Recenzja anime Yuru Camp sezon 2

Pisałem o tym wielokrotnie. Lecz nie mogę nic poradzić i napiszę to jeszcze raz: Yuru Camp jest klasą samą w sobie.

Sezon zimowy mamy dawno za sobą (deja vu?, czy tylko mi się zdaje). Zabrałem się po ponad tygodnie, a może i dalej od zakończenia drugiej serii Beztroskiego Kampingu. Co tu mówić jest dobrze, powiem więcej jest bardzo dobrze. Zarówno manga jak i anime idą cały czas do przodu, choć synchronizacja leży.


Ci z was co czytali komiks wiedzą, że ekranizacja poszła swoją drogą, a materiał źródłowy jeszcze inną. Na szczęście nie psuje to w żadnym wypadku odbioru, a jedynie mile zaskakuje tym co się wydarzy.

Drugi sezon pokazuje początki Rin – chan, która pierwszą wyprawę odbyła już w gimnazjum. Sporo się od tego czasu zmieniło, co nie powinno dziwić, bo to rodzinna tradycja, że się tak wyrażę.

Oglądając ten beztroską produkcję odniosłem wrażenie oglądania utopii. Niby nie ma tam niczego, co nie mogło być nierealne, ale to wzajemne zrozumienie i empatia odrealnia wszystko. Ok., koniec tych osobistych przemyśleń.


Warto znać poprzednie perypetie Rin i Nadeshiko – chan, aby zauważyć symboliczne elementy. Nie wspominając o lokowaniu ponownie tego samego produktu… No mniejsza, nie będę taki pedantyczny.

Yuru Camp ponownie zachęca do aktywnego trybu życia mimo panujących warunków epidemiologicznych. Warto zaznaczyć, że prawo panujące w Japonii stoi na innym końcu niż nasze, a do tego przestrzegają konstytucje. Dlatego można nawet teraz swobodnie podróżować po kraju.

Głównym wątkiem była wycieczka do Izu i zwiedzanie lokalnych atrakcji i olsenów (łaźni). Nie będę streszczał co się działo w poszczególnych miejscówkach, bo i po co psuć sobie zabawę?


Generalnie oglądając ten pół na pół program rozrywkowo – edukacyjnych można dowiedzieć się sporo o prefekturze Shizuoka. Jak to podsumowały dziewczyny zobaczyły one jedynie ułamek tego co ma do zaoferowania ten region

Nie zabrakło też porad kulinarno – podróżniczych. Jak się zastanowić wydają się banalne, ale warto mieć je na uwadze jak się wybiera pod namiot np. wysokość terenu nad powierzchnią morza i panującą tam temperaturę.

Beztroski Kamping zawiera również wszelakie kawaii momenty, które są naprawdę przesłodzone. Osobiście uważam, że samotny wyjazd pod namiot Nadeshiko jest tego wzorcowym przykładem.


A teraz co nieco o wizualnej części. Twórcy podrasowali i to odczuwalnie całe otoczenie. Kreska naprawdę przyjemna dla oka, ale kontrastuje to z modelami postaci, które nie zmieniły ani o jotę.

Początkowo ten kontrast był nieco uciążliwy jednak szybko się przyczaiłem i przestałem zwracać na niego uwagę. Koniec końców w niczym nie przeszkadzał i warto docenić, że próby polepszenia jakości.

Podsumowując Yuru Camp to więcej tego samego. Opiekunka klubu to dalej moczy morda, ale stara się nad tym jakoś panować. Dziewczęta dalej starają się być uroczę, a cała otoczka i klimat sprawiają, że można się wyciszyć oglądając to anime. Jeśli miałbym doszukać się wad to tylko widzę jedną. Seria jest za krótka.
Udostępnij:

Recenzja Story of Seasons: Trio of Towns na New 2 Ds XL

Ciąg dalszy, dziennika młodego rolnika… farmera znaczy się. Codziennie dużo pracy i robienia ciągle tej samej roboty. Czego chcieć więcej?

