Powrót do szkoły czarów i magii, pora na Dziedzictwo Hogwartu (PS5)

Hogwart jest tak niezwykłym miejscem, że nawet po spędzeniu w nim setek lat jest coś, co może zaskoczyć. W tych słowach jest wiele prawdy, a więc! Dostałem sowę z Szkoły magii i czarów pora ruszać czas nagli.


Ten weekend wyjątkowo wybrzmiewa w magicznym tonie. Najpierw były Fantastyczne zwierzęta, a teraz Dziecięctwo Hogwartu. Gra to jest moim kandydatem do gry roku, bo jej oferta jest niezwykle bogata.


Żeby się cieszyć tą produkcją warto znać wszystkie książki jak i filmy z tego uniwersum. Liczba nawiązań jest naprawdę jest sporo. Wspomnę od tych najbardziej oczywistych jak choćby „zoo” jakie każdy gracz będzie prowadził dla magicznych stworzeń, czy nie brzmi to znajomo?

Dobrze, więc zacznę od kontrowersji jakie grze towarzyszyły tuż przed premierą, bo to dość istotne w kontekście kampanii, która się przechodzi. Dziedzictwo Hogwartu było oskarżane od transfobizm. Naprawdę nie wiem, czemu. Bo autorka Harrego Pottera powiedziała prawdę? Mniejsza z nią, bo w samej grze można grać tą jakże dyskryminowaną grupą ludzi. Przy tworzeniu swojego bohatera da się ustawić, czy ma być spostrzegany jako mężczyzna, czy kobieta.

Skoro jest pełna dowolność łącznie z głosem to, o co ten ból dupy? Naprawdę trudno stwierdzić. Kolejnym problem, byli ignoranci, co darli mordy, że gnomy to karykatura żydów. Ich wygląd nie miał być z założenia obrażać kogoś, a jedynie odwołać się do istniejących karykatur.


Jeśli ktoś miałby się poczuć dyskryminowani to Anglicy i mieszkańcy Europy. Dwoma największymi grupami uczniów jakich można spotkać to ślizgoni i murzyni. W momencie gdyby ktoś powiedział, że szkoła jest na bliskim wschodzie to bym uwierzył. Lokalni byli mniejszością u siebie w kraju.  

Miało być jeszcze parę uwag, o wpychaniu ideologii lewicowych, ale dam spokój. Przejdę do samej fabuły i rozgrywki. Historia w DH jest naprawdę ciekawa. Wybór domu okazuje się bardzo ważny. Studio, które zrobiło grę doskonale to zrozumiało i przed wydaniem udostępniło test, który miał to rozstrzygnąć. Następnie wyniki dało się zaimplementować do samej gry.

Jeśli się to pominęło dało się raz jeszcze przejść to w czasie kampanii. Tylko liczba pytań jest bardziej uboga w stosunku do pierwszego zestawu. Jeśli się wybierze odpowiedni dom to można dostać ukrytą misję. Dla fanów Harrego Pottera pozycja obowiązkowa. Bądźcie lojalni, a dacie radę!


Szkoła jest naprawdę przepiękna, można znaleźć tam wszelakie miejsca z książek i filmów. Choć nie zabraknie pewnych sprzeczności. Przychodzi mi konkretne miejsce na myśl, a chodzi o dział ksiąg zakazanych. Początkowo rzeczywiście wszystko jest zgodne z materiałami źródłowymi. Szybko okazuje się, że jednak da się tam pałętać bez żadnych konsekwencji! Jak to w końcu jest?

Drugim odstępstwem już nie tyle dziwnym, ale wynikającym zapewne z cięć to brak dostępu do trybun na stadionie. No ok, na miotle dało się podlecieć, ale brak wejścia tam z buta był krzywdzący. Jedyne co, to wyjaśniono jakoś brak samych rozgrywek. Polecenia dyrektora szkoły. Jak dowiedziałem się jak nazywa to szczerze mnie zaskoczyło w sumie takich niespodzianek będzie sporo.

