Recenzja Retro Super Mario Bros 3

Dawniej gry były trudniejsze. Podstawą tego twierdzenia był fakt, że rodowód starych produkcji pochodził prosto z automatów. Czy, aby na pewno każdy tytuł wydanych w poprzednim stuleciu może się pochwalić wysokim poziomem? Sprawdźmy to!

W ostatnim czasie, no właściwie było to miesiąc temu, ale ten czas leci, napisał do mnie LukegaX z  redakcji Retro na Gazie.  Zapytał czy nie napiszę coś z reto Szczerze wierzyłem, że wyrobię się szybciej. Na usprawiedliwienie powiem, że cały czas pamiętałem i w końcu dotrzymałem obietnicy.


Początkowo miało być Wario Land 2, ale przypomniałem sobie o Retro Freaku, który jest konsolą do retro gier. Sprawdziłem co mi zalega na kupce wstydu i sięgnąłem po Super Mario Bros 3. Pierwsza i w sumie najważniejsza rzecz. Gra ta mimo swoich lat, a mówimy tu o tytule, który miał premierę 1988 na świecie, a w europie 1991 r. wciąż trzyma wysoki poziom jakości.

Nie oznacza to, że  SMB3 jest jakoś szczególnie trudny. Wprost przeciwnie zachowuje on odpowiedni balans tak, że człowiek nie dostanie przysłowiowej kurwicy, a jednocześnie będzie miał wrażenie, że musiał pokazać skilla. Jeśli komuś jednak było trudno można korzystać z rożnych wspomagaczy, które dobrze znamy jak np. grzybki zmieniające nas w dużego Mario lub kwiatka, który doda kule ognia. Wspomagaczy jest oczywiście więcej, ale o tym napiszę później.

Zacznę najpierw od minusów, aby móc dalej tylko chwalić. Pierwsza rzecz bossowie, chodzi mi o tych mini jak i maxi. Walczyłem z armią klonów, których wachlarz możliwości był równie hojny co podwyżka minimalnej krajowej. Jeśli ktoś miał z nimi problem to tylko dla tego, że się zagapił. Warto zwrócić uwagi na brak faz, czy jakiś zmian w trakcie pojedynku.


Wróć w najlepszych wzlotach (taki sucharek) co niektóre z nich właśnie latają. Bowser finałowy przeciwnik (chyba się nie spodziewaliście kogoś innego) jest prosty i to bardzo. Chyba się zapadł ze wstydu z tego powodu. Więcej rzeczy nie pamiętam, ale jakbym miał się jeszcze czegoś czepić to zrobienie wszystkich światów na jedno kopyto.

Nie chodzi o poziomy na poszczególnych mapach, a faktu, że za każdym razem mamy pomniejszy zamek i ten główny w którym znajduje się sługa Bowsera, który zaczarował w zwierzę lokalnego władcę. Dobrze powytykałem niedociągnięcia, a teraz co skupię się na tym co dobrze zrobiono.

Każdy świat to inne atrakcję. W praktyce jakby usnęli szefów, a dali dodatkowy lv byłbym skłonny dać wyższą ocenę. Najlepiej wspominam końcówkę gry, gdzie zaczęto się bawić z przejściami do głównych celów lub ukryto lokalizację mini szefa. 


Na niektórych mapach trafiały się zakręcone elementy jak słońce, które delikatnie mówiąc nie było zadowolone z faktu, że Mario się tam wałęsa. Najbardziej przypadły mi do gustu statki, które naprawdę były pomysłowe i wymagały lekkiej, ale jednak przyjemnej gimnastyki między kulami armatnimi, a płaskimi kluczami. 

Innym ciekawym poziomem była lodowa kraina (land of ice) w której można było dokładnie się przyjrzeć fizyce Super Mario Bros 3. Na zachętę dodam, że gdzie nigdzie są zagadki, które zachęcają do główkowania. Ostatnią sprawą jest długość poszczególnych tras. Są krótkie i w sumie dobrze, bo wyzwanie jeśli komuś się trafi nie są upierdliwe. Czułem się dzięki temu zachęcony do ponownych prób ich przejścia.

No właśnie, a jak wyglądają wspomagacze i liczba żyć. Na mapach oprócz wrogów czekają też sojusznicy. Co jakiś czas trafić można trafić do grzybka, który zaoferuje pomoc w postaci skrzynki z wzmacniaczem lub mamy niebieską kartę na mapie danego świata. Zależnie co wybierzemy będzie do wspomniany lootbox lub grę karcianą polegająca na dobraniu kart w pary, aż po łączenie obrazu składającego się z trzech elementów w jedną całość.


Nagrody to dodatkowe życia itp. Skro już o tym mówię warto zaznaczyć, że na każdym poziomie na samym końcu zamiast zamku mamy „beczkę” ale Donkey Kong. Jeśli trafi się trzy razy z rzędu to samo dostaje się dwa live up. Dla tych co się nie powiodło to cóż tylko połowę tego.