Story of Seasons: Trio of Towns och, jak się cieszyłem, że w to zagram! W końcu za grę odpowiada Yasuhiro Wada. Tak dla uzupełnienia to on stworzył Harvest Mon i omawianą grę.


Niestety zamiast kolejnej sielankowej produkcji jak w przypadku Stardew Valley, którą robił Eric Barone sam jeden przez bite pięć lat. Dostałem coś zgoła innego. Przeciętną produkcję, w której nie opłaca się zarabiać. Powiedzenie, że pieniądz leżą na ziemi jeszcze nigdy nie było tak prawdziwe.

Zacznijmy jednak od początku i zobaczmy co dokładnie ma do zaoferowania Story of Seasons: Trio of Towns. Historia się zaczyna od dorastającego młodzieńca, któremu marzy się być farmerem.

Po drobnej dyskusji w domu, akcja przesuwa się na gospodarstwo wuja Franka. Tam się dowiadujemy od podstawach tego fachu i stopniowo zaczyna się wspinaczka, czy raczej praca na ugorze.


Nie będę komentował dalszej fabuły, bo mimo, że istnieje, o ile można tak powiedzieć nie odgrywa, żadnej roli. Nie nazwałbym jej nawet tłem, bo byłaby to gruba przesada. Podobnie jest z relacjami z mieszkańcami poszczególnych miast.

Jedyne momenty warte czytania to te w których coś tłumaczą w innych przypadkach szkoda fatygi. Początkowo protagonista to nikt inny jak chłopiec na posyłki. O dziwo wymyślono tylko kilka zadań dziennych, które będzie się powtarzać codziennie, aż do obrzydzenia.

Początkowo ma to nawet sens, bo dzięki temu zdobywa się środki na życie i odblokowuje dostęp do pozostałych miasteczek. Poszczególne misje trzeba wykonać w ciągu doby inaczej przepadną. Jeśli jednak się nie powiedzie nie ma żadnych konsekwencji.


Limit akcji jakie można wykonać ograniczają serduszka (stamina). Jeśli chce się pracować do późnych godzin trzeba się pożywić w gospodzie. Dzięki temu oprócz potrzebnej energii pozyskuje się bonusy np. siłę.

Jeśli jednak kogoś nie stać to może też skorzystać z tego co znajdzie w poszczególnych lokacjach lub wyhoduje. Jest możliwe, aby samemu gotować. Wraz z postępami w końcu dostaje się dostęp do pozostałych miast.

Pierwsze z nich Westown jest bazą startową. Stylizowane ono jest na taki powiedzmy Dziki zachód z przymrużeniem oka. Kolejne jest Lulukoko trapiki pełną parą i ze wszystkim co może się kojarzyć szaremu zjadaczowi chleba. Ostatnia lokacja to Tsuyukusa. Jakby to ująć? Azja pełną gębę. Rolnicze miasto w Chinach lub innej Korei.


To co je charakteryzuje oprócz rzeczy wymienionych powyżej to czas pracy poszczególnych sklepów i ich asortymentem. Początkowo mogłoby się wydawać, że to ciekawie rozbudowana gra.

Niestety nie opłaca się w niej bawić w rolnika, a warto być górnikiem. Naprawdę nikt nie zauważył jak wartość minerałów niszczy ekonomie gry? W momencie, gdy dostałem młot do ręki wszystko się rypnęło. Wartość diamentów czy innych szmaragdów jest wprost absurdalna.

Jeśli wszystko dałoby się kupić, na szczęcie nie da się to wymaksowanie gospodarstwa byłoby bardzo szybkie. Jednakowoż jest pod tym kątem inaczej. Aby odblokować dostęp do wszystkich terenów trzeba wykonać misję od ojca (farming tips). Zwykle chodzi o wyhodowaniu bądź wytworzeniu czegoś na z posiadanych zasobów.


Jest tylko jeden szkopuł, a mianowicie tempo rozwoju akcji. Powiedzieć, że jest wolno to jak nic nie powiedzieć. Trzeba uzbroić się cierpliwość, bo trzydzieści godzin to tylko połowa tego co możecie zrobić, a może i mniej.

