Horror jest to utwór, dzieło wypełnione treścią miejącą przerazić odbiorcę. Zależnie od formy mamy wersje książkową, czyli powieść, a także film i gry.
Recenzja Layers of Fear 2
Recenzja Kakushigoto
Rodzice, rodzice są zawsze nieobecni w działach pop kultury japońskiej jaką jest anime. Ciekawe czemu tak bardzo ich nie lubią?
Tematem dzisiejszego
spotkania będzie anime Kakushigoto.
O ile nie brakuje serii występującymi starszymi członkami rodziny to są oni
zwykle traktowani jak piąte koło u wozu.
Jak trafiłem na tą produkcję w tagach wpisano komedia, okruchy życia i dramat. Połączyć to wszystko nie jest w sumie problemem. Zastanowiło mnie tylko jakie będzie drugie dno w historii.
Mamy tu podział na
wydarzenia z przeszłości, które są trzonem tego tytułu i wydarzenia teraźniejsze,
gdzie główna bohaterka Hime – chan jest już dorosłą panną.
Natomiast Hime jest
hmm, kimś w rodzaju postaci „wspierającej” (sapport). Albo lepiej, można
powiedzieć, że dzięki niej mamy większość dowcipów sytuacyjnych jakie będzie
dane wam zobaczyć w tym anime.
Sama groteska właśnie
opiera się na tym, że bohaterowie źle interpretują wypowiedzi ludzi z którymi rozmawiają. Polecam szczerze
przyjrzeć się relacją Gotou sensei i
jego edytorowi Tomaruin Satsuki. Relacje
między nimi są naprawdę „oryginalne”.
Zapyta się ktoś, czemu
bycie mangabą jest czymś co należy ukrywać? Zawód jak każdy inny, istotniejszą
sprawą jest to jaki gatunek się tworzy. Co prawda nie są to hentai'e, ale niewiele
temu do tego brakuje, bo mowa tu o ecchi. Najprościej rzecz ujmując jest to
ugrzeczniona wersja.
No dobrze, a czy oprócz
tego coś jeszcze jest? Nawet sporo, kolejną porcję dobrej komedii zapewnia nam relacje między dwójką protagonistów. Kochany tatuś, który jest nadopiekuńczy
będzie za każdym razem stawał na głowie, aby spełnić potrzeby Hime – chan.
Nie muszę wspominać, że będzie błędnie odbierał komunikaty od niej? Będzie skutkowało różnymi ciekawymi sytuacjami. Ale jak na to nie patrzeć cały czas kieruje się jej dobrem i wywróciłby cały świat do góry nogami, aby zapewnić jej byt i bezpieczeństwo.
Co do samej Himy – chan
jest jak to tego typu postać wyidealizowana do granic możliwości. Prawdziwy
chodzący ideał. Warto jeszcze poświęcić choć parę słów wesołej gromadce, która
pojawia się we wszystkich dwunastu odcinkach.
O naczelnej gapie już
pisałem, nie zabraknie jeszcze innych ciekawych osobowości jak: Sumita Rasuna,
Ami Kakei drogie panie zawsze zapewniają ciekawy komentarz do tego co się
dzieje w pracowni.
Trudno mi się odnieść,
czy jest to stereotypowy sposób przestawienia ludzi z LGBT. Jedno jest pewne
nie mamy tu do czynienia z „płapką”. Sam Mario jest całkiem sympatyczny i nie
można mu nic zarzucić.
Przejdę teraz do drugiej
części tej, którą można zaliczyć wyłącznie do dramatów. Byłem naprawdę
zaintrygowany tym co tam pokazali. Solidny kontrast i całkiem inna narracja. Panna
Hime w końcu poznaje sekrety rodzinne, które nie ograniczają się do bycia
twórcą mangi.
Samo zakończenie mnie w
pełni zadowoliło. Zamknięto wszystkie wątki tak, aby stworzyły spójną całość.
Mogę z spokojnym sercem polecić wam Kakushigoto.
