Spirited Away: W krainie Bogów

Nie wiem, czy jesteście na to gotowi. Będzie to ciekawe doświadczenie, dlatego rozsiądzie się dobrze, bo czeka na was film wszechczasów.  

Spirited Away: W krainie Bogów to bez wątpienia jedna z najlepszych animacji jakie miałem okazję zobaczyć w życiu. Będzie to dla mnie wycieczka w daleką przeszłość do czasu dzieciństwa i beztroski (śmiech).


Teraz nieco poważniej, bo warto zachować trochę umiaru. Jako dziecko podziwiałem tą jakże piękną produkcję. Styl iście malarski, a do tego też CGI, które wspomagało doświadczanie tej niezwykłej przygody.

Nie sposób tu nie wspominać, o ścieżce dźwiękowej będącej znakiem rozpoznawczym tego filmu jaki reszty dzieł wychodzących z rąk Hayao Miyazakiego. Jak się raz usłyszy tę boską muzykę to już pokocha ją na zawsze.

Wracając jednak do sedna sprawy. Oglądałem ten film jako dzieciak, nastolatek i teraz dorosły. Za każdy razem odkrywałem coś nowego, co wywoływało fale emocji, zachwytu. Lecz, żeby w pełni zrozumieć przesłanie trzeba było stać się znacznie starszym. Podobnie jak Chihiro musiałem przejść pewną drogę, aby perspektywa się zmieniła.


Początkowo widziałem tylko młodą bohaterkę, która trafia do krainy bogów i chce uratować rodziców. Obserwowałem jej herkulesowe prace majce jeden cel. Dotarło do mnie jednak, że jest coś jeszcze.

Oprócz pokazania jak dorasta Chihiro doszła tu krytyka konsumpcjonizmu. Już od samego początku ukazuje się to przez podejście rodziców małej. Następnie podkreślono i spotęgowano to wrażenie kiedy trafia do onsenu. Chciałoby się powiedzieć kraina uciech i rozpusty. Lepiej byłoby napisać wygody, aby uniknąć zbędnych skojarzeń.

No dobrze, tylko jak to ma się wszystko jeśli jedynie chce się miło spędzić czas przy tym filmie. Z całą pewnością przypadnie do gustu miękka i łagodna kreska będąca dobrze znana każdemu fanowi anime. Detale, aż się wylewają z ekranu, a widoki zarówno te bliższe jak dalsze zachwycają swoją jakże sporą starannością.


Do tego już bogatego zestawu dochodzi cała plejada doskonale rozpisanych bohaterów. Mowa tu nie tylko głównych jak i pobocznych postaciach. Zaryzykuje stwierdzeniem: zadbano o każdy najmniejszy szczegół. Mamy tłum niby mase, ale funkcjonujący niczym jeden organizm goniący za pieniądzem, a do tego gardzącym Chihiro.

Nie zabraknie też straszliwej Yubaby, czy bożka bez twarzy. O ile ta pierwsza to oczywiście antagonistka do pewnego stopnia, bo jedynie reprezentuje pewną patologię związaną z zatraceniem się w  materializmie. Jednak ciekawszy jest bożek, który według samego autora ma być przedstawicielem społeczeństwa.

W tym wyjaśnieniu jest pewna prawda widoczna w całej tej animacji. To otoczenie kształtuje ludzi pragnących coraz więcej. Gotowych z wielką ochotą wynagradzać o wiele hojniej, a niż jest to wymagane. Należy posumować to słowami: wraz z jedzeniem rośnie apetyt. Niekiedy, aż za bardzo.


W krainie Bogów nie zabrakło też bardziej przyziemnych momentów. W tej podróży były też i postoje dające chwilę wytchnienia. Moment zadumy lub potrzeby dacie się porwać w najmniej oczekiwanym momencie.

Jak już wejdziecie, ale tak naprawdę głęboko w ta krainę baśni, że aż będziecie mogli dotknąć ścian. Wtedy poczujecie prawdziwą magię Spirited Away: W krainie Bogów. Nim podsumowuję ten tytuł to warto jeszcze się pochylić nad dubbingiem. Mający premierę w 2001 r. film posiadał polską wersję językowa.

Normalnie rzecz biorąc wziąłbym za słuszną oryginalną wersję językową. Jednak przyznaję bez bicia naprawdę nie zmieniłbym na inną niż tą naszą. Może to nostalgia lub coś całkiem innego. Lecz stało się to dla mnie nierozłączną częścią tego wielkiego dzieła.