Jeśli kogoś coś takiego nie zniechęca to ok., przejedzmy dalej. Sądziłem, że nie ma tu czegoś takiego jak konsekwencje i można na wszystkim położyć lachę. Okazuje się, że zaniedbane zwierzaki mogą zdechnąć. O nie! Jakie to straszne, a nie czekaj, luknę do portfela.

A nie sorry kasy mam tyle, że mogę kupić wszystko, a więc jednak to tylko symboliczna strata. Jeśli jednak komuś zależy na łaciatej to może o nią zadbać czyszcząc, dając przysmak lub lepszą paszę.


Ba, krowa czy inny koń może mieć doła lub focha. Wszystko to można sprawdzić w księdze znajdującej się w tym samym budynku. Podobnie ma się hodowla roślin. Jeśli pada deszcz nie trzeba podlewać, a wraz z mieniającą się porą roku sadzi się inne warzywa. Jeśli jednak się zapomni podlać to cóż wszystko uschnie i tyle. No i tu wreszcie pojawią się odczuwalne nie pożądane rzeczy.

Niektóre uprawy wymagają dużo, ale to dużo czasu. Jeśli więc zaniedba się ich rozwój trzeba będzie poczekać no nowe plony.

Jednak jak wiadomo nie tylko pracą człowiek żyje i co jakiś czas odbywa się festiwal. Jest to nic innego jak małe wydarzenie, które ma urozmaicić zabawę. Nie ma coś się spodziewać czegoś wielkiego. To co mnie zaskoczyło jak łatwo się wyrywa. Można rzec, że robi się to z wybiegu.


Na sam koniec zostawiłem mieszkańców. Są to marionetki, które chodzą sobie bez celu po mieście robiąc za dekoracje. Gdyby kampania była krótsza to ich występy odbywające się od czasu do czasu byłby bardziej interesujące, a tak mamy takie absurdy jak niedziałająca pocztę z której nie można wysłać wiadomości do domu mimo, że proszono o to.

Zamiast zrobić to jak tylko się przyjdzie do miasta trwa to około miesiąca czasu. Inne śmiechu warte momenty to jak trzeba podjąć decyzje, czy się do czegoś wtrącić. Tylko po co, skoro nie ma to żadnej ciągłości. Jedynie szkoda mi opiekuńczych duchów. Widać było w nich jakiś potencjał, który zupełnie nie wykorzystano, a szkoda.

Podsumowując Story of Seasons: Trio of Towns to pomyłka. Mimo, że ma tylko cztery lata za sobą to wygląda jak giereczka na Fb, czy inne Google play. Początkowo wydawało się, że zachowano wszystkie niezbędne mechaniki itp., aby chcieć grać. Stało się inaczej. W rozgrywce sam gracz nie stawia sobie celów do zrealizowania, a zamiast tego jest prowadzony za rączkę w zabawie dla przedszkolaka. Ocena 5/10.
Udostępnij:

Recenzja Urasekai Picnic

Zimowy sezon się skończył, a wiosenny już trwa w najlepsze. Wraz z tą zmianą kilka serii, które oglądałem dobiegły końca (wreszcie). Nie przedłużając zacznijmy od numer pierwszego. Kolejność jest zupełnie przypadkowa jakby ktoś pytał.

Urasekai Picnic od tej serii zacznę omawiać oglądane przez ostatnie tygodnie anime. Pierwszy odcinek robi spore nadzieje. Główne bohaterki poznajemy w innym świecie zwanym przez nie Drugą Stroną.


Stylistyka robi naprawdę wrażenie. Postapokaliptyczny świat, ale nie taki jak w uniwersum Metro Exodus, co to, to nie. Powiedziałbym, że bardziej chaotyczny i jasno dający do zrozumienia, że ludzie go nie stworzyli mimo licznych podobieństw do świata rzeczywistego.

Szybko można się przekonać, że mimo ciekawego motywu przewodniego będzie to tak naprawdę klasyczna przygoda z drobnym romansem i plażą w tle. O ile sam wypad nad morze dobitnie pokazuje z czym mamy do czynienia. Tak nie wprost powiedziana lesbiosa dodaje tu pewnego uroku.