Na
sam koniec muszę koniecznie wspomnieć, o bardzo dobrym intrze i jeszcze lepszym
jeśli nie jednym z najlepszych endingu jaki dany było mi zobaczyć w tym roku. Sama
piosenka Kimi wa Tenneniro wykonana przez Eiichi Ootaki to klasa sama w sobie.
Ocena
końcowa 8/10.
Recenzja Guitar Hero Live
Gry imprezowe to produkcje przeznaczone na prywatki, czy jak kto woli domówki. Może być to karaoke lub gra rytmiczna, ale co jeśli chcemy zagrać sami?
Na to pytanie próbowało
odpowiedzieć Activision wydając
ostatniego Guitar Hero Live, które jest reedycją z Ps3. Wersją
o której będę tu pisał pochodzi z wersji na Ps4.
Powodem dla której
sięgnąłem po ten tytuł jest tryb ćwiczeń rytmicznych w Ring Fit Adventure, ok. którym już pisałem jakiś czas temu.
Dość już tego wstępu
przejdę do samej gry Guitar Hero Live W
tej części devowie postawili na mocne zmieniony w gameplay'u. Zrezygnowano z
koncertów wykonywanych przez Npc na rzecz filmów z "prawdziwych" występów.
Nie zapomnę jak
rozpocząłem singlową kampanię. Na początek włączyłem te z UK. Akcja zaczyna się
zawsze od kulis, aż potem wejście na estradę. Wszystkie ujęcia są filmowane z
perspektywy gitarzysty w którego się wcielam.
Sam instrument już nie
ma pięciu przycisków, a sześć. Zostały one ułożone w dwóch rzędach po trzy. Dało
to w sumie wrażenie grania na prawdziwym instrumencie. Samych kombinacji też
nie brakuje.
Zależnie od wybranego
poziomu trudności miałem co innego. Sama gra posiada samouczek, który ma
wprowadzić w arkany GHL, ale robi to dość miernie. Zacząłem wiem przerabiać to
na tak zwany chłopski rozum.
Grając na poziomie
niedzielnego gracza nie zwraca się na te zmiany uwagi, chodzi mi o sam efekt przejścia. Natomiast już na normalu potrafi się to zmieniać już dość szybko. Pomysł na taką formę „graficzną” jest jak
najbardziej dobry.
Miałem okazję zagrać
trochę w starsze odsłony, które dokupiłem niewiele później po tej części.
Różnica jest bardzo odczuwalna, a zwłaszcza jak nie trzeba patrzeć na
wokalistę, który śpiewa „wieloma głosami”.
Odnoszę wrażenie, że
trochę poszła para w gwizdek, ale z tego co się dowiedziałem postawili wszystko
na jedną kartę. Generalnie wszystkie te filmy są dość wyidealizowane, albo
ugrzecznione.
Poziom jaki sami
aktorzy też nie jest równy jednakowo. Niektórzy zachowują się tak jakby mieli
jakąś głupawkę lub widzieli gitarzystę po raz pierwszy, choć są w jednym
zespole. Są to oczywiście wyjątki, które rzucają się w oczy dopiero jak się
maksuję grę.
Co do plusów takiej
formy. Poszczególne występy różnią się i to mocno od siebie i gdzie nigdzie
dzieje się coś ciekawego. Dzięki temu magia trwa przez te parę godzin. Po
nabraniu skilla i podniesieniu poprzeczki, Guitar
Hero Live zaczyna pokazywać pazura.
Zastrzegam, że są to
wrażenie z pespektywy osoby, która pierwszy raz miała styczność z tego typu
grami. No ok., jak już trochę się pogra można zobaczyć trochę dziwnych rozwiązań w rozkładzie nutek.
Trochę się to kłóci ze
sobą i tworzy swojego rodzaju roztrojenie. Innym ciekawym czynnikiem zmiennym
lub kłopotem natury technicznej jest odczyt wciskanych przycisków. W jednym
utworze wymagany jest jedynie równoczesne przyciśniecie spustu i klawisza na
gryfie, a innym razem dłuższe przytrzymanie.
