Recenzja anime Itai no wa Iya nano de Bougyoryoku ni Kyokufuri Shitai to Omoimasu Sezon 2

Ledwo jeden sezon opisałem, a tu hyc i mamy kolejny! Tak to się kończy jak się nie do końca poprawnie nazwie plik tekstowy.

Niedawno pisałem o tym, jak przeciętne jest anime Nie drocz się ze mną Nagatoro! Teraz dla odmiany przyszła pora na kolejny sezon Itai no wa Iya nano de Bougyoryoku ni Kyokufuri Shitai to Omoimasu 2. Coś łączy te produkcje i jednocześnie dzieli.

Początkowo zastanawiałem się co napisać. Zaglądając do notatek przeczytałem, że jest to dokładna kopia poprzedniej serii. Dostałem w sumie więcej tego samego, co z jednej strony jest dobre, a z drugiej... W tym miejscu piszę się źle.

Wszystko jednak jest zależne od tego jaka jest zawartość. Jestem przez to rozdarty, bo z perspektywy gracza oglądającego tą parodię bawiłem się przednio. Z drugiej stronie nie mogę za bardzo pochwalić tego tytułu, bo jest zwyczajnie nieco nudniejszy. Humor jest mocno powtarzalny, a wiele rzeczy to niekończąca się historia, a raczej zdarta płyta.

Nie mniej wszelkie mocne strony zostały zachowane. Zaczynając na nieodpartym uroku osobistym Maple, a kończąc na wyjątkowo zdrowych relacjach społecznych. Wracając jednak do sedna.

Mimo wspomnianej powtarzalności formuła ta się nie nudzi w odbiorze. Docenia się za to jak wykorzystuje się istniejące mechaniki, aby pokazać mocne, ale i słabe strony protagonistki. Położono większy nacisk na relacje tytanki wytrzymałości z członkami innych gildii.

Najbardziej zaskarbiła moją uwagę Mii z Cesarstwa Płomieni. Odsłoniła ponownie swoje urocze oblicze. Można powiedzieć tak, że poznało się ją nieco lepiej od jej prywatnej strony. Kontrast jaki się w tym momencie pokazuje naprawdę potrafi zaskoczyć.

Warto też wspomnieć, że nieporadni devowie pięknie komentowali wszelkie nowe zmiany jakie zachodziły na nowych mapach. Dzięki „małym błędom” losy głównej bohaterki bardzo się posunęły do przodu. Powszechną wiedzą jest fakt, że MMORPG to wielki beta test. Nie inaczej jest i w tym przypadku.

Nie mniej ni więcej rzuca się w oczy istotna sprawa. Nie mają żadnych testerów, którzy by sprawdzali stan rzeczywisty. Decyzja, aby była to komedia w pełni usprawiedliwia tego typu niedociągnięcia. W innym wypadku należało napiętnować to, bo kreują swoje dzieło na realistyczną produkcje.

Przez sporą część czasu rozgrywały się walki na większych lub mniejszych lokacjach. Nowe ewenty / turnieje trochę były mniej ekscytujące. Już nie rozstrzygały o wyższości jednych od drugich, jedynie na podstawie walk GvG, a bardziej na PvE. Nie zabrakło pojedynczych pojedynków graczy, ale to było jedynie formalności.

Mimo, że brzmi to na stękanie i marudzenie równolegle pragnę pochwalić za wprowadzenie trybu tower dyfanse. Takie odwrócenie ról dało nieco animuszu w wszelkich bitwach jakie się odbyły.

Na sam koniec nadmienię, że ewolucja Maple to istna ułańska fantazja twórców. Przesadzona bogata w formę i radośnie niszcząca wszelkie zasady panującego świata. W tym momencie napiszę Lubię to! Idealnie wpasowuje się w tego typu serie, gdzie op bohater jest naprawdę zdrowo przesadzony, a to jest najważniejsze.

Podsumowując, czy warto obejrzeć tai no wa Iya nano de Bougyoryoku ni Kyokufuri Shitai to Omoimasu. 2? Nie można odmówić swojego rodzaju uroku osobistego jaki jest wciąż silny. Jeśli komuś było mało przy pierwszych dwunastu odcinkach to tutaj dostanie jeszcze więcej. Co prawda będą, gdzie nigdzie pewne zmiany, lecz nie będzie zawiedziony. Ocena końcowa 7.5/10.