Podsumowujmy Spirited Away: W krainie Bogów to film, który rzeczywiście zasługuje na swój status. Radzę jednak nie podchodzić do tego przepełnionym oczekiwaniami. Nie ma takiej produkcji mogącej sprostać temu. Radzę wam prosto z serca obejrzycie ten film z otwartym umysłem, a z pewnością się nie zawiedziecie. Ocena końcowa 11/10.
Udostępnij:

Boso przez Azeroth, Odcinek 5: End Game

Jak mówi stare powiedzenie wraz z jedzeniem rośnie apetyt i chęć na jeszcze. Gorzej jednak jak interesujące dania leżą daleko i ktoś będzie musiał ci je podać....

Przyszła pora spełnić swoje kronikarskie obowiązki i uzupełnić serie o nowe wydarzenia. Pierwszym tematem będzie raidowanie, a potem się zobaczy, co można jeszcze dodać do kompletu. Wow jest jak metroidvania. Wraz z coraz to większym rozwojem postaci człowiek dowiaduje się co nie powiedziano w licznych poradnikach. A jednak warto wiedzieć, bo się przydaje w grze.


Można wziąć za przykład zdobywanie coraz to lepszego sprzętu. Zaczyna się od LFR – Looking for Raid. Istnieją na bieżącym dodatku trzy rajdy podzielone na pomniejsze kawałki. Następnie już mamy normal, heroic, mythic i mythic+. Na pozór wydawało się wystarczy chodzić i kompletować potrzebne rzeczy. O dziwo dochodzi do kolejnych zmian mających znaczenie.

Pierwsze na co warto zwrócić uwagę to rozwój skarbca aspektów. Powstał on, jako koło ratunkowe, jeśli nastąpi problem z domyślnym progresem. Gwarantuje co tydzień 1 item w zamian za zabicie określonej liczby bossów zgodnych z wytycznymi. Ewentualnie wybrania żetonów będących waluta do wykupu 45 crests poziomu drugiego.

Nie czepiajcie się nie jest to poradnik, a jedynie felieton. Wspomniane itemy padają z raidów, jeśli się uczęszcza na hc i mythic+. Tutaj zaczyna się mimo chodem kolejny wątek: ludzie nie potrafią grać razem. Ale o tym później, bo teraz ciąg dalszy jak zdobyć potrzebny gear.


Zacząłem powoli pukać w niewidzialny sufit. Dobiłem do 461 item level i co dalej? No właśnie, wspomniane już wcześniej rzeczy wychodzą na pierwszy plan. Teoretycznie powinno się przejść na następny poziom trudności. Itemy z raidów hc właśnie zaczynają się w okolicy 460+. Wydawać się mogło, że powinien to być naturalny przeskok. Z jakiś bliżej mi nieznanych powodów inni gracze sztucznie blokują robienia postępów!

Dość często w opisach swoich grup piszą wymagane 470+ lv lub nawet 483+ lv. Początkowo wydawać się może to warunkiem nie do spełnienia bez pomocy gildii. Sam się skusiłem na legion międzynarodowy, co ostatecznie w niczym nie pomogła póki co. Szerzej będzie w sekcji o społeczności graczy.

O dziwo Blizz przygotował parę rozwiązań, aby przebić przez tę przeszkodę. O części z nich już wspomniałem, ale wymagają pewnego uzupełnienia. Skarbiec przyjmuje pewną średnią. Czyli jeśli spełni się wymóg zrób raid na poziomie normal to nie dostanie się rękawic z poziomem 460+. Będzie nieco niższy lub jak się poszczęści do podciągnie na 473+ item level.



Jak jednak je ulepszyć bez dostępu do kolejnych instancji? U sprzedawcy co stoi obok skarbca da się je otrzymać crests, ale nie bierze się nic wyposażania tygodniowego, a tylko „żetony”. Jeśli posiadany pancerz i biżuteria ma 463 item level i jest do coś do dalszego ulepszenia to system automatycznie zmieni podstawowe crests na te lepsze.

Ostatnią znaną mi opcją jest wymiana crests u vendora w finałowym regionie smoczych wysp. Tylko tam wchodzą kolejne warunki i na chwili bieżącej nie ma możliwości ich realizacji, a więc nie będę im poświęcał więcej miejsca.