Wracając do samej szkoły, to trudno się nią nie zachwycić. Ma ona spory potencjał do opowiedzenia wielu historii. Ilość zakamarków zadziwi nie jednego. Dlatego też dziwie się, że tak słabo wykorzystano tą atutową kartę. Liczne ozdoby i ożywione przedmioty naprawdę dodają sporej niepowtarzalności. Komnata życzeń tak na przykład. Po wejściu do niej ma się wrażenie bycia w głębinach Morii. Tutaj gracz ma pełną dowolność w dostosowaniu jej do swoich potrzeb. Od takiego oświetlenia, a kończąc na wypoczwarzeniu i ozdobach.


Większość misji rozgrywa się się poza Hogwartem. Zaraz ktoś napiszę, skoro jest to placówka edukacyjna to muszą być lekcję. W poprzednich grach z Harrym przecież to właśnie one stanowiły trzon zabawy, prawda?

Owszem tak było, ale tutaj tak nie jest. Praktycznie wykastrowano to do maksimum. Jedynie lekcja historii dawały namiastkę bycia uczniem. W ich miejsce weszły dodatkowe zadania od profesorów i misje od towarzyszy. Przyznaje, że robienie tych prac domowych było czymś więcej niż tylko fedeksowaniem. Podobnie ma się sytuacja z przyjaciółmi, ich wątki rozpisano naprawdę pierwszorzędnie, a w szczególności... Sami zresztą zobaczycie.

Wędrując tak od wioski do wioski prędzej, czy później trafi się na typowe aktywności poboczne. Mówiono, że nie są aż tak kiepskie i nie prędko się znudzą. Proszę was nie wierzcie w to. Zrobi się ich kilka z ciekawości, aby się przekonać, o tym, że szkoda na nie czasu. Powtarzalność jest zbyt przytłaczająca, aby robić ciągle to samo.


Skoro jestem przy misjach. Tutaj już potrafi się wszystko poplątać. Przez 99% czasu poziom wbija się z sporym nadmiarem w stosunku do przeciwników z którymi trzeba się zmierzyć. Dało to przewagę w samej rozgrywce i pewną dozę wolności. Zlecenie na wielkiego pająka? Co za problem, ze dzieli nas te 10, czy nawet 20 poziomów leć i giń. Wszystko się wali na końcu. Żeby zobaczyć zakończenie roku szkolnego należy dobić 4 lvle na wszystkim co zostało. Czyli z uśmiechniętego pomagającego staruszką i kotkom chłopca zmienić w krwawego mściciela. Walka w obozach to jedna z możliwości dobicia brakujących lv.

Następny krok to walka. Jak już się powiedziało a to teraz pora na b. Grając na konsoli wydawałoby się, że wszystkie zaklęcia będą pod rękę. Otóż nie, w pierwszych godzinach trzeba się nieźle na żonglować. Szybko sami devowie to zauważają i można odblokować dodatkowe sloty, które się manualnie zamienia. Cudnie, czyż nie? No nie do końca. W danej sytuacji można mieć ich tylko cztery. Nie licząc jakiś pomniejszych zaklęć, które nie służą do walki.

Odczuwa się to szczególnie wtedy jak należy zdjąć określaną osłonę z przeciwnika. Wraz z postępami w szkole dochodzą zakazane zaklęcia, aż się robi zielono przed oczami. Praktycznie mogłoby ich nie być. Mają o wiele dłuży czas odnowy i efektywność nie jest jakaś fenomenalna Trzeba z nich korzystać tylko w ostateczności. Jeśli macie nadzieje pobawić się w śmierciożerce to uprzedzam, że się nie da. Uczniowie i wszelcy dobrzy tego świata są nietykalni. Dobrze, że walki są naprawdę treściwe.


W wolnych chwilach można też się zająć lataniem na miotle. Mimo braku wspomnianego kilka akapitów wyżej sportu miotły wciąż mają zastosowanie. Niczym w Wiedźminie były wyścigi konne tak tutaj znalazło się pokonywanie tras na czas. Fizyka latania jest do przyjęcia, nieco gorzej ma się sytuacja jeśli chce się wykorzystać gryfa. Nie ma co owijać w bawełnę nie będzie to takie przeżycie jak pokazywano na filmach. Niezależnie jak się na to nie spojrzy.