Co ważniejsze nie mówię
tu o solówkach, a pojedynczych akcentach. Ostatnią wadą o jakiej chciałbym tu
napisać jest brak możliwości przewijania materiałów wideo. Jeśli zapragnie się maksować
poszczególne piosenki to zalecam przejścia do „szybkiej gry”, gdzie będzie się
dało ustawić własną play listę.
W GHL oprócz samej
kampanii był też tryb Tv, gdzie leciały teledyski z piosenkami. Wydawca wyłączył
to podajże w 2017 r. Z braku możliwości ogrania tego nie jestem wstanie nic
napisać.
Podsumowując. Guitar Hero Live to bardzo dobra produkcja przy pierwszy podejściu.
Natomiast jak się zapragnie wycisnąć z niej wszystkie soki to zaczynają
wychodzić pewne niedociągnięcia. Nie zmienia to faktu, że jestem teraz bardzo
zainteresowany tą gałęzią gamingu. Ocenę wystawcie sami …
Recenzja Rocky Balboa
Panie i Panowie po mojej prawej mistrz wagi ciężkiej Rocky „Włoski Ogier” Balboa. Natomiast w lewym rogu ringu złamasy, którym spuści sowite lanie.
Sylwester
Stalone legenda amerykańskiego kina. Kto nie zna tego
aktora? Pewnie nikt, siłą rzeczy. Zasłynął z wielu ról jak Rambo, czy Frank Leone z
filmu Osadzony.
Jednak najbardziej
kojarzony jest z serii filmów Rocky
w którym zadebiutował w 1976 r. Ciekawostką jest fakt, że pierwsza wytwórnia
chciała odkupić prawa do scenariusza za ponad 100 tyś dolarów, a po postawieniu
warunku zagrania głównej roli kwota to spadła do 35 tyś zielonych.
Dość o historii przejmy
do recenzji. Wbrew pozorom nie będzie tu mowa o pierwszej części, a o szóstej
miejącej premierę w 2006 r.
Nie będę ukrywał, że
jestem fanem Stalona i miałem nie
małe oczekiwania przed seansem. Między częścią piąta, a ostatnią w której Rocky staje na ringu minęło szesnaście
lat. Odtwórca głównej roli był już wtedy po sześćdziesiątce.
Jak poradziła sobie z tym problem ekipa filmowa i sam zainteresowany? Co tu dużo mówić… Świetnie, genialnie wprost doskonale. W całej produkcji czuć wszystko co najlepsze, a dla samych fanów nie zabraknie kultowych momentów, które będą chwytać za serce.
W Rocky Balboa mamy wiele wątków, lecz te główne kręcą się
wokół relacji między protagonistą, a jego synem. Natomiast drugi, a jakże
dotyczy ostatniej walki jaką ma stoczyć z aktualnym mistrzem świata. W tą rolę
wcielił się Mason "The Line"
Dixon, który jest prawdziwym bokserem.
Zapytacie jakim cudem
emerytowany mistrz wrócił na ring? No cóż, media lubią emocje, a jak lepiej
podsycić je nie robiąc symulacji, kto wygra? Jak to powiedział prowadzący po
wprowadzeniu do „super komputera” odpowiednich danych, zweryfikujmy to.
Przelała się pała goryczy, czara znaczy się i rozpoczęto przygotowania do rzeczywistego rozstrzygnięcia tego problemu. Nie będę już streszczał co i jak, bo może ktoś jeszcze nie oglądał i zepsułbym mu lub jej zabawę.
W Rocky Balboa nie uświadczymy scen rodem z Poza zasięgiem z rewelacyjnym Steven
Seagalem co to nie. Mamy tu bardziej stateczne sceny narracyjne (cokolwiek
to znaczy). Mówiąc językiem ludzkim spokojne ujęcia miejące przemówić do naszej
psychiki, dać motywację do działania.
Rocky
mógłby być trenerem motywacyjnym, bo raz ma żelazną wolę, a dwa co chwilę
„wypluwa” z siebie jakieś mądrości z którymi nie da się nie zgodzić.
W ciągu seansu mamy też sporo wspominek, które z jednej strony pozwalają przypomnieć nam ciekawe wydarzenia, a z drugiej strony widzimy jaki aktualnie jest główny bohater.