Fabuła wyraźnie jest robiona trochę na odczepnego. Łączy luźno różne wątki, które nie tworzą jakiejś wspólnej całości. Od tak trafiają do jakiejś wioski lub na gościa, który długo nie pociągnie, ale będzie ostrzegał przez „niczym”. No ok., coś tam niby się prześlizgnęło, aby w ostateczności nic nie zrobić.


Cel i motywacje dziewcząt są dość jasne, ale nic w sumie z tego nie wynika, bo jak wspominałem nic nie pcha tej historii w właściwym kierunku. Najbardziej dobitnie to widać na ostatnich odcinakach, gdzie spotykają żołnierzy amerykańskich. Zostawiają ich i olewają, aby się ocknąć, a następnie stwierdzić, że jednak wyruszą na ratunek. Brawo wy!

Jedyne co ratuje cały ten show są relacje między Toriko i Sorao. Mimo, że nie jest to ecchi to musieli zrobić z nich duet cycata i deska. Japończycy, chyba naprawdę mają z tym problem. No mniejsza z tym… Sorao od której zaczynają się pierwsze sceny to zamknięta w sobie dziewoja.

Natomiast Toriko oprócz lepszych kształtów to wyluzowana babeczka, która ukrywa swoje wewnętrzne smutki. W bardziej klasycznym zestawieniu odgrywałaby kolesia, który na mór marmur musiała rozkochać w sobie którąś z bohaterek. Co w sumie i tak robi…


Każda z nich ma swoje powody do działania dlaczego przechodzą na Drugą Stronę. Lecz to nie wszystko! Mają też inny sposób funkcjonowania, co w sumie się dobrze komponuje analityczna i do bólu ostrożna Sorao i narwana Toriko.

Paradoksalnie to co zespoliło na początku ten duet jest kasa, a raczej blondi pracodawczyni, chodzi o małą Kozakure. W czasie oglądania całego sezonu zastanawiałem się czy, zaliczyć ją jako małą myszkę agresorke, czy zwyczajnie jako dupka.

Ostatecznie przychyliłbym się do chama, który cały czas się gardłuje o wszystko i podkreśla, że to mój dom. Natomiast wszystko co złe to wasza wina. Szczerze to wolałbym, że okazała się tsundere, bo jakoś lepiej to przyjąć i zaakceptować.


Jeśli chcieć się doszukać jeszcze innych widocznych plusów to powiedziałbym, że kreska jest dość przyjemna. Ba, jest na tyle dobrze, że się wciągnąłem i obejrzałem wszystkie odcinki. Wszelkie sceny walki, ucieczki itp. były bardzo dobrze animowane, dzięki czemu nie miało się ochoty przełączać, czy przewijać odcinaka do przodu.

Podsumowując Ura Sekai Picnic to naprawdę fajne anime, które miało ambicje na coś więcej, ale ostatecznie stało się luźnym tłem dla wielu historii, które zaplątują się między sobą bez większego ładu i składu. Samo zakończenie jest dość otwarte i może łaskawie się ockną i powiedzą co się stało z głównym wątkiem tej historii. Ocena końcowa 6.5/10
Udostępnij:

Recenzja Red Dead Redemption 2 na Xbox One S

Zanim zacząłem grać w Mafie 2 nasłuchałem się jak to długo się tam jeździ. Miałem tą informację zawsze gdzieś z tyłu głowy. Nie sądziłem jednak, że Red Dead Redemption 2 będzie wstanie ich przebić.

Będąc małym chłopcem bawiłem w dziku zachód udając Indiana, cowboy, czy innych bandytów. RDR2 daję możliwość wejścia w to na całego. Ludzie z Rockstar’a wyraźnie nałożyli na to nacisk. Stworzyli rozbudowany główny wątek, który pozwala wejść w ten świat całym sobą.


Sporo mówiono po premierze o tym, że ta produkcja nie jest dla każdego. Szczerze trudno mi się z tym zgodzić. Fakt, kampania jest dość długa, ale na pewno niewolna. Akcja rozwija się całkiem stabilnie i to równo tempo powoduje, że za każdym razem miałem ochotę na ciąg dalszy.