Udostępnij:

Recenzja anime Itai no wa Iya nano de Bougyoryoku ni Kyokufuri Shitai to Omoimasu Sezon 1

Z głębin otchłani wyciągnąłem recenzje, która napisałem w zeszłym roku, ale jakoś o niej zapieniałem. Prezentuje wam jedno z lepszych anime jakie oglądałem w 2022 r.   

Po obejrzeniu pierwszych trzech odcinków mogę napisać, że jest to ciekawy projekt, który stara się pogodzić anime z grami i zasadami jakie w nich panują. Czy się to udało? Powiedzmy sobie szczerze sporo tego co tam pokazano jest wielkim kompromisem.


Jeśli doszukiwać się jakiś zgodności pod kątem tego, że jest to VrMMORPG, gdzie oprócz samego Vr dodano niezwykle zaawansowaną technologię, która pozwala oszukać zmysły i nie tylko wzroku, ale i smaku.

Dodatkowo wszelkie ruchy, interakcję, które powiedzmy szczerze z dzisiejszym rozwojem sprzętu byłby niemożliwy do zrealizowania. Zabawne są też początkowe rozwiązania rozwijania awatara. O ile pójście na mobki jest jak najbardziej prawidłowe, tak już z nabieraniem odporności bym się kłócił, a solowanie bossa w lochu było totalnym przegięciem.

Natomiast dalej to już zupełnie odleciano w kosmos. Budowa builda i skille to jakaś pomyłka, która całkowicie psułaby PvE. Jasne jest, że chcieli stworzyć OP bohaterkę i tego dokonali. Ktoś jednak stwierdził, że będzie się to kłóciło z dalszym rozwojem wydarzeń i znerfili jej Op sprzęt. Jest to dobry ruch. Potencjalnie da to możliwość uzasadnienia dalszego rozwoju Kaede – chan.


Można dodać do tego pojawienie się Sally, przyjaciółki ze klasy, która będzie ją uzupełniać umiejętnościami. Przez takie zagrania dalsze przeginanie pały goryczy będzie bardziej akceptowalne. Jestem ciekaw jak pójdzie im w drugim evencie battle royale

Kolejne trzy odcinki można podzielić na eksplorowanie i wykonywanie normalnej aktywności. Następnie zaczęto moim zdaniem nabijać się z graczy. Jak inaczej wyjaśnić rzekome przyzwyczajenia z gry, które zaczęła wykonywać odruchowo Kaede w realu?  Jest to w moim odczuciu jakimś absurdem. Mały spoiler, naszej kochanej moe zaciera się odróżnianie rzeczywistości od fikcji. Na sam koniec tworzenie gildii.

Z wyżej wymienionych rzeczy jedynie zakup budynku gildyjnego miał jakieś rzeczywiste pokrycie z realiami MMO. Natomiast pozostałe rzeczy zaczynając od PvP to istny farmazon. Po obejrzeniu połowy sezonu trzeba jakoś do tego przywyknąć. Mogę dodać pewien plus do tych pokręconych mechanik. Niekiedy są one bardzo logiczne, ale szybkość z jaka się używa uniemożliwia z korzystania z nich. Trzeba przyjąć, że to jakaś alfa lub wczesna beta i stąd wychodzą takie absurdalne efekty.


Ostatnie kilka odcinków to kolejne zawody przypominające te z gier moba. Można to tak dość wielkim skrócie nazwać. Jednak już akcja jaka się tam rozgrywała to typowe anime i o dziwo bardzo dobre. Chyba mam swojego faworyta na 2022 r.

Co jeszcze można napisać? Fabuła była dość prosta, bo co można szczególnego pokazać? Skupiono się całkowicie na przebiegu pvp. Te ważniejsze gildie pokazały swój indywidualny styl walki. Jednak mogliby urozmaicić wygląd poszczególnych członków legionów. Rozumiem, że chcą wyróżnić tych ważnych, ale armia klonów to taka jazda po bandzie.


Następną istotną sprawą, jest zachowanie graczy. Ci co byli szeregowymi anonimami niczym się nie różnili od kolesi z pierwszego lepszego isekai, a powinni pokazać się że są zwykłymi graczami. Pod tym kątem Cesarzowa Ognia kradła każdą scenę kiedy przestawała udawać samice alfa.

Sam finał był przekokszony i to mi się podoba. W całym worku smakołyków zastanawia mnie wątek devów, których przedstawiają jak jakieś ufoludki.