O społeczności graczy słów kilka....

Teraz temat drugi gracze i ich problemy. Od lat jest straszny nacisk na granie w sieci. Ludzie ochają i achają jaka to przyszłość, rozwój itp. Dziwnym trafem to właśnie oni nie potrafią wspólnie działać. Im dłużej człowiek spędza czas w takim mmo tym właśnie doskwiera przysłowiowa samotność. Zamiast sprawić, aby każdy mógł się poczuć komfortowo to gracze rzucają kłody pod nogi.


Jeśli sądzą, że ktoś zacznie wkuwać te strategie co do joty tylko po to, aby oni mogli mieć pewne przejście to srogo się przeliczą. Bez ich łaski do się podobijać item level co prawda dłużej, ale zawsze. Jednak nie będzie to żadnych gwarantem poprawy skilla na jaki zapewne liczą.

Następnie pisałem o komunikacji. Czemu gildie, a przynajmniej ta moja unika zacieśnienia relacji? Nie przeczę, piszą do siebie na chacie raz na jakiś czas, ale w dobie komunikatorów głosowych jest to śmieszne. Tracić czas na klikanie kiedy wystarczy odpalić zestaw słuchawkowy i po problemie. Nawet nie trzeba zewnętrznego oprogramowywania, bo gra ma własny voice chat.

Robisz od początku rajd? Spoko! Chcesz wejść na taki gdzie już zrobili tych kilku pierwszych bossów, to nie!!!!!! Czemu tak jest? Czym się kierują trudno powiedzieć. Do tego nauka taktyk, aby raz wysłuchać wszystkich strategii to trzeba poświęcić, aż 50 minut! To ja się pytam, mam się bawić, czy uczyć aby ktoś nie dostał bólu dupy?


Wow nie jest f2p, czy b2p on ma abonament i nie będzie człowiek tracił czas na ćwiczenia lub teorie. Zacznie się robić osiągnięcia, farma lub inna interesującą aktywność. Devowie powinni nad tym popracować. Dawać więcej czasu na rozwój, który da wiedzę, a zarazem będzie się opłacało, aby go robić. W Gw2 nie było takich głupich ograniczników, jak raz na tydzień wykonaj loch. Praktycznie codziennie można było się przejść i zaliczyć wszystko wraz z nagrodami, ma się rozmieć.

Powodowało to, że nauka szła szybko i jednocześnie spędzało się miło czas. A tutaj jest kontrast, samouczek dla nowych który traktuje ludzi jak idiotów. Natomiast potem tona materiałów do wkucia. Bossy nie są trudne, ale nie jest to zabawne uczenie się takiego wierszyka na pamięć.

End Game

Zanim zakończę ten materiał ostatni temat: end game. Tutaj naprawdę dokonano niesamowitego fikołka z saltem w powietrzu, a skończyli na telemarku ala Małysz. Wow  oferuje najwięcej przez pierwsze godziny, a nie na max lv.


Zacząć należy od tego, że eksportować będzie można naprawdę potężne obszary, aż się prosi by za szybko nie trafić do finałowej mapy. Pve w znacznym stopniu opiera się również na instancjach. Tego też nie zabraknie przez długi czas. Od zwykłych lochów, aż po legacy dungeons. Jak na to nie patrzeć zaczyna się od wielkiej podstawy która coraz się bardziej zwęża, aż się staje czubkiem trójkąta.

Następnie każe się wałkować jeden i ten sam raid przechodząc od normala, przez hc do mythic. Sytuacja dopiero zmienia się na mythic+. Mam taką nadzieje, bo póki co nie miałem okazji tego przetestować. Jest jeszcze pole do polemiki z powodu pvp, ewentualnie drobnych aktywności jakie są dostępne np. zadania dla poszczególnych frakcji lub liczne ewenty. W moim odczuciu są to w najlepszym odczuciu zapychacze.

Koncepcja w której najpierw się ma dużo, a potem każą zacisnąć pasa jest naprawdę pokręcone. Potem co prawda mogą trochę poluzować, ale jak na to patrzeć powinno być na odwrót. Wpierw powinna wejść przystawka dająca smaka na coś więcej, a następnie zaserwować główne danie. A tak siedzi się przy stole pełnego pysznego jedzenia z krótką datą ważności i zostaje na końcu małe coś, co jest jeszcze zdatne do użytku.