Druga strona się kończy, a fabuły prawie nic nie omówiłem. Czym prędzej nadrobię ta zaległość. Historia opowiada o uczniu, u którego moc przebudza się moc dopiero jak ten ma piętnaście lat i trafia na piąty rok. Okazuje się, że ma wielki potencjał i może korzystać z pradawnej magii.

Dziwnym trafem jej źródło jest w tej samej dolinie co szkoła. Jak to w takich sprawach bywa ktoś jeszcze chce na niej ręce położyć. No i co tu dodawać... trzeba temu zapobiec. W tym całym chaosie to najbardziej trzeba się zająć nijakością protagonisty, który robi trzy mini na krzyż i jest bardzo nijaki.


Jedynie na samym finale mogłem przejąć stery. Lecz nie było to czego się spodziewałem. Wielka szkoda, że nie mogłem wcielić się przez to w takiego sami – wiecie – kogo. Jeśli komuś mało w czasie przemierzania szkolnych korytarzy można dostosować wygląd naszego avatara. Dobry pomysł, czemu tego nie robić jak się będzie szło z znajomi na jakiś wypad. W rezultacie człowiek zaczyna wyglądać jak jakaś maszkara, którą się widzi na kilometr. Jeśli się nie chce wyjść z roli można ustawić mundurek szkolny jako wygląd domyślny. Trzeba pamiętać, że zmiany zachodzą automatycznie. 

Teraz małe co nieco o aspektach technicznych. Poszło całkiem nieźle. Wszystko chodzi naprawdę zgrabnie. Nie powinienem nawet zacząć tego wątku, gdyby nie liczne rysy. Pies trącał, że gra potrafiła się niekiedy doczytywać. Problem leżał zgoła gdzieś indziej. Jak się tak liże przysłowiowo ściany i przygląda wszystkiemu to zauważy się, dość szybko, że ma się do czynienia z tytułem budżetowym.

Wiadomą sprawą było, że mieszkańcy ram nie siedzą tam, a przemieszczają się. Wydawała się, że i tu choć namiastkę tego będzie dostępna. Po części tak się właśnie stało. Z jakiegoś dziwnego powodu nie wszystkie działa sztuki posiadały jakieś animacje.


No tak animacje, to tutaj najbardziej można odczuć te liczne braki. Wystarczy sięgnąć w dormitorium po owoc, aby w pełni tego zrozumieć. Zamiast płynnego ruchu i zjedzenia zafundowano jakiś dziwny babol. Wyobraźcie sobie, że dłoń chwyta jabłko, a następnie już gryzie. Kiedy jednak tam trafiło tego nie widać. Podobnie jest z mimiką twarzy npc. Co prawda Starfield to nie jest, lecz granica była naprawdę cienka.

A teraz przyszła pora na wszystko to co zapomniałem, albo nie pasowała wyżej. W jednej z misji woźny zleca odnalezienie kamieni księżycowych. Można znaleźć je wszędzie tam, gdzie on chodzi. Jakby to była szkoła i Hogsmade to jeszcze spoko, zgadza się. A tu zostaniemy zaskoczeni one są dosłownie wszędzie nawet na części świata, gdzie tyle siedzą sami złole.

Jeśli macie wykupiony dostęp do dlc z sklepem to gorąco polecam, go przejść. Jest to swojego rodzaju skrzyżowanie Lovecrafta z Layers of Fear. Nie zabraknie tam zagadek z pozoru trudnych, a tak naprawdę łatwych i przyjemnych.


W całym tym teatrze nie zabraknie Irytka. Będzie on pokazywał co jakiś czas, ale tylko na jednej misji trochę się zaangażuje. Potem jedynie zostanie tylko miłym akcentem, którego będzie się widzieć to tu, to tam.

Ocenę końcową zostawiam otwartą. Dziedzictwo Hogwartu mimo licznych pęknięć i rys jest w swojej lidze dziełem wybitnym. Trzeba jednak mieć zapas entuzjazmu, aby się od niego nie odbić. Dla fanów Harrego pozycja obowiązkowa.

Udostępnij:

Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć - czyli co się działo przed Harrym Potterem

Proszę, o chwilę uwagi. Tekst poniżej pisałem w czasie kiedy dochodziłem do zdrowia. W wstępie odnoszę się do pozytywnych wiadomości jakie otrzymałem od swoich czytelników. Za które raz jeszcze dziękuję z głębi serca.  