„Przełomowym” odcinkiem był nr 10, gdzie Payne pokazał w końcu swoją mordę. Po co robili z tego jakąś tajemnice? Cholera wie. Ale co tu dużo mówić super było to anime. Podsumowanie nieco inne niż zawsze, ale pisane na spontanie, jak cały ten tekst. Ocena końcowa 8.6/10
Udostępnij:

Recenzja anime Kyokou Suiri Sezon 2

Pewne historie nie są zawsze takie jakie mogły się wydawać na pierwszy rzut oka. Czasami stoją za nimi rzeczy, o których istnienie nawet nie będzie się podejrzewać.

Drugim anime, o jakim będę pisał z zimowego sezonu jest Kyokou Suiri Sezon 2. Jak pamiętacie pierwszą serie, o której pisałem tutaj to wiecie czego można się spodziewać. Początkowo też tak sadziłem, ale szybko się przekonałem, że będzie całkiem inaczej.


Fabułę potraktowano dość luźno i nie ma jakiegoś większego znaczenia całościowego. Wspólnym mianownikiem trzymającym wszyto w garści jest wątek kuzynki Rikka. Pojawia się ona niczym widmo, tylko po to, aby wszystko jakoś się zespoliło.

Cały serial został podzielony na szereg kawałków niczym węgorza. Tak, aby lepiej rozkoszować się poszczególnymi opowieściami, które mają dość krwawy wydźwięk. Nie należy się spodziewać jakiejś akcji w postaci długich scen walki, a jedynie licznych monologów. Część widzów odbierze to jako przegadane sceny, które mało co oferują. Dlatego warto wziąć to pod uwagę, aby się nie rozczarować zmianą konwencji.

Każdy z aktów Kyokou Suiri Season 2 jest naprawdę ciekawie rozpisany. Nie powtórzono się ani razu z żadnym patentem, czy inna sztuczką mającą utrzymać uwagę. Główne skrzypce odgrywała Kotoko, która była, no cóż dość zakręcona. Wysłuchując jej wszelkich wywodów w poszczególnych podrozdziałach można się zgodzić z kuzynką, że jest ona dość niebezpieczna.


Kłamie jak z nut i jednocześnie wszystko tak dobrze uzasadnia, że trudno się zorientować. Z drugiej strony kreuje się jako bardzo typową waifu, która się klei do swojego chłoptasia. Niby powinien to być swojego rodzaju balans pozwalający w harmonii wszystko utrzymać, lecz jakoś trudno do tego podchodzić na poważnie.

Trudno dalej będzie pisać bez spilerów z tego też powodu postaram się jakoś zarysować poszczególne wydarzenia, bez wchodzenia w szczegóły. Pierwsza opowieść dotyczyła zakazanej miłości. Zabrzmiało dość clickbait'owo. Będąc bardziej precyzyjnym. Chodziło, o człowieka, który został tyle razy zdradzony, że wycofał się z życia społecznego i był swojego rodzaju hikikomori. 

Nie zabrakło też szczęśliwego zbiegu okoliczności i trafił na kobietę śniegu (yokai). Relacje Muroi Masayuki z nią bardzo mi przypadł do gustu. Szkoda tylko, że koleś jest taki cnotliwy. Nie ładnie odmawiać, gdy kobieta zaprasza.


Kolejne odcinki są powiązane z kuzynką senpai'a. Tym razem tematem przewodnim są samobójstwa i wpływ ludzi na innych. Spodziewałem się, że pokażą się już jakieś sceny walki. Jednakowoż od tych odcinków właśnie zaczyna się robić naprawdę ciekawie, bo im dalej las tym więcej drzew.

Dla pewnej odskoczni przeniesiono ten morderczy maraton, na nieco inny tor. Przywołano Pinokia do tablicy i zmieszano z voodo. Tylko tutaj szarpnięto nieco budżet i poszaleli z jakimiś szybszymi scenami. Nie jest to jednak szczyt tego, co Kyokou Suiri Sezon 2 ma do zaoferowania. Główne danie to ostania historia mająca sporo do zaoferowania.

Można się pokusić i obstawiać zakończanie. Nie ma jednak to większego sensu, bo tak zaplątano to, że nie ma możliwości, aby wpaść na prawidłowe rozwiązanie. O ile przy pierwszym przypadku nasunęli jasną podpowiedź tak tu gmatwali ile tylko się dało. Jednocześnie nie było to jakoś męczące. Słucha się z zaciekawieniem starając się wyłapać drugie dno. Sama intryga jednak jest na tyle głęboka, że wszystko spełźnie na niczym.


Nie zabraknie też deseru. Ostatni odcinek podobnie jak pierwszy stanowi zamknięta całość. Temat się nie zmienił i wieńczy całkiem zgrabnie całość.