Dla formalności księżniczka Peach też pomaga na końcu każdego świata dając nam coś ciekawego, ale nie to co myślicie (hentai). Powinienem jeszcze odnieść się do fabuły w której właśnie uzasadniona jest motyw przewodni kampanii.

W wielkim skrócie wszyscy władcy zostali zmieni w zwierzaki tylko po to, aby księżniczka mogła znowu być porwana. Banalne? Może, ale w końcu nie gra się w Mario dla fabuły, a ciekawych projektów poziomów i mechanik.

Czy warto zagrać w Super Mario Bros 3? Owszem tak, gra zachowuje złoty środek i dzięki temu można się dobrze bawić bez poczucia frustracji. Kampania jest dość krótka. Może się wydłużyć jeśli będziecie grać w oryginalną wersję wydaną na Nes. Jeśli jednak sięgnięcie po remake na Snes będzie mieli już save, co uprzyjemni czas spędzony z tą produkcją. Ocena końcowa 8.5/10


Udostępnij:

Recenzja Donkey Kong Country Tropical Freeze na Wii U

Wreszcie skończyłem jedną z trudniejszych gier 2020 r. Donkey Kong Country Tropical Freeze na Wii U. Małpiszon mimo upływu lat nie stracił bardzo na jakości, ale czy aby na pewno?

Początkowo sądziłem, że będzie to błyskawiczna przejażdżka. Szybko musiałem się przekonać, że będzie do hardcorowa jazda bez trzymanki. Poziom trudności jest naprawdę wyśrubowany, ale jest ciut łatwiej niż w  poprzedniej części na 3 DS. Jeśli jesteście ciekawi co tam napisałem to odsyłam tutaj (klik).


Wii U nie jest u nas zbyt popularne, dlatego mało kto ograł ten pieroński tytuł. Jak robiłem przerwy między sesjami zastanawiałem się dla kogo jest ta produkcja. Na pudełku zobaczyłem, że od lat 3. Na wszelki wypadek przetarłem okulary, lecz dalej widziałem tą samą cyfrę.

Ten kto to ustalił powinien złożyć rezygnację. No, mniejsza z tym. Graficznie mamy tu wpisz wymaluj tytuł poznaczony dla milusińskich. Natomiast pod względem rozgrywki celowałbym minimum 12 lat, a rozsądną grupą wiekową byli gracze z pierwszej klasy szkoły średniej.

Krytycy ogłosili tą produkcję najlepszą platformówką for ever. Hmm, tutaj mam mieszane uczucia, bo rzeczywiście jest niezwykle dopracowana i tylko, gdzie nigdzie odnosiłem wrażenie, że to z winy zaimplementowanej fizyki musiałem powtarzać poziom.  


Nie ma co wspominać, o ukrytych znajdźkach, bo wtedy już zupełnie można zwątpić. Nie raz, nie dwa łapałem się za głowę jak miałem akurat wolne ręce, gdzie oni wsadzili literki, które miały stworzyć napis Kong. 

Dużym plusem jest umieszczenie całości w środowisku 2d, gdzie nigdzie przebijając się do mini 3d. Istotną sprawą jest system sterowania, a ten się różnił zależnie od kontrolera, który użyłem. Osobiście najlepiej się ogrywała Donkey Kong Country Tropical Freeze za pomocą Wii Remote bez wpiętego Nunchuka.
 
Istotną zmianą jaką zauważyłem był ciężar Konga. Zamiast mieć wielkiego goryla, który poruszał się stosunkowo ociężale dostałem wersję slim. Jedynie na poziomach, gdzie powierzchnia była pokryta lodem gorylek wracał do właściwej „wagi”.


Tak jak wspomniałem na początku DKCTF jest nieco bardziej łaskawy. Poszczególne etapy co prawda dodają nowe mechaniki. Wstępnie jako dodatki, aby potem przerobić je w samodzielne poziomy, ale mimo to są mniej mordercze.

W ciągu całej podróży po 6 wyspach i dwóch bonusowych dla tych co zbiorą wszystkie litery, będą towarzyszyć krewni DK. Cranky Kong senior, największa pierdoła z całej trójki. Jego jedynym plusem jest to, że daje bonusowe serduszka. W innym wypadku wywaliłbym go z tej gry.

Następnie mamy Dixie Kong i już w jej przypadku było znacznie lepiej i taką pomoc to Ja rozumiem. Jej umiejętnością specjalną jest „lewitowanie” w powietrzu przez parę sekund, co nie raz uratowało mi skórę. Kolejnym bohaterem jest Diddy Kong. Ten mały fanboy Nintendo dla odmiany potrafi polecieć parę metrów do przodu.


Jak się o tym piszę wydaje się, że to wielkie nic i nie zrobi różnicy, a w praktyce zobaczycie, że jest ogromna. Poszczególne umiejętności tracą na naznaczeniu dopiero na etapach podwodnych, relekosterach i lotach beczką.