Po drobnej przerwie od publikowania na blogu pora zabrać się do pracy. W samym wstępie pragnę ponownie podziękować za wasze wsparcie jakie mi udzieliliście. Dały mi one siłę do dalszego działania. Nie przedłużając zacznę omawiać Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć.

Uniwersum Harrego Pottera zawsze będzie żywe. Zapewne tak też pomyśleli włodarze Wornes Bross i wydali na świat w 2016 r. kolejne dzieło rozgrywające się w wspomnianym dziele. Sama akcja Fantastycznych zwierząt osadzona jest już w pierwszej połowie XX wieku.


Tym razem jednak nie będzie nam dane oglądać poczynań chłopca, który przeżył. Fabuła będzie się toczyła wokół magicznych zwierząt, a przynajmniej częściowo. Od samego początku czuć tą magiczną atmosferę wylewającą się z każdej możliwej strony. Już praktycznie we wstępie uderzono z grubej rury pokazując siłę Gellerta Grindelwalda.

Ku memu zaskoczeniu dalej nie jest gorzej. Nie będę skupiał się na każdym fragmencie, a na istotnych wydarzeniach. Nie obiecuje, że czegoś nie chlapane po drodze, zostaliście ostrzeżeni. Od zejścia na ląd przez protagonistę już lecą pełnymi garściami smaczki jakie każdy fan tego uniwersum zna. Zaczynając od wyjątkowej walizki posiadającej magiczne właściwości, aż do dość dobrze znanych efektów specjalnych.


Nie będę bawił w śliczne słówka i wprost zwrócę uwagę, że wszelkie efekty komputerowe nie błyszczą równą jakością. O ile otoczenie i wnętrza jak w ministerstwie magii zwalało z nóg tak niektóre sceny rozgrywające się na ulicach miasta nocą kaleczyły moje oczy. Podobnie sprawa się ma z samymi zwierzętami. Modele się wyraźnie się postarzały. Aż się czuło od nich plastik z Chin.

No dobrze, efekty, efektami, ale to sama fabuła jest najważniejsza, a zaraz za nią gra aktorów itp. W tej kwestii nie ma za bardzo się czego czepiać. Wartkie tempo, mało powiedziane dość szybkie zapewniające ciągły dopływ adrenaliny. Jedynie gdzie nigdzie się zatrzymują na kakao, czy inne aktywności poboczne. Jakkolwiek by to nie zabrzmiało.


Poszczególne wydarzenia rozgrywają się w różnych miejscach miasta. Sami bohaterowie to ciekawa grupa indywidualistów. Newt Scamander to taki Hagrid 2.0, powiedzmy. Przebył podobną karierę w Hogwarcie. Dziwnym przepadkiem Dublendor też się nim zainteresował, przypadek? No mniejsza. Szybko się go da polubić, a nazwisko przekręcić na Skafander. Jak raz to zrobicie to nie będziecie wstanie przestać. Jeśli miało się go w jednym zdaniu ująć to napisałbym trochę dziki, ale szlachetny zarazem.

Następnie zaserwuje tutaj pewną niespodziankę. W Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć trafił się polski akcent. W całą plątaninę intryg wplątał się niejaki Kowalski. Pracownik fabryki produkującej jedzenie w puszkach i aspirującego piekarza. O nim mogę powiedzieć tyle, że większego farciarza od niego to ze świecą szukać. Wypadałoby coś więcej skrobnąć... Pomyślmy, no tak to typek, który ma zapewnić zabawne sceny i być wiecznie zaskoczony.


Na ich tle ciekawiej wypadają siostry Goldstein. Jedna aspirująca do bycia aureolem z powołania, a druga roztrzepana gapa. Duet naprawdę jedyny w swoim rodzaju Co prawda są bardziej z boku, a niż panowie to jednak panie potrafiły bardziej namącić. Zwłaszcza Queenie z swoim urokiem osobistym.

