Skończyłem ogrywać Enter the Matrix wydanej na PS2, PC, XBOX i oczywiście GameCube. Powiem wam, że przeskoczyłem szybciej niż Neo za swoim pierwszy razem.
Starsi gracze na pewno
pamiętają program Hayper, który leciał
tak od ok. 21 godz. Tam pierwszy raz usłyszałem właśnie o grach z Neo w roli głównej. Z tamtego czasu zapamiętałem,
że jest to dno.
Zacznę od tego co mnie
zaskoczyło pozytywnie i negatywnie. Zacznę od wad, bo wiecie nie lubię się
znęcać. Jedynymi błędami na jakie trafiłem były zbagowane cienie, drgające obiekty
na poszczególnych lokacjach. Był to chleb powszedni. Nie razi to bardzo w oczy,
ale nie da się ukryć, że okaleczają one tą grę.
Trafiłem nawet na takie
niedociągnięcie które mi się bardzo skojarzyło z Assasinem. Chodzi
tu, a jakże o lewitujące ciała Npc zamiast irytować to bardziej bawiły na swój
sposób. Skoro już piszę o śmiesznych rzeczach. Jak biegają postacie w grach
każdy widzi. Płynny ruch i animacje, które nie rzucają się w oczy, bo to
standardowy widok.
Gdy zacząłem testować
możliwości Niobe wszystko się
zmieniło o 180 stopni. Zależnie od wybranych kombinacji klawiszowy ataki
odczuwalnie się zmieniają. Zaznaczę, że trzymana broń wpłynie na finiszer.
Warto, ale to naprawdę
warto przetestować wszystkie akrobatyczne numery jakie dano graczowi do dyspozycji.
Jedyne, czego zabrakło to omijanie kul jak Neo,
ale cóż poradzić wybraniec jest tylko jeden.
Nie zabrakło też najważniejszych
kanonicznych scen jak np. pościg na autostradzie. Były to wyjątki, gdzie można
było pojeździć autem. Misji za kierownicą było kilka i model jazdy jest w porządku
100% zręcznościowy plus syndrom klejących się radiowozów z Drivera.
Nie zabrakło jeszcze
jednej odskoczni o ile można to tak nazwać. Shiny Entertainment wyraźnie
się zainspirował ucieczką Trinity, bo
i parę razy musiałem dać dyla przed agentami. Jedną trudnością jaką te poziomy
sprawiały były ukryte odstępy między budynkami, których nie spodziewałem się w
losowo rozrzuconych miejscach. Jeśli komuś było mało niebyły widoczne.
Drugim ważnym wątkiem dotyczącym samej rozgrywki jest strzelanie. Generalnie mamy mix hitscana, a manualne celowaniem gdy cel stoi niżej lub sporo wyżej. Efekty dźwiękowe są generalnie w porządku i jest odczuwalny odrzut.
Dodam tylko dla
formalności, że na dwóch misjach trzeba trochę pomęczyć się manualnie i to jest
masakra. Raz, że klawiszologia jest ciut specyficzna i to naprawdę czuć. W takich
momentach człowiek wie, że się sięgnęło po tytuł sprzed 17 lat.
To co w sumie najlepiej
wszyło to przerywniki. Te które zrobiono na silniku wciąż są dobre, ale
istotniejsze są cinematiki zagrane przez aktorów z filmu. Jest to gratka dla
miłośników trylogii. Powiem tylko, że zobaczycie tam znajome twarze i sytuacje.
Teraz powinienem napisać co nieco o Ghost. Jego kampania to w sumie przemiał tego co już widziałem grając Niobe. Kultowym przykładem są misje pościgowe. Zamieniamy się miejscami i zamiast kierować strzelamy. Natomiast tam gdzie nasza agentka działa sama wcielamy się w Duszka.
Nie zabraknie też oryginalnych
misji, które nie będą się powtarzać i to jest spoko. W innym wypadku nazwałbym
to jedynie chwytem marketingowym, który jedynie mamiłby klientów większą liczbą
godzin do ogrania.
Na sam koniec
zostawiłem sobie fabułę. Wszystko rozgrywa się między tajemniczą przesyłką, a
ostatecznym rozliczeniem z ludzkością. Przez stosunkowy średni poziom
trudności, miałem czas zastanowić się czemu, ale to czemu noszą oni okulary
przeciwsłoneczne w nocy, czy kanałach.
Podsumujmy.
Enter the Matrix ma potencjał, który nie został wykorzystany. Devom zabrakło
czasu i widać to na armii klonów w przerywnikach wyrenderowanych. Na szczęście
trzon rozgrywki jest na tyle solidny, że możecie spokojnie sięgnąć po grę.
Natomiast liczba zapisów jest na tyle duża, że da się przeboleć co niektóre
niedociągnięcia.