Warto wspomnieć jeszcze o bossach. Plejada szefów jest naprawdę spora, a każdy da popalić na swój sposób. Można się gdzie nigdzie dopatrzeć minimalnych podobieństw. Lecz to raczej należy potraktować jako zbieżność. Przed rozpoczęciem każdej walki oglądałem przerywnik, który dało się pominąć na szczęście.

Moim osobistym faworytem był pawian używający jujitsu. Czego ci ludzie nie wymyślą. Jeśli komuś było mało to ten małpiszon początkowo udaję, prostego przeciwnika. Dopiero później pokazuje na co go stać.


Mamy też bossów, którzy wymagają spędzenia z nimi więcej niż jedno starcie, które składa się z 3 faz, a o kim mowa? A chociażby taka ośmiornica (bydle cholerne).  Generalnie każdy szef jest warty omówienia, bo są naprawdę rzetelnie wykonani. Lecz wymagałoby to osobnego tekstu.

Na sam koniec zostawiłem sobie omówienie fabuły. Akcja zaczyna się od urodzin protagonisty, które zostają przerwane przez inwazję finałowego przecinaka. Proste to jak konstrukcja cepa.

Podsumowując to co już wiemy. Jeśli jesteście masochistami, którym się nudzi i macie do tego za dużo czasu to polecam zagranie tego. Natomiast dla tych co walą odpocząć i czerpać radość, a nie mękę polecam wersję na Switch, która ma podobno łatwy poziom trudności i średni.

Następna recka będzie z gry 8 lub 16-bitowej, o którą prosił LukegaX z  serwisu RetronaGazie.  

Udostępnij:

Recenzja Maō-sama, Retry!


W tym tygodniu wreszcie będzie bardziej tradycyjnie. Rozkład jazdy taki jak zawsze. Lubię taki uporządkowany tryb pracy. Mam dla was interesującą propozycję. Jaką, pytacie? Zaraz napiszę. (^u^)

Będzie to anime skierowane typowo pod męskie niewybredne gusta. Seria Maō-sama, Retry! wypełniona jest fanserwisem. Dlatego nie polecam, aby je oglądała jakaś dama, albo jeszcze gorzej feministka. Resztę otaku zapraszam, bo co prawda nie jest to dzieło sztuki, a jedynie powiela znane szablony to i tak świetnie się ogląda.  


Mamy tu anime z dobrze znanego podgatunki isekai, gdzie główny bohater trafił do obcego świata. Pierwsze co się rzuca w oczy to fakt, że protagonista, czyli tytułowy  Maō-sama (władca demonów) jest mężczyzną w średnim wieku. Wątek ten jest wielokrotnie wałkowany. 

Warto dodać, że średnia wiekowa większości bohaterów to 20 lat przy czym trzeba niektórym zaokrąglić do góry wiek. Natomiast samemu protagoniście odjąć 15, bo choć ciałem 45 to duchem 30 wciąż.

 Maō-sama, Retry! osobiście przypadło mi do gustu dzięki swojej prostocie i sporej dawce humoru. Inną dość istotną sprawą był fakt odejścia od schematu od zera do bohatera, który mi się naprawdę przejadł. Natomiast z entuzjazmem przyjąłem jej odwrotność z Op bohaterem. Maō-sama o dziwo nie jest imbecylem, który ma więcej szczęścia niż rozumu. Widać, że jest ogarnięty i stara się działać konsekwentnie.


Jeśli zachodzi potrzeba to nie unika rozwiązań ostatecznych, ale też nie preferuję dalszego rozwoju swoich ziem poprzez podbój. W ciągu całej serii dobitnie prezentuje swoimi czynami, że chce się dorobić poprzez biznes i oskubanie bogaczy.

Nie będę zdradzał tu wszystkiego, bo jeszcze zepsuje komuś dobrą zabawę. Przejdę teraz do reszty bohaterów i spraw z nimi powiązanych. Maō-sama, Retry! jest dość luźny w kwestii obyczajowych jak i orientacji postaci, a więc dla każdego coś zboczonego, znaczy się dobrego.

Postacie drugoplanowe są wykreowane w sposób bezpieczny. Bardziej surowi krytycy nazwali by ich nijakimi. Zachowawcze podejście nie należy negatywnie odbierać. W sumie sam Maō-sama dobrze to podsumował nazywając ich niekompetentnymi. Jest w tym pewna ironia jak sam autor sam po sobie pojechał.


No dobrze takie są opnie internautów i innych blogerów, ale wy chcecie wiedzieć jak Ja to widzę. Osobiście dla mnie wszystko jest ok., w innym wypadku jechałbym po tym anime jak po łysej kobyle. Jeśli miałbym oczekiwać czegoś bardziej ambitnego to z pewnością unikałbym komedii. Okruchy życia lub jakiś dramat bardziej bym polecił.

