowi tego świata.

Podsumowując. Mam pewny problem z tą produkcją. Z jednej strony mamy dobrze wykonany dramat. Natomiast z drugiej brak wyrównanego tempa i na siłę wrzuceni bohaterowie drugo planowi budzą niesmak.

Sądzę jednak, że plusów jest jednak więcej, wbrew pozorom. Dajcie szansę Koe no Katachi możliwe, że wam przypadnie do gustu?

Napiszcie w komentarzach jakie znacie filmy z nieco zmarnowanym potencjałem.  


Udostępnij:

Recenzja GTA V

Wiecie co mnie najbardziej wkurza? Złośliwość rzeczy martwych! Człowiek trudzi się i pracuję, aby wykonać plan, a tu wredny PC usuwa mu jego dzieło.

Nie zostało mi nic innego jak napisać ponownie recenzję GTA V wydanej na 7, 8 i zapowiedzianej na 9 generację. Tekst który czytacie opiera się na porcie PC. Legendarna seria, gdzie celebryci, aktorki i pieroński adwokat wieszali psy.

Dobrze by było, aby się na tym ograniczyli, bo afer było całkiem sporo. Przejdźmy jednak do rzeczy. Wielka Kradzież Aut, bo tak można przetłumaczyć tytuł gry to cudeńko. Pełnoprawny tytuł, który można kupić na własność i ogrywać bez potrzeby bycia online. 
 

Za samo to mógłbym ich ozłocić, ale jeśli komuś mało to tryb fabularny, bo tak zwie się kampania nie posiada pierońskich DLC. Jak dla mnie miodzio. W dobie okradania ludzi z kasy w postaci podwójnego płacenia za to samo mogę śmiało podciągnąć to pod fenomen. 

Skupię teraz na samej historii jaka została przedstawiona w piątej części. Jest nie równa i cześć z niej przypomina produkcję z "Trudnych spraw". Z czego to wynika? Już śpieszę z odpowiedzią. Mamy pierwszy raz w tej serii trzech grywalnych bohaterów: Michael De Santa, Franklin Clinton i Trevor Philips. 

Każdy z nich ma swoją oddzielną linie fabularną jak i część wspólną. O ile jestem wstanie przymknąć oko na Trevora i FC to rodzina Michaela jest żywcem wzięta z pato programów. Prawdziwy rak na który nie mogłem patrzeć. 


Za pierwszym razem jak grałem parę lat temu jakoś tego tak nie odczuwałem. Miałem wtedy wrażenie, że jest to tania sztampa. Teraz widzę, że to coś co powinno zostać wycięte. Czemu poświęcam temu tak dużo miejsca? Bo przerywniki pokazujące fabułę są dość częste i bardzo wpływają na odbiór gry. 

No dobrze, przejdźmy dalej. Szczęśliwie oprócz takich wewnętrznych rodzinnych wątków, które występują u każdego z protagonistów mamy ich misję bojowe, że tak się wyrażę. Chodzi o questy, gdzie dominuje broń palna i szybkie bryki.

W tym przypadku Michael dominuje. To właśnie jego filmowe perypetię najbardziej się wyróżniały błyskotliwymi zwrotami akcji. Ba, będzie tam nawet jedna pamiętna scena, którą do dziś pamiętam. Nie będę pisał wam jaka, aby nie psuć wam zabawy. 


Trevor z kolei wypada blado. Nie ma co się tym przejmować, bo nadrabia to sowim temperamentem. Jeśli można tak to nazwać. Jest bardzo dziki i nieokiełznany. Można śmiało go zaliczyć do jednoosobowych armii. 

Nie będzie to spoilerem jak napiszę, że jednym z misji będzie torturowanie "świadka", a katem będzie on. Wiąże się  z tym ciekawa sprawa. Gdy w 2005 r. pewien modder wyciągnął z kodu źródłowego mini porno gierkę wszystkie święto jebne media chciały się zapluć żółcią.