Podsumowując, czy warto obejrzeć Kyokou Suiri Sezon 2? Można to praktycznie odpuścić, bo nie wnosi nic do głównego wątku, który został potraktowany po macoszemu. Z drugiej strony to wciąż dobre anime, które zapewni dobrą rozrywkę tym, co preferuję wciągające dyskusje i wymiany zdań, a niż wymiany ciosów i praniu się po mordzie. Ocena końcowa 8/10.
Udostępnij:

Recenzja anime Ijiranaide, Nagatoro-san 2nd Attack

Ktoś kiedyś powiedział mądrze, żeby docenić lepsze dzieła należy też obcować z przeciętnymi. Słowa to mądre i naprawdę warte przemyślenia. 

Dzisiejsze produkcje przyzwyczaiły odbiorcę do tego, że jest skazany na odgrzewane kotlety lub masową produkcje. Wielkie korporacje idą na łatwy zysk z czym się nie kryją. Robią remastery filmów, gier co mają dopiero kilka lat. Ewentualnie kopiują dobrze znany schemat i jedynie co korygują jest zmiana miejsca i imion bohaterów itp.  


Ijiranaide, Nagatoro-san 2nd Attack jest to anime, które spełnia wymienione wyżej kryteria. Można wprost nazwać je podręcznikowym przykładem. Nie ma co ukrywać, że odtwórczość to rzecz powszechna, ale zawsze można dodać coś swojego do tej formuły. Stało się jednak inaczej i wysmażono zbiór scen z mocno przewidywalną fabułą.   

Przygody Nagatoro i jej senpai'ja były dobre na jeden sezon. W pierwszej części (tu macie link) można było obserwować jako od wprost znęcającej się łobuziary zmienia się w przyjaciółkę, a nawet kogoś więcej.


Pod tym względem jest nawet względnie ok, bo zaczyna być poważnie. Jednakowoż, żeby nie było za poważnie wszelkie dowcipy opierają się na braku pewności siebie Naoto. Oprócz tego dorzuci się momenty kiedy dochodzi do słynnego „aaa” (patrz karmienie przez dziewczynę) i ktoś to przerywa, aż do nauki jakieś rzeczy z koniecznym przytulaskiem. Długo wymieniać, bo jest to klasyczna lista przebojów.

W trakcie sezonu pojawiają się nowe postacie. Niektóre coś dołożą od siebie jak onee – san Nagatoro, czy taka Hana Sunomiya będąca klonem przewodniczącej (swoją droga to rodzina). Nie będą miały jakiegoś większego znaczenia i na nic w sumie nie wpłyną. Jedyne co, to jakakolwiek aktywność, która da się odhaczyć w czasie seansu.


Jeśli jednak będzie się doszukiwać jakiś odstępstw to już od biedy można zaliczyć wyjazd w góry. Bardziej spostrzegawczy zauważą, że jest to zamiennik wypadu nad morze. Po tej nieprzechylnej liście warto coś pozytywnego napisać.

Udało mi się obejrzeć całą serie, koniec męki. Będąc jednak poważny to wszelkie fragmenty, które rozgrywały się w pokojach głównych bohaterów były pocieszne. Nagatoro staje się bardziej poważna i pokazuje, że nie jest bezmyślnym żywiołem. Wszelkie skoki, zawahania, czy inne aktywności podkreślające jej metaforę i są do tego przyjemne w odbiorze.

Jako całość Ijiranaide, Nagatoro-san 2nd Attack to mocny przeciętniak. Nie da się tego polecić z czystym sumieniem. Równolegle warto zafundować sobie czasem taki nudny spacer, aby móc zauważyć walory tytułów, gdzie włożono więcej serca. Ocena końcowa 6.5/10.
Udostępnij:

Recenzja filmu Upiorna Panna Młoda

Niby jest piątek, piątunio, ale jakoś nie mogę się skupić na jednym. Mówię sobie obejrzę jeden film i koniec, a skończyło się na jak w takich sytuacjach bywa na kilku produkcjach.

Przez chwilę zastanawiałem się od którego zacząć, tytułu? Po jakże długiej potyczce umysłowej, czyli żadnej doszedłem do wniosku, że napiszę, o Upiornej Pannie Młodej. Film jest integralną częścią serialu, a sama akcja rozgrywa się tuż po tym jak Holmes ma wylecieć na wygnanie.


Natomiast faktyczna akcja rozgrywa się pod koniec dziewiętnastego wieku. Prawdziwy miszmasz czasoprzestrzenny. Jednak w tym szaleństwie jest metoda, jak widać.