Głównym problem jest wiek dziewczyn z popularnie zwanego haramu. Dla niewtajemniczonych, nie należy tego spostrzegać wyłącznie przez pryzmat posiadanie wielu żon jak u arabów. W przypadku anime jest tak, że jeśli protagonista ma więcej niż jedną koleżankę, nie mylić z ukochaną lub wielbicielkę to już przyjmuje się, że jest to właśnie harem. 

Tutaj akurat co niektóre są zainteresowane i to jest problem. Mimo, że wszystko jest pokazane w żartobliwy sposób i nie ma nic zdrożnego to i tak nie popieram przestawienia tego w anime. No ale zawsze znajdą się jacyś miłośnicy lolitek.


Na osobny akapit zasłuży święte panny lub dziewice zależy od tłumaczenia. Każda z nich to innych archetyp postaci. Mamy tsundere Lune, która ma fioła na punkcie swoich czerech liter i na tym głównie się opierają dowcipne sceny z nią w roli głównej. 

Następnie jest panna White. Najstarsza z trzech sióstr. Stoi ona na czele państwa, a przynajmniej jest tak przestawiana. Bardzo pocieszna, początkowo wydaje się najbardziej trzeźwo myśląca po czym ulega jak reszta i pokazuje jaka z niej słodka niezdara.

Najbardziej zabawna jest Killer Queen. Dość agresywna, ale gdy spotyka Zero-sama zaczyna się przestawienie. Szkoda, że nie dali jej więcej czasu antenowego. Kontrast jaki wytwarza między swoją wojowniczą naturą, a próbami bycia uroczą rozwalają system.


Dodam na sam koniec, że wszelcy miłośnicy ecchi będą tak średnio zadowoleni, no chyba, że są lolikonami, bo inaczej ująć się tego nie da. Nie przedłużając. Maō-sama, Retry! to nic innego jak swojego rodzaju paka przy której na pewno się da pośmiać i zrelaksować. 

Wszelcy odbiorcy z wyrafinowanym gustem powinni unikać z powodu braku i składu w fabule, a raczej miksie kilku scenariuszy, które zostały wrzucone do jednego worka i stworzyło to coś.

Napiszcie w komentarzach jakie są wasze odmóżdżające animce, które lubcie sobie obejrzeć. :D


Udostępnij:

Recenzja Jestem Legendą


Siedzimy w domach, a przynajmniej ci co muszą. Warto spędzić ten czas w jakiś rozsądny sposób. Przygotowałem dla was pewną propozycję filmową. Tym razem nie będzie to anime.

Przypomniał mi się stary film, który obejrzałem kilka lat temu. Jest to dramat opowiadający o konsekwencjach wspaniałej „szczepionki”. Wbrew pozorom nie będzie to materiał propagandowy tak zwanie #antyszczepionkowy. Jestem Legendą pokazuje co robią pseudo leki, które mają rzekomo pomagać, a jedynie napychają forsą kieszenie korpo. 


Dobra, zaraz zacznę tu jakiś manifest tworzyć, a chodziło o całkiem coś innego. Film, który miał premierę w 2008 r. przedstawia wydarzenie po epidemii wirusa w Nowym Yorku. Jestem Legendą podzielono go na kilka aktów, są to wspomnienia głównego bohatera Robert Neville granego przez Will Smitha. Nie będę uszlachetniać tej produkcji, bo z perspektywy czasu widzę dość dobrze znane schematy.

Mamy tu, a jakże panikę tłumu przez, którą przedziera się protagonista z rodziną. Reżyser dzieli i procuje nam wydarzenia z przeszłości Roberta, aby w końcu pokazać co się stało z jego bliskimi. W sumie nie trudno się domyślić po tym co zobaczmy już w pierwszej połowie.


Sam początek filmu jest dość powolny nie spieszy się z przedstawieniem co się dzieje, choć mamy nie wprost, lecz pośrednio wyjaśnione co jest źródłem tej tragedii. Miasto jest pokazane jak jeden wielki labirynt tylko, gdzie nigdzie rzucone są ujęcia robione obiektywem szerokokątnym dającym nam panoramiczny widok. Natomiast nie pożałowano tradycyjnego wjazdu na down town, czyli ścisłe centrum. Nie kuję to w oczy, czy coś tylko czuje się pewne przejedzenie, czy też zmęczenie materiału.

Poszczególne sceny, które skupiały się na Neville są tak kadrowane jakby ktoś cały czas go obserwował go z boku. Dało to efekt poczucia bliskości z tym biedakiem. Do ważniejszych momentów zaliczyłbym fragment, gdzie wchodzi do wypożyczalni i rozmawia z manekinami. Silna jest potrzeba posiadania kogoś obok, a przynajmniej świadomość, że się ma do kogo odezwać. 
  

Początkowo wydało się, że będzie to film w którym występować będzie tylko jeden aktor i armia statystów. Szczęśliwie okazało się inaczej. W drugiej połowie zjawiają się kolejni ocaleni. No i tutaj zaczyna się pewne niedomówienia. Ktoś zastawił pułapkę i to całkiem dobrą. Pytanie teraz kto i czemu. Miejsce wybrano takie, że wydawało się, że mogli być to zarażeni.