Teraz nic, spokój, no prawie zamieszanie też to wywołało jak i scena z dupczeniem, którą reporter z tabloidów fotografuje wspólnie z FC. Sporo się widać zmieniło i w końcu ludzie zauważyli, że gra dla dorosłych. Nie dla dzieci może zwierać takie, a nie inne treści. 


Wspólna cześć kampanii jest moim zdaniem najbardziej spójna i tworzy zgrabną całość. Nie raz Gta V pokazuje, że jest świadome, czym jest i nie traktuje się z śmiertelną powagą. Co stanowi całkowite przeciwieństwo poprzedniej odsłony.   

Niezwykły humor w postaci zbzikowanych "obrońców USA", czy ludzi, którzy strzelają do anten sąsiadów stoi na porządku dziennym. Na mapie rozsiane są znaki zapytanie pod którymi kryją się niezwykli epizodyczni bohaterowie. 

Nie zabraknie też gości z innych światów, co już stanowi crème de la crème. Pora wspomnieć co nieco o świecie i tego co tam czeka na nas. Wspomniałem już o znakach zapytania. Warto jeszcze dodać miejsca które można kupić. Kina, garaże, a nawet lotniska! 


Z poszczególnymi tymi miejscówkami wiążą się zdania poboczne, które są całkowicie opcjonalne. Stanowią jednocześnie jedną z nielicznych form zarobków. Jak już o tym piszę. Pora na jeden z absurdów, który wrył mi się w pamięć. 

Do jednego z większych skoków, o których napiszę później potrzebny był podrasowany samochód i kostiumy itp. O ile większość rzeczy można zdobyć siłą. TO musicie wiedzieć, że nie FBI, czy szalony milioner jest największym bossem w mieście. 

Są to sklepikarze! Nie ważne, czy się pali, czy nie i jakie macie broń przy sobie. Im i tylko im nie zdołacie zwinąć towaru. Kolejnym już nieco mniejszym absurdzikiem są samochody. Da się zrobić wgniecenia, czy nawet oderwać to i owo. Lecz niech pierwszy żuci kamieniem ten komu się udało wysadzić prowadzone cztery kółka. 


Auta są naprawdę mocne, a system prowadzenia całkiem przystępny. Jadąc grzecznie ma się wrażenia odprężenia. Natomiast jak już dociśnie się spust pada nie ma już zmiłuj. Jazda bez trzymanki w 100% zręcznościowym stylu. 

Skoro już jestem przy tym FC jak i reszta mają specjalne moce. Nasz gnagus umie spowalniać czas prowadząc auto, co pozwala na brawurowe akcję w czasie pościgów lub ucieczek. Wszystko byłby naprawdę super, jakby tylko dopuszczano go częściej za kółko. 

Michael jest w tym trio odpowiednikiem Maxa Paina. Natomiast Trevor wpada w szał i zyskuję tymczasową nieśmiertelność. Tylko w przypadku pierwszego z naszych milusińskich nie ma odczuwalnych ograniczeń z korzystania z umiejętności specjalnej.


Regeneracja u pozostałych towarzyszy broni wymaga czasu. Dla tego używa się tego jedynie w trudniejszych etapach kampanii GTA V. Przejdźmy teraz do napadów. Są spektakularne i widowiskowe.

Jednocześnie powtarzalne w swoim schemacie. Pewne etapy jak planowanie i wykonywanie przygotowań mogą drażnić. Jeśli jednak się przez to przebije mamy sporo dobrej, ba bardzo dobrej zabawy. W czasie takich akcji przełączamy między grywalnymi postaciami co dodaje jeszcze większej ekscytacji. 

Podsumowując. Atrakcji i możliwości eksploracji świata jest znacznie więcej. Gta V na sporo możliwości, ale nie jest wstanie zrobić więcej niż jednego dobrego wrażenia. Za pierwszym razem byłem pod wielkim wrażeniem jak i rozmachem, czy jakością graficzną. Natomiast teraz jak mam  już drugie podejście za sobą dostrzegam sporo rzeczy, które warto zmienić. Ocena końcowa 7.5/10.   


  
Udostępnij:

Translate

Czytelnicy

Wyświetlania