Co do wątku ojca z
synem, tutaj jest ciut gorzej. Ukazane relacje są wrzucone tu trochę na siłę,
aby dopiero na sam koniec zaczęły się rozkręcać. Problem między nimi jest dość
klasyczny.
Rocky Jr. żyje w cieniu
ojca i to mocno wpływa na to jak do siebie podchodzą. Trudno się na ten temat
rozpisywać, bo mamy tylko drobne wstawki i nic poza tym. Mimo to jest to wątek,
który w jakimś stopniu uzupełnia całość i dopełnia obraz Rock’iego.
Podsumowując.
Jeśli jesteście fanami Włoskiego Ogiera to śmiało obejrzycie, bo nie jest to
film niskich lotów, a dzieło sztuki przez wielkie S. Ocena końcowa może być
tylko jedna 9/10.
Recenzja Maou Gakuin no Futekigousha
Halo, halo? Słychać mnie? Co jestem na antenie? Super! Jedziemy z tym show!
Tworzenie anime z
koksem, czy też op (over power) bohaterem jest podobno trudne, a na dłuższą metę
nudne. Czy, aby na pewno tak jest?
Osobiście uważam, że
tak nie i zadam osobą tak twierdzącym takie oto pytanie. Model od zera do bohatera
to jeden z najczęściej używanych schematów. Czy związku z tym nie jest to
błędna na dzień dobry tworzenia kolejnej serii na takim wzorze?
Zgodnie z świecką tradycją tego bloga podsyłam wam kolejne anime wartę obejrzenia. Podobnie jak poprzednie miało i ono premierę w tym roku.
Maou
Gakuin no Futekigousha: Shijou Saikyou no Maou no Shiso, Tensei Shite
Shison-tachi no Gakkou e Kayou będzie tematem tego tekstu.
Rany, nie dało się wymyśleć dłuższego tytułu?
Najpierw zarys taki z
grubsza. Protagonista jest tak potężny, że spuszcza lanie każdemu przeciwnikowi, no prawie z jednym miał minimalne problemy. Teoretycznie taka koncepcja jest
nudna, bo wiadomo, że wygra. Ale, no właśnie, ale dzięki temu twórcy mogą
uniknąć czegoś gorszego.
W takiej sytuacji
lepiej od razu stawić na coś bardziej świeżego, na swój sposób. Główny bohater
z przesadzonymi umiejętnościami bojowymi wbrew pozorom nie jest banalny.
Zaryzykuję stwierdzeniem, że otwiera nowe możliwości.
Zamiast marnować czas
na rozwój jego umiejętności, co będzie się ciągnęło przez pierwszy sezon można
przeskoczyć od razu do samego finału, gdzie będzie miotał uber atakami. W
przypadku Maou Gakuin no Futekigousha dostajemy
to już na samym początku.
Koła nie da się
wymyśleć od nowa i tak tu jest. Anos – kun to typowy lider, który pragnie wziąć
na siebie całą odpowiedzialność. Niekiedy miałem wrażenie, że cierpi na
kompleks mesjasza.
W całej fabule ciekawe
jest to, że niema widocznego antagonisty z którym miałby walczyć główny
bohater. Nie zmienia to jednak faktu, że rolę złola przyjęły frakcje
występujące w tym anime.
Świat dzieli się na
demony, ludzi i pozostałych. Wśród tych pierwszych mamy podział na rodzinne
królewska i hybrydy. Twórcy podeszli do tego klasycznie szlachta uważa się za
lepszych i muszą to pokazywać na każdym kroku.
Początkowo to oni
właśnie są „chłopcami do bicia”. W każdym jednym odcinku mamy zachowany pewien
schemat, który ma pokazać kto jest górą. Sytuacja się nie zmienia, gdy na scenę
wychodzą ludzie.
Swoją drogą to oni
nawet ukazani są w gorszym świetle. Nie zabraknie przebitek z szczęśliwym społeczeństwem.