Tak jak jest światło, tak też musi być i ciemność. Ciemna strona mocy też posiada swoje odcienie szarości, które się odpowiednio reprezentują. Dziwnym trafem nie mieli odpowiedniej różnorodności. Może chciano ich wybielić? O dziwo tutaj sprawy miały się dość prosto. Wyciągnęli jakąś rekwizytorkę z Salem znęcającą się nad dziećmi i dali jej jeden tylko cel, a mianowicie robić ewenty publiczne szkalujące czarodziejów.


Dalej, ale nie za daleko kolejny zły biały facet z białym synalkiem, bo jakby inaczej też pokazani jako ci okrutni kapitaliści. Czubkiem na torcie był tak upudrowany Grindelwald, że aż trudno uwierzyć, że to Johny Deep. Ten jednak pojawia się dopiero na sam koniec, aby klepnąć całą jedną linijkę, no może dwie. Przez większość czasu antenowego trzeba było podziwiać kochasia Curuś.

Czy warto obejrzeć Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć? Mimo, że samych bestii jest tyle co na lekarstwo to całkiem przyjemnie się oglądało to co wyprawiali nasi milusińscy. Poszczególne wątki pozamykano, bo nie było specjalnie co przymykać. Wszystko przybrało dość prosta formę. Film się zestarzał, a gdzie nigdzie już trafił do muzeum. Przymykając jednak na to oko to miałem do czynienia z całkiem dobrym kinem. Ocena końcowa 7/10.

Udostępnij:

Skrzypi i straszy w tym Nawiedzonym dworze... (Halloween Edition)

Było strasznie, było groźnie, teraz będzie bardziej radośnie. Trochę się zagalopowałem, ale na pewno zostaniemy w upiornym tonie.

Postanowiłem trochę złagodzić i zaproponować, coś dla całej rodziny. Nawiedzony dwór z 2003 r. to film w starym stylu. Nie pod względem treści, czy sposobu nagrywania. Jego old school'owość polega na tym, że mamy tytułowy dwór w którym straszy.  


Tylko tyle i aż tyle, że się tak wyrażę. Nie można się do czego doczepić, no prawie parę głupotek tam się prześlizgnęło, ale o tym ciut później. Zacznijmy od samego początku. Wpierw zaprezentowany został Jim Evers (Edie Murphy), a tuż po nim poznajemy pozostałych członków rodzinny.

Wszystko dzieje się powoli i bez pośpiechu, po prostu pełna sielanka. Wszystko to jednak zaczyna się rozkręcać. Napisałem rozkręcać? To było nieporozumienie, czy też niedopowiedzenie. Od dotarcia do wypasionej willi jak ją nazwała głowa rodzinny tempo idzie jak z procy strzelił.

Z powodu gwałtownego przyspieszania warto zacząć oglądać z większa uwaga, aby czegoś istotnego nie pominąć. Przyznam wszem, że można się trochę pogubić. Nie pogubić pominąć niektóre głupotki jakie zachodzą w samej fabule.


Czyli, o co się czepiam? Mały spoiler z samego początku seansu. Nasi milusińscy podjeżdżają pod bramę domu, który mają sprzedać. Wysiadają z auta i podchodzą do bramy zamkniętej na kłódkę i łańcuch. Mało tego biorą kłódkę do ręki, a następnie mają już iść, a tu pyk, brama się otwiera! Nic dziwnego, wszak brak człowieka, który mógłby im otworzyć nie wpływa na to co się dzieje, prawda?

Im dalej las tym więcej tego typu wpadek. Szczęśliwie, że po upływie 1/3 filmu coś się w tej kwestii ruszyło. Wiem, wiem to tylko familijna produkcja, a nie jakiś poważny tytuł, który należy rozliczać co do joty.

Jak już pisałem wcześniej poszczególne wydarzenia rozwijają się stosunkowo szybko. Atrakcje jakie następowały po sobie cały czas doskonale utrzymywały uwagę. Żeby jeszcze bardziej urozmaicić zabawę podzielono czas antenowy dla każdego bohatera/ów. Same przejścia są naprawdę zmyślnie wykonane. Wręcz z chirurgiczną precyzją. Dzięki temu nie ma się poczucia przeskoku jaki zachodzi kiedy zmienia się miejsce akcji.


