Było miło i wesoło to teraz trochę akcji. Tsuki ga Michibiku Isekai Douchuu Season 2 to kontynuacja ciepło przyjętej anime o tym samym tytule. Na sam początek zostałem zaszczycony bardzo, ale to bardzo krótkim streszczeniem z poprzedniego sezonu. Uważam jednak, że lepiej się zapoznać co tam się działo, bo za dużo bohaterów i miejsc, które nie będą zrozumiale dla nowych widzów.
Kolejną istotną sprawą jest sam Mc. Powiedzieć, że jest Op to jakby nic nie powiedzieć. Jego możliwości nie zostały jak na razie pokazane w 100% i nie zanosi się na to. Więc mogę wstępnie odwołać się do słynnego zdania jakie często się używa na shortach: użył zaledwie 3% mocy.
Seria ta może przyprawić o zawrót głowy, bo nie jest jednoznacznie zadeklarowana. Będzie to krzyżowanie się głębokich przemyśleń protagonisty i jednocześnie komedia. Wiecie czego można się spodziewać? Licznych klisz i rozwiązań fabularnych wykorzystywanych w innych anime.
Szybko wprowadzono całą listę nowych bohaterów drugoplanowych. Pytanie, czy nie mieli lepszego pomysłu, czy chcieli na te parę odcinków pokazać jak zrobić dramaturgię niskich lotów? Wszelkie mniej lub bardziej wzniosłe chwile jakie miały miejsce w epizodach, w których epizodyczne postacie odgrywali pierwsza rolę były to potężne odgrzewane kotlety. Nie będzie to jakimś wielkim spoilerem, ale zostaliście ostrzeżeni.
Polar Naval towarzyszka bohaterki Hibiki ginie poświęcając się dla niej. O nie! Jakie to smutne, no bez jaj gorzej już się nie dało tego wymyślić. Generał frakcji demonów załzawił ją prawie bez wysiłku. Natomiast Tomoki kreowany jest na zepsutego pseudo bohatera. Niby starano się to jakoś uzasadnić wszystko jego życiem szkolnym. Szybko to schodzi na boczny tor, bo jego relacje Lily (rodzina królewska) to pokazywanie, że dopiero teraz będzie miał pod górkę. Koniec spoilerów.
Kolejne wydarzenia o wiele lepiej trzymają się kupy, a anime przybrało już lepszą formę niż poprzednio. Z komedio - dramtu przeszło w klasyczną przygodówke w Isekai. Dziwnym trafem poszli śladem Tensei Shitara Slime Datta KeTensei Shitara Slime Datta Ken moda na uczenie się odcinek któryś tam z rzędu. Jednak bardziej niż samą szkołą warto przyjrzeć się temu co się kryje w ciemnych zaułkach.
Czy to początek ciekawej intrygi? Niczego nie można wykluczyć, pewne jest tylko to, że nikt nie zdoła pokonać Makoto. Idziemy dalej powaga odchodzi już zupełnie na bok, a cała budowa jakiś wzniosłych wątków poszła w piach. Tylko Hibiki i ten jakoś mu tam, no nieważne przypominają o walce ludzi z demonami. Jakby kogoś to obchodziło.
Nawet autorów anime to nie interesuje, a bardziej się skupili na miłośnych podbojach Mio (pajęczyca). Wędrując po świecie uczy się gotować i spotyka bohaterkę. Przynajmniej miała szczęście i coś na tym ugrała. Bogini, która zaczęła ten między światowy sajgon nie jest na tyle potężna, aby rzeczywiście zrobić coś realnego w tym świecie, w którym rzekomo się zajmuje.
Panie i panowie w końcu, bo w połowie sezonu coś się zaczęło przesuwać do przodu. W jakim sensie? Tutaj nawet nie chodzi o wojnę jaka rozpętała się między ludźmi, a demonami. Tomoe i Mio mogły wreszcie wyjść z swoich ról haremowych i pokazać głębszą więź jaką mają z młodym mistrzem.
Co prawda już to jest przerabiane od samego początku, ale dopiero wraz pokazaniem się odklejanego bohatera, a może bohaterki. Trudno powiedzieć…. Scena w której Tomoe rozmawia z Mistrzem Gildii, a następnie z Pajęczycą pokazuje co naprawdę się tam dzieje. Takie krótkie momenty są prawdziwym rodzynkami. W czasie gdy watek główny zaczyna nabierać jakiegoś kształtu w postaci opozycji względem bogini i bóg raczy wiedzieć czego jeszcze. Intryga ta jest przedstawiona banalnie. Właściwiej byłoby powiedzieć. Jak każda inna tego typu nie ma pomysłu na siebie, a jedynie kopiuje znane motywy.