Jest jedno duże „ale”. Czemu wykorzystano manekina z wypożyczalni do tego? Nikt nie wiedział o tym, a na pewno nie poszukiwacze (ci łysi), którzy nie mogli go zobaczyć za dnia. Podejrzenia padają na nowo poznanych ocalałych. Teoretycznie pasowałoby to jak ulał. Jest jednak kolejny problem. Robert zostaje przez nich uratowany. Dzięki temu nic się nie zgadza, a sama scena jak wpada on w sidła i dynda tam jak kiełbasa jest w takim razie niczym innym jak zapchaj dziurą.


Dobrze, że nie postanowiono wstawić więcej takich „perełek”. Co do samej gry aktorskiej to nie mogę się czepiać. Wilii Smith i spółka wykonali naprawdę świetną robotę. Widać było, że wczuli się w role.

Generalnie szczerze polecam tę produkcje znajdziecie tam wszystko co trzeba. Natomiast jedyne co będzie was straszyć to wyraźnie przestarzałe CG monstrów i nic poza tym. Podsumowując ten długi jak kwarantanna tekst. Sięgnijcie śmiała, bo na pewno się nie zawiedziecie, a może nawet przypadnie wam do gustu.

Podzielcie się w komentarzach jakie warto jeszcze filmy o bieżącej wirusowej tematyce warto obejrzeć. 

Udostępnij:

Top 5 pandemicznych gier


W ostatnich tygodniach mówi się tylko o jednym! Tak dokładnie o tym. Że co, o jałmużnie 500 plus? Zmień stację, bo mamy bardziej gorący temat: korona(ś)wirus ma się rozmieć.

No dobra, czym jest ta zaraza i skąd się wzięła każdy dobrze wie i nie ma co powtarzać tego typu oczywistości. Zamiast skupiać się na nieciekawej sytuacji to wrzućmy na luz i sięgnijmy do naszych kupek wstydu.

Pandemia stała się głównym wątkiem więc może warto zagrać w produkcje w których zaraza jest motywem przewodnim lub też odgrywa w niej ważną role. Zróbmy sobie top 5 najlepszych  gier od których się nie oderwiecie. Wymieniane tytuły zostały ułożone przypadkowo.

1. Dead Island

Na pierwszym miejscu wstawiłem produkcję rodzimego studia Technoland. Akcja rozgrywa się w luksusowym kurorcie, który został opanowany przez zarażonych potocznie zwanych zombie. Naszym celem jest wydostanie się z wyspy samemu lub z osobą towarzyszącą, bo twórcy przewidzieli możliwość grania w coop’ie. DI jest w pewnym sensie takim małym mmo, bo może ktoś do nas randomowo dołączyć.



Uwaga będzie tu mały  spoiler. Na wsypie znajduję się plemię, które jest źródłem problemów, a żeby było śmieszniej do kompletu mamy ośrodek badawczy, który się zajmuję tym wirusem. Sama rozgrywka to czysta walka wręcz z wykorzystaniem tego co mamy pod ręką. Spory nacisk nałożono na crafting i drzewka umiejętności. Naprawdę warto się tym zainteresować.

2. WarCraft 3

Odejdę teraz trochę od mutantów na rzecz klimatów rpg/rts. W tym roku Blizz zrobiło wielki powrót tego klasyka. Warto wspomnieć, że to była finansowa klapa, o której wielokrotnie wspominałem na moim fanpage. Udajmy jednak, że nie było tego skoku na kasę i skupmy się na pierwotnej wersji.


Królestwo ludzi jest w kryzysie nie tylko z powodu wojny z orkami, ale i panującej, a jakże zarazy wywołanej przez demony. WC 3 jest wysokiej klasy rts’em, który zdobył serca milionów dzięki swoim mechanikom i genialnej fabule. Dodam małą ciekawostkę słynna Dota powstała jako mod właśnie do WarCrafta 3. Tak oto się koło zatoczyło od strategii do moby.

3. Wiedźmin 1 i 3

Trylogię wiedźmińską każdy zna, albo przynajmniej o niej słyszał. Wszystkie części skupiają się na Białym Wilku. Muszę tu zasygnalizować pewien ważny motyw jaki mieliśmy na podgrodziu Wizimy i ziemiach Krwawego Barona w Velen. Oczywiście nie dotyczy protagonisty, a chodzi o dręczące ludzi pandemie.


4. The Last of Us   

O tej produkcji pisałem na blogu. Świat opanowały tajemnicze grzyby, które wywołały mutację u ludzi zmieniając ich w potwory zwane klikacze. Początkowo wydaje się że będzie to jedna wielka misja eskortowa, ale na szczęście mała pomocnica Ellie daje sobie bardzo dobrze radę. Sama kampania bardzo mocno uderza w poważne wątki i stawia sobie za cel pokazania relacje głównych bohaterów i świata, który bardzo się zmienił.