Jak tu bla, bla, bla, a nic o tym po co tam pojechali i czego szuka w tym dworze rodzina Eversów?

Dwór do którego mieli zajrzeć został wystawiony na sprzedaż. Jednak ciąży na nim klątwa, a nasi sprzedawcy nieruchomości muszą rozwikłać zagadkę, aby ujść z życiem. Czy to nie jest ekscytujące?

Nie jest? Tak twierdzicie, no szkoda. Bo wiecie, co? Czuć chemie jaka łączy tą rodzinkę. Nie jest niezwykła, czy jakaś szczególnie różniąca się od innych. Widać natomiast, że jest zgrana i od samego początku chce się im kibicować.


Druga strona konfliktów natomiast przedstawia się zgoła inaczej. Nie są, aż tak wyeksponowani. Tutaj jest znacznie poważniej, a zwłaszcza jak pojawia się kamerdyner. Terence Stamp naprawdę wyciągnął tą postać na wyższy poziom. Na samą myśl, o Ramsleyu przechodzą mnie ciarki po plecach.

Warto jeszcze co nieco nakreślić jak się zestarzał Nawiedzony dwór. Jest połowicznie, czyli dobrze i źle. To co można pokazywać bez zażenowania to wszelkie efekty specjalne towarzyszące duchom. Jest jeden fragment, ale nie będę zdradzał jaki konkretnie, który można było dodać do horroru już dla młodzieży, czy dorosłych. Dziwie się, że skoczyli na tak głęboką wodę.     

W opozycji do tego idą plenery z początku filmu, kiedy to pokazują wille całościowo, jak i „uroczy stary park” za nim. Dobrze, że tylko to trąci w stopniu ledwie dopuszczalnym. Mógłbym jeszcze pomarudzić, o obiektach 3d, ale nie będę robił z igły widły.


Zakończmy to jakoś, a może tak... Nawiedzony dwór to kolejna znakomita produkcja w której zagrał Edie Murphy. Zarówno treść jak i forma wciąż pokazują ile serca włożono w ten tytuł. Pewne jego elementy nieco się przykurzyły. Rekompensuje to jednak ciekawym wątkiem głównym i prawdziwą grozą ukryta w bezimiennym sarkofagu. Humor jaki się przewija to tu, to tam wiąż daje radę. Prawdziwe kino rodzinne, które mogę śmiało polecić na listopadowy wieczór. Ocena 8.6/10.

Udostępnij:

Pamiętaj, aby zabrać latarkę Alana Wake (PC) (Halloween Edition)

Obiecałem grozę i przerażenie? No to już podaje, na początku będzie przystawka w postaci pierwszej odsłony przygód Alana Wake.

Jestem świeżo po przejściu gry i powiem, że czuje się rozdarty. Z jednej strony Remedy pokazało świetną fabułę, a przerywniki, które nie były renderowane na silniku gry olśniewały jakością. Po drugiej stronie natomiast rozgrywka. Ciekawa i wciągająca? Nie, nie i jeszcze raz nie. Dość monotonna i powtarzalna.


Skoro zacząłem wrzucać kamyki to przejdę po tym szybko, aby dojść do pozytywów. Przez całą kampanię przemieszczałem się korytarzowymi trasami do z góry obranego celu. Nie ma praktycznie możliwości się zgubić. Jedynie minimalnie nadłożyć drogi.    

Głównymi oponentami będą opętani ludzie przez tytułową ciemność. Latarka po oczach i salwa strzałów robi swoje. Wydawałoby się, że skoro idzie się cały czas w jedną stronę to będzie czyszczenie wszystkiego przed sobą i jest tak po części. Gra początkowo przyzwyczaja do tych strać poprzez pokazania nadchodzących przeciwników. Ktoś jednak uznał, że jeśli będą wyskakiwać za pleców bez uprzedzenia to będzie znacznie zabawniej.


Kwintesencją tego absurdu były areny. Wąski obszary z wylewającymi się zastępami hordy potworów. Zaliczyłem przy tym nie jednego facepalma. Po kiego grzyba, coś takiego? Rozumiem, że są survival horrory, gdzie walka jest integralną częścią. Tutaj natomiast całkowicie odwróciła odbiór Alana Wake. Mimo settingu nie byłem wstanie się przestraszyć. Równie dobrze cała otoczka mogła zostać przekształcona w powieść kryminalną. Nikt by nie odczułby różnicy, a za to pochwalił za liczne strzelaniny.