Jakbym chciał potraktować poważniej tą serie to musiałbym mocno skrytykować za nijakie łączenie wątków. Nie tylko tych, które są następstwem następnych, ale też i pobocznych. Rozkładając na papierze poszczególne wydarzenia i narrację wszystko trzyma się kupy. Diabeł tkwi w szczegółach i zaczyna się sypać jak przygląda się motywom poszczególnych bohaterów. Jakby robiło to małe studio to by się jeszcze dało przymknąć oko. Jednak od większego zespoły oczekiwałoby się lepszego rozwinięcia historii uczniów i tego co ich napędza do dalszego działania.
Podobnie ma się sprawa Mokoto. Następnie jest próba pokazania go jako centralnej postaci będącej raz bliżej, raz dalej centrum wydarzeń. Wprowadzanie nowych frakcji jak kapłanów bogini będących zainteresowani jego interesami miało dodać jakiejś powagi, czy innej nuty emocjonalnej, ale tak naprawdę robią jedynie za ozdobę. Po „błyskotkach” niczego się spodziewać nie można. Bardziej aktywny udział byłby mile widziany. W samej Sferze też się coś dzieje, ale znowu z pozoru. Pije do tego, że krowa która dużo muczy mało mleka daje.
Nie ma jak sobie przypomnieć o sprawach „drugorzędnych”. Po zabawie w nauczyciela wraca z powrotem walki międzynarodowe. O ile początkowo jakoś to się trzymało kupy jak na standardy serii tak potem posypało się i to wybitnie. Mc jest prawdopodobnie drugą jeśli nie pierwszą najpotężniejszą osobą w tym uniwersum. Mowa o aktywnie działających bohaterach.
No i właśnie zaczyna się dywersja w mieście akademickim ludzie giną. Nawet już nie chodzi o tych, którzy znajdują się w całym mieście, ale terenie uczelni. Makoto patrzy jakby nigdy nic i prowadzi sobie luźne pogawędki, bo znowu bujanie w obłokach wróciło psując wszystko. Idąc dalej głupoty tego typu się jeszcze powiększają. Niby ma być dramatycznie, gdzie nigdzie dodano szczyptę gore. Lecz najważniejsze jest gadanie po próżni. W takich momentach dociera do mnie jak śpiewająco zwalili całą narrację. Do tego komediowe wstawki całkowicie zdominowały rozwój wydarzeń z półfinału. Ręce opadają.
Dalsze perypetie opierające się już wyłącznie na kampanii wojennej wypadają już o wiele lepiej. Jednocześnie nie można oprzeć się wrażeniu braku większego pomysłu na dalszy rozwój wydarzeń. Oczywiście zaczynają się szczęśliwe zbiegi okoliczności, które wszystko naprostują tak, aby jakoś to posunąć do przodu. Powracają również duet przekonanych kim to nie są Mitsurugi, Sofia Bulga wszystko po to by przejść tą samą drogę co im podobni antagoniści.
Nie brakło też czasu na pokazanie wszelakich rozterek u (Hibiki). Nie ma to jak próba zagranie kartą herosa męczennika. Jednak dziwniejsze są te ograniczenia demonów którzy nie są wstanie przejrzeć sztuczek Mc. Z kolei on cały czas kombinuje jak przedłużyć walki, choć tylko bogini jest dla niego jakimś zagrożeniem. Stanowczo lepiej się to wszystko ogląda jak się pozwoli porwać przygodzie i nie zwraca uwagi na każdy szczegół.
Ostatnie odcinki to pokaz brutalnej siły, a może są to tylko oczywiste fakty, które niekiedy próbowały coś zbudować. Pokaz umiejętności to coś w rodzaju "wysokiej jakości" McDonalada, który nawet nie stał z prawdziwymi burgerowniami. Bardziej niż tym pokazem odgrzewania kotleta w mikrofali udało się napisać krótki dramat rozgrywający się na dalszym planie. Zobaczyłem w tym pewne nawiązanie do mitologii greckiej, w której do bogowie bawili się życiem i nie interesowało ich co z tego wyniknie.
To było najjaśniejsza światło jakie ukazało się na samym końcu. Lecz z gracją słonia zdeptano i zignorowano ten wątek. Samo zakończenie to po prostu radosna uczta w wiosce galów, znaczy się w demisferze.
Jak to podsumować jako całość? Produkcja nie dla wymagających. Coś do obiadu, albo dla tych co chcą odmóżdżyć się po ciężkim dniu. No i od biedy dla tych, których męczą udawane pojedynki trwające cały sezon, choć doskonale wiadomo, że dobro i tak musi zwyciężyć.