5.  Uncharted: Drake's Fortune

Pierwsza część kultowej serii, która się ciągnie jeszcze od czasu PS3, a skończyła się na bieżących też przechodzącej powoli do przeszłości generacji. W pierwszej odsłonie Nathan szuka skarbu „swojego przodka”. Dziwnym trafem upragniona zdobycz wywoływała mutacje, co za dziwny zbieg okoliczności. Jeśli chciało by się opisać tę grę w kilku słowach to powadziłbym kino na modłę Indiana Jonesa.


Tak się prezentuje moje „chore” top 5 pandemicznych gier. Pamiętajcie, że jest to subiektywna lista. Więc proszę o spokojną dyskusję w komentarzach. Jeśli macie jakieś swoje ulubione tytuły to napiszcie, każdy pewnie przeczyta sobie co warto jeszcze pograć.
Udostępnij:

Wojna platform, co lepsze PC vs konsola!


W ostatnich tygodniach zrobiło się głośno na temat GeForce Now i problemów tej platformy do grania w chmurze. Jeśli śledzicie na bieżąco serwisy to wiecie co się dzieje.

Chciałbym jedynie zawadzić o ten wątek, a skupić się na czymś innym. Głównym tematem będzie mijająca 8 generacja, która jest moim zdaniem najważniejsza od czasu wyjścia na rynek akceleratora voodoo. 

Jakbyście zapytali co bardziej się opłaca konsola, czy PC to na początku bieżącej dekady większość z was powiedziałaby w tym i ja, że piec jest lepszy.


W okolicach 2015 r. sytuacja zaczęła się zmieniać. Wojna zbrojeń znów ruszyła pełną parą i co najważniejsze ceny się też zmieniły. Czasy kiedy gry na konsole kosztowały więcej na premierę przeminęły na naszym rynku. Było to ważne dla tych co czekali na obniżki cen. Wiele osób zaczęło zadawać pytanie: skoro płacimy tyle samo to jaki jest sens dalej bawić się w PCMR?

Do połowy 2018 r. byłem twardym zwolennikiem komputerów. Jednak musiałem zmieć zdanie po zakupie PS4 i pozostałych dziesięciu konsol. Minęło od tego czasu już dwa lata. Sądzę, że to wystarczająco długo, abym mógł się podzielić z wami swoimi spostrzeżeniami dotyczącymi odwiecznej wojny platform. Żeby nie było niedomówień, że przeszedłem na drugą stronę barykady. Posiadam solidny komputer, który hula na i7 9700k i RTX 2060 co pozwala mi grać swobodnie w uber ustawieniach.


Jeśli będziecie ciekawi reszty podzespołów napiszcie w komentarzach i tam odpowiem na wasze pytania. Wracając do samego tematu, co lepsze lub gorsze i jak się ma do tego gra w ”chmurze”.  Zacznijmy od samego początku, dobrze?

Rozpocznijmy od kluczowej rzeczy i nie będą to gry na wyłączność, czy legendarne 60 fps w rozdziałce 4k. Jest coś znacznie ważniejszego, jeśli granie jest dla nas pasją, a nie jedynie tanią rozrywką. Mowa tu o prawach konsumenckich, które dotyczą korzystania z zakupionej przez nas kopii gry. Na blogu, który prowadzę jak i fanpage nie raz się wypowiadałem na ten temat. (A przynajmniej tak mi się wydaje Lol) PC stały się dekoderami z wieczną „subskrypcją” boskiego Gaba Newella.


Wbrew pozorom nie jest on monopolistą, ale bodajże miał w 2012 r. 80% rynku PC. Proszę się nie czepiać dat w tekście, piszę to z pamięci. Ważniejszą sprawą była zmiana w regulaminie steam mówiącej, że nie jesteśmy właścicielami kopii gry, a jedynie mamy uprawnienie do korzystania z dożywotnej licencji. Skoro jesteśmy przy prawie w zeszłym roku francuski sąd orzekł, że Valve nie ma prawa zabronić nam odsprzedaży kopi gier, które posiadamy na kontach.

Niestety nic się więcej w tej kwestii się nie ruszyło, a przynajmniej nic więcej na ten temat mi nie wiadomo. Ostoją tradycyjnego gamingu w takiej sytuacji zostały konsole. Chociaż i tu nie było  to do końca pewne. MS i ich „ruskie radio” jak przezwano Xbox One Fat miało początkowo zablokowaną możliwość włączania gier z "drugiej ręki".


Szybko się zorientowano, że poniosą większe straty niż zyski i wycofano się z tej kontrowersyjnej decyzji. Jednakowoż MS nie byłoby sobą jakby nie wróciło do tego w postaci konsoli bez napędu na płyty. Dla pewnej sprawiedliwości Sony też miało w swojej historii równie niedorzeczny pomysł i stworzyło PSP GO.