Oczywiście nie przemilczę faktu pojawiających się nowych typów wrogów. Zaczyna się dość łatwo i bez problemu można się przyzwyczaić. Następnie przechodziło się do kolejnych przeszkadzajek, które głównie się różniły od siebie wyglądem. W ramach urozmaicenia niektórzy NPC robiły za mięso armatnie, a pozostali starali się staranować protagonistę. Nie zabrakło również opętanych przedmiotów i ptactwa.


Zabawne były walki z bossami, tak dobrze czytacie. Szefowie, też tu się pokazali. Walki z nimi nie były jakieś ciężkie. Gabaryty ich np. kombajnu nie pozwalały na dużo manewrów wykonać. Nawet cała reszta atrakcji nie dokuczała jak brak baterii. Przed zadaniem wrogom jakikolwiek obrażeń należało zdjąć z nich osłonę. W przeciwnym razie nie zadawało się im żadnych ran.

Mimo, że bateria się odnawiała to siłą rzeczy nie czekało się na jej naładowanie. W pierwszych godzinach ich ilość była wystarczająca. Lecz nieco dalej zapas schodził o wiele szybciej. Nie wynikało to jedynie z pojemności latarki, a z dodawania przeciwników. Uwielbiali się oni pojawiać tuż przed punktem zapisu.


Nie tylko źródło światło było ulepszane. Alan dostał również kilka broni do użycia. Wstępnie można było sądzić, że są to coraz mocniejsze gnaty. Ostatecznie jednak używało się ich zamiennie zbierając amunicje do nich.

Przejście całej kampanii Alan Wake zabrało mi tylko 10 godzin. Mimo to pod koniec męczył już schemat wykorzystywany jako pretekst do wydłużenia określonych etapów. Ile to razy można wypaść z czegoś lub jakieś drzwi, czy inna brama jest nie do otwarcia?


Sporym kontrastem do tej szopki była fabuła. Osoby przydzielone do tego segmentu odwaliły kawał dobrej roboty. Bez nich nie wytrwałbym do końca. Wszystkie ujęcia, kadry to pokaz ich wysokiego kunsztu artystycznego. Poszczególne wydarzania były okraszone komentarzem przez głównego bohatera. Dzięki temu ani przez chwilę nie opuszczał mnie klimat jaki się się tu stopniowo budował.

Bohaterowie zostali też całkiem nieźle napisani. Agent Alana, czy antagoniści dość jasno byli zarysowani i nie trącili banałem, czy inną kliszą. Brakowało mi tylko jakiejś genezy mroku. Bo to co się można dowiedzieć jest w sumie tylko ubogim skrótem. Brak informacji bardzo był odczuwalny, o czym sami się przekonacie jeśli zagracie.


Graficznie też niczego nie brakowało. Pomimo 11 lat od premiery na PC, Alan Wake dalej może zachwycić pięknymi widokami. Wiadomo, że z dzisiejszej perspektywy trzeba patrzeć na to z przymrużeniem oka, ale tylko pomyślcie. Pod koniec 7 generacji nie odstawała ta produkcja od reszty. Lokacje były dobrze wypełnione. Wszystko to nadawało autentyczności, która w pierwszym wrażeniu olśniewała.

Dodam jeszcze parę słów, o stanie technicznym. Generalnie nie stało się nic, co przeszkodziło mi w przejściu gry. Choć, zaliczyłem dość śmieszny błąd w którym towarzysze niedoli raz jeden zastygli jak posągi. Szczęśliwie wystarczyło iść dalej, a oni sami doszli do punktu kontrolnego. Z tych bardziej przyziemnych usterek było doczytujące się na żywo elementy otoczenia. Ostatnim bublem jaki odnotowałem to blurowanie się obiektów na które padało światło. Nie wiem czym to rozmycie było spowodowane, ale jednak nie była to jednorazowa sytuacja.