Kończę tutaj relacje podsumowujące w szerszym stopniu moje wrażenia z 211 godzin gry. Z statystyk wiedzę również, że te felietony cieszą się waszym zainteresowaniem. Będę dalej więc je kontynuował i przybliżyć rzeczywisty obraz gry. Oczywiście będzie to subiektywnie, ale bez owijanie w bawełnę i wszelkie zachwyty. Mówiąc krótko postawie kawę na ławę.




Udostępnij:

Dragon Ball Figher Z, czyli stare, ale jare (Recenzja Xbox One S)

Wielki powrót do dzieciństwa, a raczej sentymentalna podróż do czasu beztroski i starych klasycznych anime. Tym razem trzeba dokonać pewnej zmiany i sięgnąć po grę.

Będzie to pierwszy tytuł z gatunku dobrze znanego jako bijatyki, który omówię w tym roku. Dragon Ball Figher Z ograłem na poczciwym Xbox One S. Co prawda dało się to zrobić na Series X, ale jakoś postawiłem na oryginalną platformę.


Zacznę od rzeczy jaka mnie oburzyła na dzień dobry. Nim zdążyłem zacząć grać zaoferowano przymusową reklamę swojego abonamentu Game Raka Passa. Jeszcze jeden raz można byłoby wybaczyć, ale to się działo za każdym razem. MS szybko stara się zebrać ujemne punkty.

Sytuacja znacznie się poprawia, po wejściu do lobby, gdzie czeka szereg atrakcji. Jeśli czujesz/jecie się na siłach można zabrać się za "mortalową" wieżę lub turniej mocy. O tym jednak napisze na końcu, bo to co mnie przede wszystkim interesowało to kampania fabularna.

Okazuje się dość szybko, że nie jedna, a aż trzy story mod będzie do przybycia. Żeby nie zdradzać szczegółów zarysuje jedynie ogólne informacje. No dobrze, trochę się odniosę do pewnych wydarzeń. Postaram się jednak nie popsuć nikomu zabawy.


Od czego tu zacząć, a tak od początku... To co może spodobać się starszym fanom tej franczyzy to powrót starych znajomych. Nie mówię tu o Goku i paczce, a antagonistach. Paradoksalnie zobaczenie starej gwardii było naprawdę sentymentalne.

Największym szokiem była zmiana języka na japoński. Musicie wiedzieć pewną rzecz. Gdy anime to było transmitowane w telewizji. Tak kiedyś oglądało się w Tv, a nie streaming jak dziś. Wracając do rzeczy. Smocze kule miały francuski dubbing, a potem już zmienili, ale to już inna historia.

Wszystkie kapanie łączy klika faktów. Świat opanowały tajemnicze fale, które osłabiły najśliczniejszych wojowników. Dziwnym trafem armia czerwonej wstęgi ma coś z tym wspólnego jak i androidy. Pierwsze dwie kampanie się pokrywają fabularnie i wyjaśniają sporo niewiadomych.


Nie będzie to wielkim uszczerbkiem na „zdrowiu” jak zdradzę, czym jest tajemnicza dusza dzięki, której nasi milusińscy mogą walczyć. Uwaga, echem tu chodzi o nas. Tak dobrze czytasz o nas, czyli graczy. Jak już przy tym jestem wraz z rozwojem poszczególnych zawodników rośnie więź między duszkiem nazwijmy go Wojtkiem, a danym wojem. Wiąże się to również z przełamaniem czwartej ściany kiedy się bezpośrednio zwracają do gracza.

Pierwsza trasa to praktycznie łatwa przebieżka mająca jedynie zapoznać z panującymi mechanikami. Nawet jak się człowiek nie stara to i tak się wygrywa. Każda walka opiera się na starciu dwóch drożyn, które składają się z trzech zawodników.

Dla hecy dodano informacje w których ostrzegają, aby nie łączyć postaci, które za sobą nie przepadają. Jest to tylko dla jaj wstawione, bo naprawdę w żaden sposób nie wpływa na fabułę. To co bardziej może zainteresować to przebieg poszczególnych pojedynków. Wymagane jest eliminacja wrogiego zespołu.