Cała fabuła rozgrywa się wokół licznych morderstw, a Fe! Nie będę ukrywał, że przez serial Luther temat ten stał się odpychający i banalny. Lecz o dziwo podeszli do niego z nieco innej strony. Praktycznie posłużył jedynie za pretekst do opowiedzianej historii, która nie jedno ma imię.

Na swój sposób przypomniała mi to książkę Pies Baskrewildów, ale z pewnymi zmianami, oczywiście kosmetycznymi. W przeciwieństwie do serialu tutaj już bardziej, ale nie całkowicie przypomniało mi to materiał źródłowy. Benedict Cumberbatch wcielający się w słynnego detektywa dalej przejawia te same maniery.


Trochę jednak go zmieniono na rzecz XIX w. realiów. Nie ma się co obawiać jakiś radykalnych zmian. Podobnie jest z Martinem Freemanem, który po raz kolejny wciela się w swoją jedną kreację i jedyne co zmienia to kostium wraz z imieniem.

Powinienem napisać, że intro do filmu jak i spora część miejsc w których nagrywano to ledwa przeróbka i pójście po naszej linii oporu, ale tak nie zrobię w pewnym sensie. Z dość błahego powodu. Wszystko co pokazano, a o czym wspomniałem jest mrugnięciem do starych fanów.

Podobnie jest z obsadą, co w sumie jest naturalną koleją rzeczy. W ich przypadku najlepiej paradoksalnie wypadł brat Holmesa. Z jednej strony stan jego jest nie do pozazdroszczenia, ale pokrywa się z oryginałem, a przynajmniej tak go zapamiętałem z książek.


W Upiornej Pannie Młodej będzie sporo odniesień do serialu dlatego polecam w pierwszej kolejności obejrzeć wszystkie sezony, a następnie sięgnąć po film. W innym wypadku straci się spory kawałek aluzji i znaczeń będących dość jednoznacznych dla ludzi znających materiał źródłowy.

Wszelkie atrakcję jakie dodano w programie są powtórką z rozrywki. W ramach bonusu były punktowane zachowania Sherlocka. Pokuszono się na danie więcej czasu postaciom drugoplanowym. Niech mnie kulę biją, ale ich docinki były naprawdę celne. Nawet ich o to nie podejrzewałem.

Wszystko ładnie i pięknie tylko, gdzie jakiś szczególny wyróżnik w tym seansie? Jeśli jakiś dodano i miał bym go wskazać to musiał być powrót Profesora. Będzie to przewrotne co powiem. Zrzucenie go z wodospadu było wielce satysfakcjonujące.


No i wszelkie upiorne wstawki też błyszczały. Może nie czuć tego w tekście, lecz naprawdę dobrze się bawiłem oglądając Upiorną Pannę Młodą. Jedynie miałem obawy, czy wszystko będzie miało logiczne wyjaśnienie. Spoiler alert, pełna perfekcja. Aby dodać trochę smaku dowiedziałem się o wielce intrygujących sztuczkach, które można wykorzystać w rzeczywistości.

Pod płaszczykiem, o którym wspominałem kryją się zmiany społeczne jakimi były walki o prawa kobiet, jak i nierównym traktowaniu.

Podsumowując Upiorna Panna Młoda, to jest ukłon w stronę widzów znających pierwowzór. Wraca cała obsada i jest multum nawiązań, co dodaje swojego rodzaju uroku. Wszelkie zagadki są wciąż rozwiązywane w tym samym błyskotliwym stylu. Można uznać to za gwarant jakości. Natomiast wszelkie wstawki komediowe w wykonaniu pań dodają lekkiej atmosfery. Ocena końcowa 7/10.
Udostępnij:

Recenzja anime Tomo-chan wa Onnanoko!

Sezon zimowy mija, a więc czas zabrać się za oglądanie ostatnich hitów jakie wyszły. Na pierwszy ogień pójdzie klasyczna komedia z lekkim romansem w tle.

Dobry serial przepełniony humorem nie powinien mieć jedynie raz na jakiś czas mocnych momentów. Powinny być małe, ale za to częste wywołując chichot u widza, który będzie chciał ich coraz więcej. Tomo-chan wa Onnanoko jest tego typu produkcją.


Nie odnajdzie się tu żadnego powiewu świeżości, a jedynie znane klisze z komedii rozgrywających się w szkołach średnich. Trochę zabrzmiało to zniechęcająco, lecz dodam, że umiejętnie wykorzystano i dostosowano do swoich potrzeb.