Syndrom jeszcze jednej tury był bardzo odczuwalny. Wracając jeszcze do specyfiki tempa w fabule. Uważam, że wspomniane na samym początku przemieszczanie się jest przyczyną ludzkich narzekań.

W późniejszych rozdziałach dostałem możliwość podróży pociągiem, czy innym dyliżansem itp., ale skorzystałem z tego raz bądź dwa z ciekawości. Jak się człowiek przyzwyczai do przemieszczania na wierzchowcu to praktycznie nie będzie korzystał z szybkiej podróży.


Warto zwrócić uwagę na żyjący świat. Wszystkie wydarzenia poboczne są ściśle powiązane z tradycyjnym podróżowaniem. Aktywują się one jedynie, gdy Artur jedzie drogą przez takie rozwiązanie jazda na przełaj niema sensu. Szkoda byłoby omijać i rezygnować z tych atrakcji.

Wrócę jednak do tego co najważniejsze, czyli fabuły. Perypetie jakie tu oglądałem dzieją się jeszcze przed tym jak John pozbywa się starych towarzyszy. Ba, nie jest on nawet protagonistą. No ok., wraca na to stanowisko w epilogu, ale to hen daleko po zakończeniu tej przygody.

Pierwsze skrzypce będzie grał Artur Morgan. Człowiek ten jest jak Nico z Gta 4. Trudno nie robić porównania do tej części serii, bo jest równie poważna i tylko gdzie nigdzie można doszukać się humoru typowego dla Rockstar. Satyra w grze chowa się on misjach pobocznych i teatrach / kinach. Jeśli zrobicie sobie przerwę od głównych zadań warto tam zajrzeć.


Występy na żywo to małe perełki ukryte przed graczem, który gania się od jednego punktu do drugiego. Show jakie jest tam robione to nie jakieś byle co robione na kolanie. Zapamiętam już na zawsze występ iluzjonisty, który twierdził, że złapie zębami pocisk. Chybiłem, lecz nie zabiłem. Może bym zapomniał o tym gdyby nie słowa, które powiedział. Nie mam zębów na klatce piersiowej. (śmiech)

Wracając jednak do głównego tematu. Historia upadku gangu, zasad i ideałów. Nie ma co ukrywać, że Red Dead Redemption 2 to dramat w sumie tak jak część pierwsza. Jest jednak pewna różnica względem RDR. Towarzysze niedoli nie są jakimiś płytkimi bohaterami.

Kiedy z nimi rozmawiałem, wypełniałem misje i świętowałem mogłem zobaczyć jakie są to niesamowici ludzie. Byłem tym bardzo zaskoczony, bo w kontynuacji kreowali są jako cele do odstrzelenia i nic poza tym.


Przed premierą jak i tuż po niej chwalono się licznymi mechanikami rodem z survivali. Mięso będzie gnić jak się długo będzie trzymać, czy takimi mechanikami jak potrzebą snu lub jedzenia. Jeśli ktoś lubi się w to bawić to jasne można. Tylko jest to jedynie szuka dla sztuki.

Wszelkie nowości wyglądają tylko na papierze dobrze, a tak naprawdę nie mają żadnego wpływu na rozgrywkę. Jedynie co się będzie dziać to non stop wyskakujące komunikaty typu twoja broń jest w złym stanie.

Na szczęście wciąż tak samo dobrze strzela. Wszystko byłoby było lepsze jakby de facto zmuszało gracza do uczenia się tych zasad i ich przestrzegania. Bez tego miałem jedynie zwykłą strzelankę.


Nie raz bym zapomniał o tych mechanikach, gdyby nie to, że usłyszałem, że mam za cienkie ubranie. Uwagi o braku grubej odzieży mogłem usłyszeć niezależnie od regionu w którym aktualnie przebywałem.

Mogę za to potwierdzić, że kasy jest za dużo. Zdobycie środków na rozwój bazy nie jest trudne i w końcu nie będzie co zrobić z oszczędnościami. Nawet kary po śmierci w postaci potrącanej mamony nijak nie wpływają na to. Przez tak niefortunny zabieg słuchanie jak to brakuję środków finansowych i trzeba dokonać ostatniego skoku robi się dość śmieszne.