O dziwo nie będzie to solo walka, a cała praca zespołowa. Takie żonglowanie bohaterami pozwala stworzyć naprawdę ciekawe kombinacje. Warto również zwrócić uwagę na cooldown. Nie ma tak dobrze, aby pożonglować według swojego widzimisię.

Wraz z skuteczniejszym kręceniem combo nabija się specjalny pasek umożliwiający wykonywania ataków specjalnych.

Tak można streścić pierwsze dwie kampanie. Dopiero ostatni pokazuje w pełni działające Si. Srogie lanie dla nowicjuszy gwarantowane. Swoją droga nie wspomniałem, o bonusach. Kiedy przemieszcza się po mapie w systemie taurowym można ugrać coś ekstra. 


Turowe poruszanie się w tej grze nie polega na naprzemiennych posunięciach w obu stron konfliktu. Wymóg jest taki, aby przejść do finalnego bossa w określonej liczbie ruchów. Przemieszczając się i walcząc leweluje się swoich zawodników jak i zdobywa pasywne umiejętności. Te natomiast trzeba wrzucać do slotów, aby móc ich użyć. Twórcy lubią przypominać o tym, żeby zmieniać składy jakimi się gra.

O ile po przejściu 2/3 tej przygody, patrząc już całościowo. Nawet się na to nie zwracało większej uwagi. Po co się tym interesować, skoro nic człowieka nawet nie motywuje do takich działań. Na szczęście, albo i nie w ostatnim etapie wszystko się zmienia. Jak się dostanie bęcki to chęć i zainteresowanie wraca w 5 minut.

Teraz trochę wrażeń z samej rozgrywki, czy też zawodników. W większości wypadków gra się całkiem przyjemnie nie miałem większych zaostrzeń. Jeśli miałbym wskazać kto mi nie podszedł to wskazał bym na Cell.


Po każdej rundzie i jednocześnie lekcji, bo tak jest opracowana pierwsza kampania nawet się wciągnąłem. Dość dobrze devowie zachęcają do eksperymentowanie i zapoznania się tajnikami gry. Przez brak większego progu wejścia szybko ogarnąłem swój dream team.

Sielanka jednak się skończyła w momencie kiedy trzeba już wszystko ogarnąć na poważnie z uszczuploną drużyną. Tak jak pisałem już wcześniej zaczyna się robić rotacje w zespole. Dopiero na końcu mechanika regeneracji wychodzi na pierwszy plan.

Bardzo się męczyłem na końcu. Odklepując po raz enty kolejny wariant tej samej historii nie miałem większej motywacji. A na horyzoncie majaczyły już Gears of War 3. Więc nie zrozumcie mnie źle. Szlifowanie skilla nie było częścią mojego planu wobec Dragon Bal Fighter Z.


Nim skończę parę zdań o dodatkowych trybach. Dostępna jest już wieża w ramach której trzeba stoczyć szereg pojedynków bez ani jednej przegranej. Jeśli komuś było mało to tutaj pojawiają się kolejni herosi do przetestowania. Korporacje nie były sobą jakby nie dodali pary dodatkowych zawodników za ukrytą płatną ścianą. Poklikałem trochę, ale jest to tylko ciąg dalszy tego co dobrze znałem.

Podobnie spraw się ma z turniejami mocy. Możliwe jakby dodali jakieś modyfikatory to kto wie? Mógłbym się skusić na jeszcze parę rund, a tak z wielką chęcią odstawiłem to na półkę.

Podsumowuje Dragon Ball Faither Z w taki sposób. Produkt solidny. O całkiem dobrej optymalizacji. Wad ma nie wiele, ale potrenować trzeba, bo klikanie na palę nie jest właściwą drogą.

Najdziwniej wypada system zapisu. Pamiętajcie jak się zrobiło save to lepiej dać wyjście do menu niż zaczęcie mapy od początku. Szkoda na to nerwów i czasu, a zwłaszcza wtedy jak się pracuje. Ocena końcowa 7/10, gra jest po prostu dobra. Jeśli jednak ktoś preferuje taką rozgrywkę to może dodać punkt lub dwa. Animacje to cud malina, a klatkaż dostateczny, aby rozwinąć skrzydła.






Udostępnij:

Ostre psy , czyli jat to listonosz Pat stał się ostrym gliniarzem

Oglądasz sobie komedie taką lekką i przyjemną, a przynajmniej wynika tak z początku seansu. Lecz to co zobaczy się później już się nie od patrzy.