Rozwój wydarzeń jest całkiem dobrze zaplanowany, a przez co nie ma się poczucia braku rozwoju. Główna bohaterka wyróżnia się wielkim sercem i jeszcze większa skłonnością do nie radzenia sobie z uczuciami. Fakt, że zna karate nie pomaga w tym ani trochę... Pochwalić ją za to należy, że konsekwentnie stara się dojść do celu. Jest to całkowite przeciwieństwo przecieraczek (Gotoubun no Hanayome), które jedynie konkurowały między sobą, a biednego chłopa traktowały dosłownie jako puchar za wygraną konkurencje.


Oprócz Tomo – chan mamy jeszcze dwie przyjaciółki będące nieodłącznym elementem w tego typów seriach. Misuzu „Deska” Gundou i Carol „Cycata” Olston prawdziwie duet „idealny”, co po części jest prawdą. Pierwsza z nich mimo prezentowania się jako królowa lodu jest dość wrażliwa i nie kiedy przejawia obsesje na punkcie Toma – chan. Lepiej brzmiałoby troskę, ale nie ma co zakłamywać rzeczywistość.

Blondi jest natomiast bardziej złożona mimo, odgrywania słodkiej idiotki. Sprytnie chowa przed wszystkimi co naprawdę potrafi. Nie będą to jakieś szczególnie rozwinięte sceny z jej udziałem, ale niejako uświadomią, że ma ona zawsze asa w kieszeni. Jak się jednak prezentuje wybranek Tomo – chan?


Junichirou Kubota to pisząc krótko dupa wołowa. Początkowo rzeczywiście sprawiał wrażenie, że nie zorientował się w kwestii jej płci. W pierwszych odcinkach nawet to dobrze uzasadniono, mimo oczywistej prawdy. Zrehabilitowano go, a nawet wyjaśniono czemu tak długo zeszło mu przełamania się i zrobienia tego słynnego pierwszego kroku.

Wszelkie domknięcia tematu głównego były ok, jak na komedie, bo nie można powiedzieć, że są jakieś genialne. Żeby nie zamykać za szybko tego tekstu warto co nieco napisać, o pozostałych milusińskich, którzy będą się przewijać na ekranie.


Dość sporą role jak na epizodyczne postacie dostaną nie tylko kolejni uczniowie, ale i sami rodzice. Ściślej rzecz biorąc matki, które są jakoś dziwnie młode. (śmiech) Miały co prawda małe role, może z wyjątkiem haha (taka jest wymowa słowa mama po japońsku) Tomo. Ich zaangażowanie zostało całkiem dobrze zasygnalizowane. Podobnie jest z jej ojcem, będącym kamieniem milowym w tym zwariowanym romansie.

Jak już jestem przy nim to właśnie on nauczył córkę się bić, bo tu lecą fanfary prowadzi szkolę sztuk walki. Spotkać tam będzie można Kousuke Misaki, który jest kuzynem i jednoczenie narzeczonym Carol. Oglądając jego gościnne występy odnieść można wrażenie, że dodano go dla hecy lub jedynie po to, aby wstawić kolejne heszkowe wstawki. Żeby nie być zbyt surowym robi też za tło dla wszelkich rozterek moralnych Kubota.

Podsumowując czy warto obejrzeć Tomo-chan wa Onnanoko? Jak najbardziej warte uwagi anime mające naprawdę sporo do zaoferowania. Można się przy nim odprężyć i przyglądać się pociesznym bohaterom przeżywającym swoje pierwsze miłosne zloty i upadki. Ocena końcowa 8.5/10.
Udostępnij:

Recenzja anime Nisemonogatari

Im więcej ogląda się anime tym bardziej się rozumie, że pomysłowość ludzka nie zna granic. Zazwyczaj objawia się to tym, że fabuła jest zakręcona lub bohaterowie zasadniczo różnią od tych jakich znamy z zachodniej pop kultury.

Nisemonogatari stara się łączyć to wszystko razem. W każdym tekście zwracałem uwagę na coś innego lub podkreślałem elementy powtarzające się. Tym razem twórcy polecieli po bandzie.


O ile w poprzednich sezonach można jeszcze uznać, że poszczególne sceny są pokazywane w sposób tradycyjny. Choć to w sumie trochę naciągane stwierdzenie tak w Nisemonogatari nikt się tym nie przyjmuje.

To co było kiedyś dziwnymi awangardowymi wstawkami przejęło zupełności kontrolę. Lepiej by było powiedzieć przeszło na pierwszy plan. Sam Picasso by się nie powstydził tego miszmaszu. W tym sezonie więcej skupiono się na mieście jak i domu Araragi’ów. (Można to tak spolszczyć?)