Kolejną sprawą były rozmiary obozów w których nie dało się biegać, a jedynie truchtać. Początkowo też miałem takie wrażenie, że są jakieś nieczytelne, ale jak to zwykle bywa wystarczy się tylko do tego przyzwyczaić.


Chodząc tak można usłyszeć niejedna rozmowę i zorientować się z tym co się aktualnie dzieje. Obserwacje tego jakże żywego społeczeństwa daje sporo satysfakcji. Warto poświęcić temu swój czas, a na pewno sporo się zyska.

No dobrze, wyjdę teraz za ten obóz i przyjrzyjmy się otwartemu światu. Wspominałem o tym, że wszystko toczy się przy drogach. Jest to sprytne zastępstwo klasycznych znaczników, które można zobaczyć w typowych piaskownicach. Z jednej strony można pochwalić, za ich brak na mapie, a tak naprawdę one są tam tylko czekają na aktywację jak się znajdzie protagonista w ich pobliżu, aby broń boże ich nie pominąć.

Więc jest to bardziej zagranie pod publikę niż jakieś nowatorskie rozwiązanie (psss w Wiedźminie 3, też tak było. Tylko ciut lepiej wykonanie). Jedna rzecz przyciągnęła moją uwagę. Podobnie jak w Red Dead Redemption misje od nieznajomych można skończyć innym bohaterem i znowu oni niewiedzą nagłej zmiany Artura w Johana i faktu, że minęło parę lat, a oni tam wciąż czekają.


Niektóre aktywności potrafią się powtórzyć, ale jest tego tak mało, że można przymknąć na to oko. Inną sprawą jest, że przez te mini eventy nabija się punkty honoru. Wydawało się, że może jakoś wpływają na rozwój wydarzeń itp. Niestety jest inaczej. Jeśli okaże się ktoś z was zbyt morderczy to pewne ubrania itp. nie będą dostępne.

Zadania główne są natomiast dość rozbudowane i mają sporo do zaoferowania. Choć sama końcówka była do bólu do przewidzenia to szczęśliwie w poprzedzających rozdziałach jest naprawdę dobrze. Jedyne co przy nich kulało to szybkość pojawia się policji. Jestem gotów zrozumieć pojawienie się świadka, którego trzeba uciszyć lub zagrozić, ale szeryfowie pojawiali się równie szybko, co policja w Cyberpunk 2077.


Skoro tak mierzyli w realizm to po kiego grzyba tak zepsuli ten efekt? Domyślam się, że chodziło, o dodatkowe itemy jakie można byłoby zdobyć, a tak po ucieczce traci się do nich dostęp. Co zabawniejsze nie z powodu tego, że znikają, a dlatego, że ich zabierają grabarze. Jeśli kogoś interesuje system walki to nic się tu nie zmieniło względem poprzedniej części mamy tu ciągle to samo.

Red Dead Redemption 2 ograłem na Xbox One S i nie mogę narzekać na optymalizacje, czy liczbę klatek, co prawda gdzie nigdzie mogłem zauważyć jak miasto w oddali doczytuje się na moich oczach, ale trzeba tego się doszukiwać. Jeśli miałbym zwrócić uwagę na jakiś problem to wykonywania niektórych komend. Dość często można było przepadkiem kogoś zaatakować zamiast sprzedać jakiś posiadany przedmiot lub zaserwować koniu uderzenia pięścią co źle kończyło dla Artura.

Podsumowując RDR2 jest warte uwagi, ale po raz kolejny nie dostałem tego co obiecano. W recenzjach rozpływano się jakie to wybitne dzieło, które jest solidne kandydatem na grę roku, ale tak naprawdę daleko do tego. Co nie zmienia faktu, że solidne 8/10 się należy.
Udostępnij:

Recenzja Kyokou Suiri

Ostatnio zaczynam pisać teksty od tego, że dawno nie pisałem, a może jest inaczej? Trudno powiedzieć, póki co piszę sobie tak do szuflady. Może kiedyś opublikuję.