Pomyślałem sobie, a może obejrzeć brytyjską komedię. Coś z sarkazmem i ostrym dowcipem, a także okraszone absurdalnym montażem. Przez przypadek trafiłem na Ostre psy z 2007 r. Początkowo myślałem, a co tam, będzie to jakieś pokręcone i zabawne.


Szybko okazało się jak bardzo dałem się nabrać. Idąc jednak tradycyjnie zacznę od samego początku. Główny bohater singiel, pracoholik i służbista, ale nie w złym znaczeniu. No prawie, bo co nieco przesadza.

Sam początek to szybkie przedstawienie jego możliwości i szybkie przejście do właściwego miejsca akcji. Zanim jednak przejdę do tego warto zwrócić uwagę na to jak kontrastują dowcipy z trzeźwym spojrzeniem protagonisty.

Warto to zapamiętać, bo na tym będzie się opierać dalsza część filmu. Od chwili kiedy sierżant Nicholas Angelich trafia do spokojnego miasta wyłapuje pewien dysonans jakiś problem wiszący w powietrzu.


Przez dość długi czas reżyser bawi się z widzem dając znać lub coś sugerując. Przede wszystkim stara się stworzyć odpowiednią atmosferę. Do tego próbuje się narzucić jakiś motyw, który odpowiednio nastawi do tego czego można się spodziewać.

Liczne momenty jak wizyta u staruszka co strzygł cudzy żywopłot zapoczątkowało coś znacznie większego. Bardzo chętnie nakreśliłbym co dokładnie się stało, lecz byłoby to zbrodnia przeciw ludzkości. Dopiero jak tajemnica miasta zaczyna wychodzić na wierzch wszystko nabiera rumieńców.

Teatralny akcent jaki zbrodnia przebrała nie pomagał w tym żadnym razie. Prawdę mówiąc powiedziałbym, że zostałem zszokowany tym co zrobili z tym filmem. Przeobrazili go w parodię kryminału i westernu. Zaznaczę jeszcze jeden, a znaczący fakt. Stopień brutalności bywa naprawdę spory, a więc na seans rodzinny ta produkcja za bardzo się nie nadaje.


Zatrzymam się przy stwierdzeniu to czarna komedia. Bo to co idzie dalej już zakrawa na coś zupełnie jeszcze innego. Trudno określić to jednoznacznie. Zapewniam warto zapoznać się takim jednym wielkim absurdem.

Największą zaletą Ostrych psów to plejada naprawdę zakręconych postaci. Niczym Morderstwie w Orient Ekspresie nic nie jest tym za co się wydaje. Jeśli komuś było mało miasteczko rodem z listonosza Pata jeszcze bardziej to potęguje. Po każdej minucie zadawałem sobie pytanie, co jeszcze dodadzą?

Zaskakiwali raz, po razie i to było naprawdę piękne. Wszystko to się kotłuje i miesza, aby rozsadzić na samym końcu. Finał jest kwintesencją zapożyczającą sobie z westernów. Wróć, będzie lepiej będzie powiedzieć różnorakich motywów.



Podsumowujmy jak wypadają Ostre psy? Parodia kina akcji, komedii obyczajowych z widoczną nutka gore. Brytyjski dowcip bardzo silny, a do tego ta pełna nieszablonowość. Liczne nawiązania to naprawdę przemyślany scenariusz. Polecam ten film dla każdego dorosłego fana kina. Ocena końcowa 10/10. Pierwsza dyszka w tym roku :D






Udostępnij:

Fullmetal Alchemist The Revenge of Scar (recenzja live action)

Są filmy wysokobudżetowe i niezależne. Warto przyjrzeć się produkcją, które znajdują się pomiędzy. Czy są one dobre, a może ujdą w tłoku to okaże się w trakcie oglądania.

Dziś przygotowałem dla was coś całkiem świeżego. Będzie to adaptacja anime Full Metal Alchemist. Pierwszy raz miałem okazję zetknąć się z wersją live action. Praktycznie nie wiedziałem czego mogę spodziewać po takim filmie.


Napisze od razu, że się nie zawiodłem. Było całkiem dobrze jak na taki projekt. Zdaje sobie sprawę doskonale jak trudno przełożyć te skrajnie różniące się od siebie media. Choćby aktorzy się troili nie będą wstanie wykonać tych min jak i innych charakterystycznych zachowań.