Wróćmy jednak do sedna jeśli zależy wam na posiadaniu gry i bycie jak na dzisiejsze standardy niezależnym od wielkich korporacji warto zainwestować w konsole. No ok., to jedna rzecz, ale jak z resztą? W kwestii sprzętowej jest w sumie podobnie. Piecyki są i zawsze będą droższe od urządzeń stricte dedykowanym do grania.


Gorącym okresem był rok 2018 r. kiedy mieliśmy boom na kryptowaluty. Ceny kart graficznych skakały wysoko, co uniemożliwiało złożenia kompa  za normalną pieniądze. Mało się o tym mówiło, ale pamięć ram w tamtym czasie też słono kosztowała. Jeśli wam mało to mieliśmy w kolejnych miesiącach rewolucje, a może nawet ewolucje w postaci raytracingu. Nowe karty z racji wprowadzonej funkcji swoje kosztowały.

A co u konkurencji się działo w tamtych latach? Ano sporo! Pierwszą rzeczą było wprowadzenie nowych konsol z tak zwanej pół generacji. Sony wydało prosiaka, czyli PS4 Pro, a MS dała nam Xbox One X. Oficjalnie lepsze i silniejsze odpowiedniki przestarzałych już na dzień premiery poprzedników. Czy ten „upgrade” sprzętu się opłacał? Jeśli nie macie w domach plazmy lub monitora obsługującego 4k to nie. W niektórych przypadkach prosiak działał nawet gorzej, a taki Xbox One X miał problemy z dyskiem, bo nawet jak ustawiono na nim rozdzielczość 1080 p to i tak pobierał zbędę tekstury w wyższej rozdzielczości.     


Zanim przejdę do PC to warto wspomnieć o jeszcze jednym graczu. Mowa tu, a jakże o Wielkim N (Nintendo) w 2017 r. debiut swój zaliczyła ich najnowsza hybryda Switch. Mógłbym na tym skończyć i przejść dalej, ale warto zaznaczyć, że po trzech latach osiągnęła lepszą sprzedaż niż Xbox One.

Teraz omówię to co pewnie dla was będzie najważniejsze, a jak nie wiadomo o co chodzi to o gry. W pierwszej kolejności padnie argument, a na PS4 są eksy, a xkolecek nie ma ich. Przyznam, że coś w tym jest tyle, że piece mają najwięcej gier na wyłączność. Szach mat, dobranoc. No nie jest to do końca prawdą. Bibliotekę mają pod tym kątem sporą, ale… indyków. Prym wysokobudżetowych produkcji ma Nintendo, które niczym cerber nie pozwala na porty swoich tytułów na inne platformy (choć są wyjątki).


Drugie miejsce zajmuje PS4, które twardo się trzyma produkcji dla jednego gracza. W mijającej generacji byli bastionem singla, jak będzie później zobaczymy. Fakt, faktem ale jak ktoś chciał zagrać w God of War lub innego Spidermana musiał zaopatrzyć się u nich. Oczywiście dobrych produkcji multiplatformowych nie zabrakło i pececiarze też mieli w co grać.

No i grali w większej liczbie klatek i rozdzielczości i co najważniejsze z lepszą grafą ma się rozumieć. Co prawda to kosztuje, ale kto bogatemu zabroni. Dla miłośników wodotrysków piece zawsze były domyślną platformą. Ktoś mógłby się czepić kontrolerów, że jak to grać na myszce i klawiaturze? Po pierwsze za blisko i te kable! PC są na tyle uniwersalne, że można używać do nich padów i to bezprzewodowych.  


Zostawiłem sobie na sam koniec ostatniego gracza, który pojawił się znikąd i próbuje się wbić niczym klin i coś chapnąć coś dla siebie. Wszyscy go znacie jest to streaming. Już lata temu próbowano tego, ale jakoś nie wyszło (i dobrze). W 2019 r. Google próbowała nam wcisnąć Stadie. Szczęśliwie jakoś się to nie przyjęło, a raczej schrzanili to jak zawsze.

Usługa była mokrym snem zarządów firm i akcjonariuszy, gdzie gracze będą dojnymi krowami płacącymi dwa razy za to samo. Czy to nie wspaniałe? Szybko się okazało, że oferta jest lipna i ludzie zaczęli odchodzić. Wujek G na początku zwalał winę na twórców, a potem dostało się graczom. Złe lemingi! Czemu nie łykacie bezmyślnie tego co wam dajemy!?


W bieżącym roku pojawiła się o dziwo pierwsza rozsądna usługa GeForce Now w ramach której mogliśmy korzystać z wirtualnej maszyny. Dziwnym trafem wydawcy tacy jak 2K Games, Activision Blizzard oraz Bethesdę wycofali się zaraz po wyjściu GFN z bety. Podobno zrobili tak z braku odpowiedniej umowy. Prawda jest taka, że chodziło o pieniądze. Pazerność to pazerność. Jestem przekonany, że chcieli zarobić od każdego uruchomionego tytułu na platformie. Kij z tym, że użytkownik musiał kupić klucz wcześniej, aby zagrać.