Wnętrza są istną abstrakcję z innego świata. Jedynie niektóre miejsca można podciągnąć pod realne, ale ma to swój urok jak na to nie patrzeć. Stylistyka bardzo dobrze uzupełnia się z opowiadaną historią.


Nawet przysłuchując się pobieżnie rozmowom między postaciami jakie tu wstępują można zwrócić uwagę na jedną rzecz. Tematy jakie poruszały były dość filozoficzne.

Mimo wszystko sposób wysławiania się rodzeństwa, czy Mayoi mogłyby temu zaprzeczyć. Dlatego odnoszę wrażenie, że oglądając to anime bardziej niż na formie warto przyjrzeć się treści.

Teraz przyjże się nieco fabule jest to tradycyjny zestaw. Chodzi jak zwykle o kilka problemów do rozwiązania, które są wywoływane przez osobliwości, czy też dziwactwa (zależnie od tłumaczenia). Dla urozmaicenia pojawiają się przyjaciele Meme (ten koleś z hawajską koszulą). Każde z nich będzie miało coś ciekawego do powiedzenia.


No w sumie nie do końca, bo czasami lepiej, aby pięści przemówiły. Skoro o walce mowa do tego też podeszli dość luźno. Nie ma co się czepiać, jeśli chodzi o yokai, bo to u nich dość naturalne. Lecz zastanawia mnie bardziej poziom możliwości „zwykłych ludzi” jak młodszej, dużej siostry.

Jej poziom walki przypinał bardziej Songoku z pierwszych sezonów, a niż kogoś rzekomo normalnego. No ok., nie będę tu zrzędził, bo wiadomo, że to wszystko umowne w swojej treści.

Od samego początku Nisemonogatari stara się wprowadzić zamęt i podejrzewam, że jakbym oglądał według daty premiery, a nie chronologicznej miałbym początkowo mentlik w głowie. Na szczęście nie powinno być bardzo uciążliwe dla tych co tak zrobili. Nawiązania do wydarzeń z pozostałych serii są dość oszczędne. Natomiast jak już jakiś się pokaże lub spotka nas coś dobrego dobrze o tym widzieć. Nie wnosi to nic merytorycznie, ale oglądając czuje się człowiek lepiej.


Twórcy bawią się też przyzwyczajeniami odbiorcy i kiedy się wydaje, że wie się co się stanie… to zostajecie zaskoczeni. W sumie to ja też i to jest naprawdę super wybieg dodający pewnej świeżości.

Podobnie jest animacjami, sądziłem początkowo, że jest ich więcej. Mogę napisać, że tak i nie jest. Prawda jest gdzieś pośrodku, o ile zazwyczaj mamy tylko ruchome usta tak tu dodano trochę więcej. Zapakowano sporo smakołyków, ale nie na tyle dużo żeby się nimi przejeść.

Ostanie odcinek, czy też podrozdział najbardziej mnie zaskoczył jest to prawdziwy twist, który może być jakoś wykorzystany w kolejnych seriach, które w sumie powstały. Teraz tylko zostało się przekonać, czy tak będzie.

Podsumowując Nisemonogatari to udana odsłona, która sporo wnosi do całości. Szkoda tylko, że przewodnicząca i Senjougahara zeszły na drugi plan, ale co tu poradzić. Ogniste siostrzyczki zgarnęły wszystko co najlepsze. Ocena końcowa mocne 8.5/10.
Udostępnij:

Recenzja Super Mario 3D World (Wii U)

Mario, ten Cie doceni komu rura się zatka. Bo czym jest coś lepszego od skakania od mobka na mobka? Może i jest, ale jak grać w Nintendo to Marian musi być obowiązkowo.

Super Mario 3D World na Wii U jest grą dość mocno przehajpowana. Nie przeczę, że gra się w nią przyjemnie, bo jest to dość łatwą produkcją. Przez większość z 8 podstawowych światów nie ma praktycznie wyzwania. Dopiero w szóstym świecie trzeba się zacząć gimnastykować.


Prawdziwe schody zaczną się na bonusowych mapach, które zapewne zadowolą co bardziej wymagających odbiorców. Cofnę się jednak do początku i po kolei omówię co ma do zarefowania omawiana gra.

Mimo upływu lat, a minęło już dziesięć to wiąż nie można się przestać zachwycać piękna oprawą. Każdy następny świat ma całkiem coś nowego do zaoferowania. Od pustyń do lodowych krain, a kończąc na trasie inspirowanej pierwszymi odsłonami Mario Kart.