Mimo tego naprawdę się przyłożyli się do swojej pracy. Na każdej scenie widać było doskonałą znajomość materiału źródłowego. Zważając na to kiedy miał premierę film (2022 r.) to robi wrażenie.

Po potworkach jakie wychodzą w ostatnich latach takie podejście zasługuje na szacunek. Lecz nie mogę powiedzieć: Fullmetal Alchemist The Revenge of Scar to niedościgniony ideał. W głównej mierze problem leż w scenografii i efektach specjalnych.


Tutaj jest naprawdę źle, o ile w plenerach jest jeszcze dobrze to już tam, gdzie panuje CGI widać to jak na dłoni. Wszystko przypomina graficznie czasy pierwszych gier na siódmej generacji. Pies to jeszcze trącał. Kolejną bolączką była praca kamery i tego jak to trąciło plastikiem. Jakby za zrobienie tego filmu odpowiadali jacyś fani to było całkiem nieźle. A tak jest jak jest, czyli źle.

Skupię się teraz na zaletach i ogólnie przebiegu wydarzeń w Fullmetal Alchemist The Revenge of Scar. Przede wszystkim tytuł ten nie trąci nudą, a zarazem nie wypchali, go nadmiarem akcji, która miałaby odwrócić widza od bolączek.

Można śmiało pochwalić za naprawdę wierne oddanie poszczególnych bohaterów. Powiem więcej niektórzy byli wierną kalką jeden do jednego. Nie tylko chodzi o ich zachowanie, czy oddanie ich motywacji to dosłownie idealne oddanie samej esencji oryginału.


Teraz nieco szerzej, bo za dużo tutaj ogólników. Zacznę od tego, że warto znać anime, aby się nie pogubić kto jest kim. Fabuła filmu rozgrywa się już hen daleko, a nie od początku przez to można nie zrozumieć o co tu chodzi. Wątek kamienia filozoficznego pojawia się w sumie pod koniec jak już wszystkie karty są niemalże na stole. 

Natomiast ci z was co znają mange lub anime od razu będą wiedzieć co i jak. Jeśli coś mogło zaskoczyć to charakteryzacja. Mamy tutaj pewne przedziały ligowe. Przykładowo ojciec protagonistów jest naprawdę wiernie otworzony.

Zdarza się jednak i tacy, którzy są na granicy akceptowalności. Słynny mnich mściciel był właśnie swoistym przykładem. Ubiór i tatuaże spoko, ale czemu dali takiego chuderlaka? Mógł być bardziej przepakowany, ale na to można przymknąć oko.


Kolejnym tematem jaki mnie intrygował to wspomniana gra aktorska. Kto ogląda anime ten wie jak oni się tam zachowują. No cóż, tam gdzie się dało to wyciągnięto co najlepsze. Przykładem tego niech będzie relacje między braćmi. Widać było jak bardzo są ze sobą zżyci i na co są gotowi. Normalnie 10/10 za scenę finałową!

Wspomniano też o słynnej wojnie w której brali udział państwowi alchemicy. Stąd zresztą sam pod tytuł zemsta Blizny. Ukazano ból i wyrzuty sumienia jakie pozostały po tamtych wydarzeniach. Co istotne sposób jaki to zrobili. Nie zagrali jak w klasycznym dramacie wojennym. Postarali się, aby oddać jak najlepiej styl z anime.

Podsumowujmy Fullmetal Alchemist The Revenge of Scar. Jeśli jest się zaznajomiony z anime lub poprzednia częścią można sięgnąć po ten film. Nikt nie trudzi się na tłumaczenie kto jest kim. Odgórnie zakłada się, że widz będzie to wiedział. Część rzeczy różni się, ale i tak jak na dzisiejsze standardy wiernie się trzymano źródeł. Boleje tylko nad wszelkimi elementami CGI.  


Czy mogę polecić ten tytuł? Koniec, końców jest na zadowalającym poziomie. Pamiętając z grubsza fabułę i wygląd bohaterów pierwszo i drugoplanowych nie miałem problemu, aby się zorientować kto jest kim. O, tutaj jako jedyny wyjątek przedstawiono poszczególne osoby głośno i wyraźnie. Ocena w miarę sprawiedliwa, ale wciąż subiektywna to 7/10.










Udostępnij:

Translate

Czytelnicy

Wyświetlania