Odkładając jednak ten chwilowy problem na bok. Granie w ten sposób może być interesującą alternatywą dla ludzi preferujących PC, a nie mających dostatecznie dużo cierpliwości na odkładanie na nowy sprzęt lub po prostu chcących grać i tyle.

Podsumowując ten długi wywód. Na dłuższą metę lepiej zainwestować w konsole, bo oferuję stabilną jakość i nie kupujemy licencji, a towar. Natomiast jeśli priorytetem jest dla was grafika i liczba fps to PC jest tym czego potrzebujecie lub gra w chmurze. Koniec końców sami musie sobie odpowiedzieć co wolicie.

Udostępnij:

Recenzja Wotakoi. Miłość jest trudna dla otaku Tom 3


Mamy niedzielę, a więc powinna się pojawić recka z gry. Doszło do zmiany planów. W mijającym tygodniu odbyło się pierwsze spotkanie Dyskusyjnego Klubu Gier Wideo. Uczestnicy nam nawet dopisali i trochę nerdów przybyło, a że mieszkam w małym miasteczku to i tak było dobrze.

Ostatnio dość często pojawiały się teksty o filmach, a mangi zeszły na drugi plan. Pora to nadrobić i co nieco napisać. Tak jak informowałem na Fb dziś przyjrzymy się trzeciemu tomowi Wotakoi. Miłość jest trudna dla otaku. Jak na razie jest to jeden z ciekawszych odsłon serii. Fujita podzieliła poszczególne wątki na podrozdziały i je przeplatała według swego uznania. 


Głównym tematem była randka Narumi z Hirotaka. Żeby nie było zbyt łatwo ustali, że nie będą poruszać tematów, które najbardziej ich interesują. Jaki to dało efekt? Problemy z komunikacją, a tak na poważnie to nawet zbliżyło ich do siebie, a przynajmniej Hirotake.

Między tymi wydarzeniami dodano parę ciekawych historii pobocznych. Moim zdaniem najlepsze było spotkanie służbowe, gdzie Kabakura zaprosił swoich podwładnych. Nic by nie było w tym nadzwyczajnego, gdyby rozmowa zeszła na temat głównych bohaterek mangi. Pan kierownik dzielnie próbował zachować spokój, ale coś mu chyba nie wyszło. 


Innym dość rozbrajającym wątkiem była dyskusja Narumi i Hanako na temat mang z gatunku Bl (Boys Love), czyli gejoza. A mówi się, że facetom jedno w głowie, a panie nie lepsze. Szybka odskocznia, która zawsze ma swoje 5 minut w każdym tomiku. Najwyraźniej Japonki lubują się w yaoi (fuj).

Całą mangę czyta się w sumie bardzo dobrze i ani przez chwilę nie poczułem potrzeby, aby ją odłożyć i zrobić od niej przerwy. Ciekawych smaczków jest znacznie więcej, można je odnaleźć w wypowiedziach poszczególnych postaci.

Jak wiadomo nie powinno się opierać swojej wiedzy o danym kraju na podstawie filmów, seriali, czy komiksów. Jest to fakt i nie ma co się z tym kłócić. Jednak jeśli widzimy, że w takiej mandze przemycono coś z świata rzeczywistego to dodaje treści pewnej wiarygodności. Co nieco wiem na temat kultury z kraju kwitnącej wiśni, bo lubię czegoś się dowiedzieć o nich.

W tomie 3 Wotakoi. Miłość jest trudna dla otaku najbardziej mnie ujęło pokazanie podejście do tej jakże bliskiej mi subkultury otaku itp. Wszystko się zmieszało z wspominanym przeze mnie wielokrotnie wątkiem głównym, co w sumie dało sporo pozytywnej energii. Do dzieł takich chętnie się wraca, aby ponownie je przeczytać, bo nie są ani śmiertelnie poważne ani tandetne. Autorce udało się zachować subtelny balans między jednym, a drugim.


W pewnej księgarni na „e”, która jest w sumie jedyną w moim mieście czeka na mnie kolejny tomik. Nie mogę się doczekać, aż wpadnie w mi ręce. Powiem wam, że jeśli szuka ktoś z was dobrego sposobu na rozluźnienie po ciężkim dniu to polecam poczytać sobie komiksy autorstwa Fujita. 

Powodów może być wiele, ale podam tylko kilka, po pierwsze dorośli bohaterowie z którymi łatwo się identyfikować, stonowany humor, który może przyswoić każdy nawet błękitno krwisty (nie otaku). Pisać można więcej, ale myślę, że tyle wystarczy. No dobra Ja się wami żegnam, gdzie położyłem tego Wii Remota …           

Udostępnij:

Translate

Czytelnicy

Wyświetlania