Ostatnio włączyłem sobie randomowo jakieś anime, bo oglądanie przez kilka miesięcy jednego sezonu, a następnie pisanie o nim jest jakoś męczące. No dobrze, jak już tak sobie pomalałem na ten i ów temat przejdę do części właściwej.


Kyokou Suiri to anime z gatunku, tajemnica i nadprzyrodzone. Natomiast po ludzku można nazwać to kino akcji z elementami grozy i gore. Tego ostatniego jest gdzie nigdzie i przypominało to trochę sceny z Kiseijuu: Sei no Kakuritsu.

Na szczęście poziom brutalności jest na niższym poziomie i dodano sporo satyry, a więc u większości osób powinno się spodobać. Trzeba tylko pamiętać, że gdzie nigdzie może być żygogenie.

Kontynuując to co mnie skłoniło do obejrzenia tego anime jest model postaci Yumihara Saki. Pierwszy raz miałem wrażenie, że jeśli padłaby kwestia nie jesteś Japonką to rzeczywiście mógłbym uznać, że tak jest. W sumie podobnie jest z większością bohaterów. Jedynym wyjątkiem byłaby Kotoko Iwanaga.


Skoro wspomniałem o paniach to jest jeszcze i jedna chłopina, bo do trójkąta miłosnego trzeba trojga. Wszelkie komediowe epizody opierają się na kłótni szanownych dam i scen zazdrości Iwanaga – chan, która mimo swojej inteligencji kompletnie nie radzi sobie z podrywem Kurou Sakuragawy.

Swoją drogą nawet tego nie ukrywa, co jest nawet zabawne zwłaszcza w sytuacjach jak nasza loli widzi to całkiem inaczej (ach ta młodość). W następnym kroku warto się przyjrzeć, o co chodzi w samej fabule. Pierwszy skojarzenie to pogromcy duchów w bardziej brutalnej oprawie.

Jest to dość luźne porównanie, ale dość celne. Początek Kiseijuu: Sei no Kakuritsu zaczyna się jak każdy inny tytuł, który oglądaliście. Dopiero w drugim odcinku zaczyna się forma jak w filmie. Każda następna część to zaczyna się dokładnie od momentu w którym skończyła się akcja w poprzedniej części.


Nie jest to jedyny tak nietypowy zabieg. Sam finał to jedna wielka scena, która rozgrywa się przez parę odcinków. Głównym wątkiem będzie tajemnicza Żelaznej Damy i kryjąca się za nią tajemnica. Z powodu wspomnianej wyżej formy narracji niektórzy mogą odbić się od tej serii.

Kiseijuu: Sei no Kakuritsu można podzielić na odcinek organizacyjny, ogólne rozwinięcie mające zaprezentować postacie i nakreślić sytuacje jakie miały miejsce, a następnie finał z przebitkami na walkę i zakończenie. Mimo takie podziału wątki kryminalno - paranormalne zostały wdzięcznie pokazane.

Poszczególne zagadki zostały dokładnie omówione i przeanalizowane. Dzięki temu nie będziecie się czuć, że zrobiono na doczepkę. Jak już o tym mowa, twórcy wykorzystują to, aby jeszcze bardziej podkreślić komiczne elementy i gdzie nigdzie dokładają sceny, które nie mają sensu jak przerwanie walki na pogawędkę itp.


Mimo, że to anime nie jest ecchi można zauważyć potężne „argumenty” opowiadające się za tym, że próbowano coś tam przemycić. Jeśli jednak liczycie na fan serwis to się zawiedziecie, bo tego tam w sumie nie ma.

Podsumowując Kiseijuu: Sei no Kakuritsu to tytuł z którym miło spędzicie popołudnie. Praktycznie wszystkie odcinki obejrzałem pod rząd i ani razu nie miałem ochoty przełączyć na coś innego. Poszczególne sekcje akcji i komedii, a także łącznie faktów jak w Drrrr robi to spore wrażenie. Mam nadzieje, że zachęciłem was do obejrzenia tego anime.
Udostępnij:

Translate

Czytelnicy

Wyświetlania