Przedstawiciele ich czyli rzekome hmm, reinkarnacje bohatera Kanona to wpisz wymaluj psychopaci i
kandydaci na prawdziwych władców ciemności.
Nie biorę tutaj strony
tak zwanych „demonów”, ale ich społeczność wydaje się być bardziej ustabilizowana.
Mimo ukazania podziału na kasty. Wydarzenia
w Maou Gakuin no Futekigousha są
do bólu przewidywalne.
Lecz nie chodzi tu oto,
aby zgadywać co się stanie, ale o to w jaki sposób Anos – kun rozprawi się z
wrogiem. Przyznam, że robi to naprawdę stylowo i nawet jak ktoś zajdzie
mu za skórę to pokazuję, że nie jest „maszyną do zabijania”.
Anime to jest
skierowane do męskiej publiki, nie oszukujmy się. Z tego też powodu nie mogło
zabraknąć ważnego elementu, który to podkreśla, haremu, czy też „Związku fanów
Anosa”.
W ogóle nie wiem, po co
o tym wspominam. Motyw tak zwanego harem i tak bardziej ogranicza się na
bliźniaczki, które będą mu cały czas towarzyszyć. Chyba niebyłym sobą jakbym o
tym nie napisał.
Trzeba zwrócić też
uwagę na to, że wielokrotnie podkreśla siłę swojego przeciwnika, czyli nie jest
byle kto. Gdzie w takim razie leży pies pogrzebany?
Wszystko to jest logiczne,
prawda? Przyjmijmy, że tak w końcu to świat fantazy. W takim przypadku jakim
cudem zwykłe zasztyletowanie mogło zrobić mu krzywdę? Kji z tym! Skoro
wiedziano o tym, że i tak zmartwychwstanie to pokiego grzyba to zrobiono?
Baboli tego typu jest
jeszcze trochę. Na szczęście są to drobne naciągnięcia zasad jaki sami sobie
narzucili. Więcej błędów nie pamiętam
daje tej serii mocne 8.5/10.
Recenzja Ring Fit Adventure
Zaraza
trwa w najlepsze, a czerwona strefa coraz bardziej się rozszerza. Oznacza to,
że mamy coraz większe ograniczenia. Tylko jak sobie z nimi poradzić?
Dwa miesiące temu
zaopatrzyłem się w Ring Fit Adventure na Nintendo Switch. Jak nie trudno się domyśleć
jest to gra fitness, która ma za zadanie dać nam możliwość solidnie poćwiczyć.
No dobrze, wracajmy
teraz do sedna tego tekstu. Czyli na czym dokładnie gra polega i jaki daje
skutek. Początkowo byłem ciut sceptycznie nastawiony do tego typu treningów. Bo
niby jak gra z kontrolerami ruchowymi może coś zdziałać?
Otóż może i to bardzo! Na
samym początku trzeba oswoić się z sterowaniem, pardon używania ring
fit’a. Nie jest to skomplikowane, a nieco upierdliwe. Szybko jednak można się
do tego przyzwyczaić i przejść do samych ćwiczeń.
Każdy świat to szereg
poziomów, które odwiedza się określonej kolejności. Dochodzą do tego zadania
poboczne, jakie można wykonywać w
„mieście”. Po przejściu pierwszej krainy z bossem na samym końcu czułem jak spływają ze mnie siódme poty.
Każdy kolejny lv wygląda tak samo, no ok., rozgrywają się tam inne wydarzenia i poznajemy nowych
bohaterów. Najciekawsi są z nich mistrzowie, którzy „narzucają” określone
ćwiczenia.
Skoro jestem przy
segregacji Ring Fit Adventure zawiera elementy rpg, a mowa tu o drzewku
umiejętności w którym odblokowuje się nowe ćwiczenia i pasywki. Mało tego w
sieci sklepów możemy dokupować zbroje, ciuchy znaczy się. Element ten jest
czysto kosmetyczny, co to, to nie.
Naszego wyposażenie posiada statystyki , a jakże! Zmiany w ekwipunku będą się dokonywać często. Itemy, które są zbędne można w tym samym punkcie sprzedać. Zaprawdę, czuć tą roleplay’ową nutę.