Istotną zmianą jaką wprowadzono na tle Marianów, których już ograłem było zapisywanie każdego poziomu jaki się ukończyło. Podobnie zresztą jest z mini grami. Najważniejsze założenia są wiąż te same, czyli pogoń za Kupa Kingiem. Leczy tym razem coś mu się odmieniło i porwał wróżki.


Oprócz tego zaoferowano, aż cztery grywalne postacie. Dochodzi jeszcze jedna, ale dopiero po zakończeniu kampanii. Mario i spółka za bardzo od siebie nie różnią jeśli chodzi o ogólne wrażenia.

Luigi i Mario to praktycznie są bez różnic, choć docelowo chudszy z braci ma nieco wolniej się rozpędzać. Czasu nie sprawdzałem, a więc trzeba wierzyć na słowo twórcom. Z kolei Księżniczka rzeczywiście może utrzymać się na chwile w powietrzu, co nie raz się przydaje. Toad o dziwo był taki jak się spodziewałem. Kiepski skoczek, ale zasuwa jak się patrzy.

W samej rozgrywce za wiele się nie zmieniło. Jest to wciąż ten sam Mario, który towarzyszy nam od lat osiemdziesiątych, tylko już przeniesiony w 3d. Pierwsze mapy jak zwykle uczą podstawowych mechanik, aby wraz z czasem dodawać coś nowego. Ciekawym urozmaiceniem było wprowadzenie kociego stroju, który dał możliwość wspinania się po ścianach. Nie zabraknie też i bardziej tradycyjnych wspomagaczy jak choćby strój tanooki.


Gwiazdki też wracają i spełnią bardzo ważną role, jeśli chce się ominąć powtarzania map to warto od razu zbierać maksymalna liczbę. Nie chodzi tu nawet o opcjonalne lokacje, a o to, że chcąc zaliczyć podstawowe plansze i zmierzyć się z Bowserem będzie wymagane raz 130, a następnie 170 zielonych. Warto mieć to na uwadze, jeśli gra nie przypadła do końca do gustu.

Nadmienię, że właśnie ten element będzie najwięcej psuł potencjalnie krwi. Jednym z powodów jest niekiedy dość częsty powtarzający się wymóg. Chodzi tu o czas wykonania w którym nie tylko trzeba wykonać wyzwanie, ale i zabrać nagrodę. Kolejnym problem jest ocena położenia. Pozornie może się wydawać, że odległość jest taka, a nie inna. Super Mario 3D World potrafi bardzo dobrze to skorygować, co staje się kropką nad i w pseudo poziomie trudności.

Oprócz samych bossów i mini bossów dostanie się jeszcze sporo mini gier. Z wartych wyróżnienia są zagadki Kapitana Toada, którego celem jest przemieszczać się po wielopiętrowym labiryncie i zdobywać, a jakże gwiazdeczki. Warunek jest jednak jeden nie ma możliwości skakania. Ciekawostką jest fakt, że w oparciu o ta pomniejszą aktywność powstała samodzielna produkcja.


Pomniejsi szefowie to czysta formalność, która pod sam koniec będzie się powtarzać, podobnie jak ich więksi odpowiednicy. Najbardziej mnie zaskoczyło to, że sekcja, która powinna być trudna była łatwa, a coś całkowicie innego śrubowało poziom trudności. Fakt, faktem każdy boss się czymś wyróżniał, ale dodano ich w sumie dla hecy. Ktoś uznał, a co tam zróbmy to ponownie tylko kosmetycznie zmieńmy ich skille, wygląd i już starczy. Naprawdę czapki z głów.

Podsumowujmy Super Mario 3D World nie jest grą genialną mogącą stanąć do tytułu gry roku dla każdego z nas. Cała magie poziomu trudności leży jedynie w przymusowo zdobywanych gwiazdkach i kłopotem w określeniu odległości. Oczywiście nie zabrakło możliwości grania w grupie. Komisja zgodnie stwierdziła, że kamera leży i kwiczy. Mówiąc po ludzku nie nadąża z tym co się dzieje, gdy zaczyna panować chaos. Mimo klasycznej formy gameplay'u nie miałem syndromu jeszcze jednej tury. Natomiast odkrycie, że siódmy świat jest przed ostatnim z podstawki wywołał odwrotną reakcje do zamierzonej. Za to odejmuje o jeden punkt, bo więcej nie zawsze oznacza lepiej. Ocena końcowa 7.5/10.
Udostępnij:

Translate

Czytelnicy

Wyświetlania