Wraz z przejściem na wyższe poziomy wchodzą do akcji napoje odżywcze, można je porównać do potków regenerujących HP i MP. Dodam, że inne bonusy też występują np. dodatkowa runda lub wzmocniona obrona.Wspominałem wyżej o
aktywnościach pobocznych. Oprócz misji głównych twórcy zadbali, o mini gry. Tutaj
też mnie zaskoczyli (coś nadużywam tego zwrotu). Wybór jest dość spory, a każda
z gierek jest naprawdę ciekawie zaprojektowana.
No dobrze, a co dalej?
Wraz z postępami odblokowują się nowe ćwiczenia, które cały czas wciskają z nas
wszystkie siły. No trochę przesadziłem, ale niektóre są niezbalansowane i zdają bardzo duże obrażenia.
Z tego też powodu po jakimś czasie możecie mieć wrażenie, że już nabraliście
sporej kondycji, ale możecie trafić na coś co przekroczy wasze możliwości.
Dobrym kontrastem są
ćwiczenia rąk i nóg. O ile te pierwsze wymagają rozciągnięć, wciskania itp. to
na nogi sporo mamy przysiado - podobnych aktywności fizycznych wymagających
udźwigu własnego ciała, a mowa tu o średnio 80 kg. Zrobienie serii 36 lub
więcej jest wtedy wyzwaniem.
Przejdźmy teraz do
pozostałych trybów. RFA nie kończ się wraz z zakończeniem kampanii fabularnej. Grę
skończycie dopiero wtedy jak na hard'zie przejdziecie wszystkie treningi z rangą
S bez zmęczenia.
Jeśli jednak
zapragniecie wyzwania to też je dostaniecie w zakładce simple, gdzie będzie
można bić rekordy w poszczególnych ćwiczeniach na ramiona, nogi, uda itp. Tym co
spodobały się mini gry to tutaj dostaną dostęp do nich wszystkich
Wybaczycie fakt, że nie opisuje, czy też ocenie reszty, bo i sensu to by nie miało. Mogę za to zapewnić, że przy każdym będziecie się dobrze bawić. W kolejnym trybie custom możemy układać całą listę waszego treningu zgodnie z indywidualnymi potrzebami.
Na przed ostatnim miejscu znajdują się gry rytmiczne. Tutaj już mamy całkiem inną bajkę. Nie są to co prawda zwykłe aktywności, ale dają naprawdę popalić. Spróbujcie zaliczyć przebój z Mario Odyssey, a zrozumiecie, o co chodzi. Aby nie było zbyt monotonie podzielono ten dział tak, aby górna cześć i dolna mogły się rozciągnąć.A teraz przyszła pora
wszystko to co zapomniałem lub nie pasowało wyżej. W czasie zmagań kampanii
napotkamy na potwory, które mają różne umiejętności np. podbiją obronę lub
leczą.
Nie zabraknie też
takich, co osłabiają określone ataki. Na sam koniec wspomnę o wadach, co prawda małych, lecz nie
kończą się tylko na tych co już opisałem. Kontrolery nie raz miały laga i z pewnym opóźnieniem przekazywały do konsoli informacje o wykonywanej
czynności. Konsekwencją tego było błędnie naliczana punktów lub odczytana
pozycja.
Śmieszne jest to, że potem
gra nie odczytuje czy wracamy to pozycji startowej, możecie robić jak chcecie.
Przykładowo zamiast przysiadu, wystarczy machać samą nogą w górę i dół.
Podobnych „kodów” jest znacznie więcej.
Podsumowując.
Gra mimo swojej ceny 430 zł stan na lipiec 2020 r. to opłacalna inwestycja.
Dzięki Ring Fit Adventure schudłem, a do tego nabrałem kondycji, która mogę
cały czas zwiększać. Z całą pewnością mogę stwierdzić, że spędzę z grą jeszcze
wiele godzin. Moja ocena 10/10.
Recenzja Monster Musume no Oishasan
Obiecana,
a może nie… No nieważne, mamy niedziele i przychodzę do was ciekawą propozycją
do obejrzenia. Pozytywnej energii nigdy nie za dużo, dlatego mam dla was coś
wyjątkowego. Prawda Onee-chan?
Monster Musume no Oishasan to
kolejna komedia przy której naprawdę da się dobrze bawić, chyba że jesteście
zbyt przewrażliwieni jak pokaże się co nieco. No żartuję, elementy ecchi są tu
dość ograniczone.
Trudno powiedzieć. Tak
jak pisałem wyżej twórcy przerobili tu klasyczne wzorce, które muszą zawsze się
pokazać. Podobnie jest z bohaterami. Dziwnym trafem mimo faktu, że panie
stanowią większość to i tak można podciągnąć tę serie do tak zwanie szumnie
dyskryminujących płeć piękną.
Dobra, ostatnio coś
mnie wzięło na docinkowe uwagi. Skupię wreszcie na konkretach, bo w końcu po to
tu przyślijcie, prawda?
Nie jest na szczęście
tępakiem który odrzuca od samego początku. Można naprawdę go polubić za to jaki
jest. Kontrastuje to bardzo ze wszystkimi sytuacjami, które definiują ten
gatunek.
Główna linia fabularna
krąży wokół medycznych przypadków którymi się zajmuje, a jego relacjami z Neikes Saphentite. Jak nie trudno się
domyśleć jest ona w nim zakochana i tkwi w strefie przyjaźni (freandzone).
Każdy epizod to w sumie
wejście kolejnej członki fanklubu Glenn –
sensei. W każdym z nich można zaobserwować subtelne relacje poszczególnych
wielbicielek. Jeśli człowiek zastanowi nad tym to będzie w sumie współczuł
doktorkowi. Bo wszystkie te panie ukazane w krzywym zwierciadle nic dobrego na
przyszłość nie wróżą. Przykładowo cykopka Meme.
Jest typową dandere.
Jest nieśmiała i
zamknięta w sobie, a do tego wszędzie doszukuję się jakiegoś podstępu i bóg
raczy wiedzieć czego. Oczywiście jest pracowita i potrafi się angażować. Na
dłuższą metę mogłoby wyniknąć coś nieciekawego z takich zachować. Kolejną osobą
która bardzo wyróżnia się jest nikt inny jak asystentka Glenn – kun. Jej ataki zazdrości obawiające się duszeniem go są
prostą drogą do wcześniejszego zgonu.
Podsumowując,
akcja rozwija się równomiernym tempem, które cały czas utrzymuje uwagę. W
trakcie pierwszego sezonu pojawiają się też nie szablonowe postacie takie jak
Arachnida Arahnia, kleptomanka, artystka i zakręcona na punkcie posiadania tego
co jej przyjaciele. Nie raz zaserwuje jakieś ciekawe uwagi i pokaże, że
niemożna jej od tak zaszufladkować.
Jeśli
miałbym coś wytknąć to oszczędności nad tłami. W ich skład wchodzą nieruchome
domy jak i mieszkańcy miasta. Kłuje to w oczy, lecz dopiero wtedy jak się
oderwie od fabuły i zacznie zwracać uwagę na wszystko wokół.
Generalnie Monster Musume no Oishasan jest udaną produkcją z którą warto się zapoznać. Nie będzie to strata czasu. Jestem pewien, że będziecie się dobrze bawić!
Recenzja retro Enter the Matrix
Skończyłem ogrywać Enter the Matrix wydanej na PS2, PC, XBOX i oczywiście GameCube. Powiem wam, że przeskoczyłem szybciej niż Neo za swoim pierwszy razem.
Starsi gracze na pewno
pamiętają program Hayper, który leciał
tak od ok. 21 godz. Tam pierwszy raz usłyszałem właśnie o grach z Neo w roli głównej. Z tamtego czasu zapamiętałem,
że jest to dno.
Zacznę od tego co mnie
zaskoczyło pozytywnie i negatywnie. Zacznę od wad, bo wiecie nie lubię się
znęcać. Jedynymi błędami na jakie trafiłem były zbagowane cienie, drgające obiekty
na poszczególnych lokacjach. Był to chleb powszedni. Nie razi to bardzo w oczy,
ale nie da się ukryć, że okaleczają one tą grę.
Trafiłem nawet na takie
niedociągnięcie które mi się bardzo skojarzyło z Assasinem. Chodzi
tu, a jakże o lewitujące ciała Npc zamiast irytować to bardziej bawiły na swój
sposób. Skoro już piszę o śmiesznych rzeczach. Jak biegają postacie w grach
każdy widzi. Płynny ruch i animacje, które nie rzucają się w oczy, bo to
standardowy widok.
Gdy zacząłem testować
możliwości Niobe wszystko się
zmieniło o 180 stopni. Zależnie od wybranych kombinacji klawiszowy ataki
odczuwalnie się zmieniają. Zaznaczę, że trzymana broń wpłynie na finiszer.
Warto, ale to naprawdę
warto przetestować wszystkie akrobatyczne numery jakie dano graczowi do dyspozycji.
Jedyne, czego zabrakło to omijanie kul jak Neo,
ale cóż poradzić wybraniec jest tylko jeden.
Nie zabrakło też najważniejszych
kanonicznych scen jak np. pościg na autostradzie. Były to wyjątki, gdzie można
było pojeździć autem. Misji za kierownicą było kilka i model jazdy jest w porządku
100% zręcznościowy plus syndrom klejących się radiowozów z Drivera.
Nie zabrakło jeszcze
jednej odskoczni o ile można to tak nazwać. Shiny Entertainment wyraźnie
się zainspirował ucieczką Trinity, bo
i parę razy musiałem dać dyla przed agentami. Jedną trudnością jaką te poziomy
sprawiały były ukryte odstępy między budynkami, których nie spodziewałem się w
losowo rozrzuconych miejscach. Jeśli komuś było mało niebyły widoczne.
Drugim ważnym wątkiem dotyczącym samej rozgrywki jest strzelanie. Generalnie mamy mix hitscana, a manualne celowaniem gdy cel stoi niżej lub sporo wyżej. Efekty dźwiękowe są generalnie w porządku i jest odczuwalny odrzut.
Dodam tylko dla
formalności, że na dwóch misjach trzeba trochę pomęczyć się manualnie i to jest
masakra. Raz, że klawiszologia jest ciut specyficzna i to naprawdę czuć. W takich
momentach człowiek wie, że się sięgnęło po tytuł sprzed 17 lat.
To co w sumie najlepiej
wszyło to przerywniki. Te które zrobiono na silniku wciąż są dobre, ale
istotniejsze są cinematiki zagrane przez aktorów z filmu. Jest to gratka dla
miłośników trylogii. Powiem tylko, że zobaczycie tam znajome twarze i sytuacje.
Teraz powinienem napisać co nieco o Ghost. Jego kampania to w sumie przemiał tego co już widziałem grając Niobe. Kultowym przykładem są misje pościgowe. Zamieniamy się miejscami i zamiast kierować strzelamy. Natomiast tam gdzie nasza agentka działa sama wcielamy się w Duszka.
Nie zabraknie też oryginalnych
misji, które nie będą się powtarzać i to jest spoko. W innym wypadku nazwałbym
to jedynie chwytem marketingowym, który jedynie mamiłby klientów większą liczbą
godzin do ogrania.
Na sam koniec
zostawiłem sobie fabułę. Wszystko rozgrywa się między tajemniczą przesyłką, a
ostatecznym rozliczeniem z ludzkością. Przez stosunkowy średni poziom
trudności, miałem czas zastanowić się czemu, ale to czemu noszą oni okulary
przeciwsłoneczne w nocy, czy kanałach.
Podsumujmy.
Enter the Matrix ma potencjał, który nie został wykorzystany. Devom zabrakło
czasu i widać to na armii klonów w przerywnikach wyrenderowanych. Na szczęście
trzon rozgrywki jest na tyle solidny, że możecie spokojnie sięgnąć po grę.
Natomiast liczba zapisów jest na tyle duża, że da się przeboleć co niektóre
niedociągnięcia.