A teraz przyszła pora na wszystko to, co zapomniałem lub nie pasowała wyżej. W części misji miałem pomoc w przedzieraniu się przez hordy zła. Wtenczas zauważyłem, że tytuł ten sporo by zyskał jakby dało się go zagrać kooperacyjnie. Swoją drogą Si towarzyszki działało naprawdę skutecznie, co jest sporym plusem.

W ramach urozmaicenia dodano programy telewizyjne z prawdziwymi aktorami. Miły dodatek, który jest warty odhaczenia. W serii GTA dość często mówi się o stacjach radiowych. Tutaj też jest jedna stacja z tą różnicą, że naprawdę chce się posłuchać, co mają do powiedzenia.

W takim razie, czy warto zagrać w Alana Wake? Ech, dla samej fabuły można przemęczyć się i spróbować jakoś przymknąć oko na monotonna rozgrywkę. Jednak jeśli jest się nastawiony na coś bardziej ambitnego bez kompromisu to zostawcie to na kiedy indziej. Ocena końcowa 7/10.

Udostępnij:

Najlepszy obraz jaki obejrzysz w tym roku, V jak vendetta!

V to znak, to symbol, o wielu znaczeniach. Może być cyfrą jak i zwykłą literą w alfabecie. Również może kryć w sobie coś znacznie większego. Pytanie brzmi, co to jest?

Pisałem w niedawnym poście informacyjnym, że mam planach bardziej skupić się na filmach. Zastanawiałem się co mam wam wpierw pokazać. Odpowiedni klucz do tej układanki był gdzieś blisko w zasięgu wzroku, a nawet ręki.


Początkowo miał, być to film pasujący gatunkowo do Cyberpunka 2077, lecz sięgnąłem, po obraz będący dużo lepiej pasującym dziełem. Po pierwszym wrażeniu zapewne nie będzie to, aż tak jasne jak powinno. Zapewniam, że i wy to zobaczycie tak samo, jak miałem sposobność zauważyć.

V jak vendetta nie jest już taki młodym tytułem. Mimo upływu lat, a jest już pełnoletni to jego przesłanie jest wciąż aktualne. W pierwszych recenzjach stwierdzono, że zależnie od strony manifestuje on lewicowe to prawicowe idee.

I ci pierwsi i ci drudzy się mylili. W dziele tym jest głos wspólny, który wyraża sprzeciw przeciwko fanatyzmowi i władzy totalitarnej. Przez dwie godzinny seansu przewinęły się wszelakie grupy społeczne bez żadnych podziałów na tych lepszych i gorszych. Pokazano tam, że jesteśmy jedną wspólnotą, która nie powinna dać się dzielić. Nie ludzie, a władza powinna się bać narodu.


Po tym dość przydługim wstępie w jakim nakreśliłem sytuacje w której rozgrywa się film  skupie się nico bardziej na samej formie. Nie obiecuje, że gdzie nigdzie dodam czegoś więcej. Od samego początku mamy przed sobą lustro stojące pośrodku "jednej i tej samej osoby". Przepraszam z góry za ten skrót myślowy.

Podróż rozpoczęła się z różnych miejsc, aby spotkać się w jednym punkcie, by potem podążyć wspólnie do celu. Nie owijając w zbyteczne pitolenie, że tak się wyrażę. Pokazano w V jak vendetta przerażającą wizje totalitarnego Zjednoczonego Królestwa. 

Kiedy do głosu dochodzą sceny walki to jestem pod silnym wrażeniem pięknej, a zarazem krwawej choreografii. Wszystko jest pełne finezji i doskonale przedstawione, a ta kamera, ach trudno się nią nie zachwycać. Równolegle efekty specjalne, co niektóre, rzecz jasna zestarzały się... nie najlepiej. Nie pomaga w tym fakt, że obraz został odświeżony w wyższej rozdzielczości, co podkreśla ten drobny problem.


Dobrze, już dobrze, nie gorączkujcie się, bo więcej problemów wartych wspomnienia nie będę wyciągał na światło dzienne. Ewa silna kobieta, która odegra większą role niż sama sądziła. Jeszcze tego nie wie, że w rękach jednostki może znajdować się tak wiele.

Podobnie jak tytułowy V będzie przechodzić metamorfozę, aż się w końcu uwolni od tego co ją w głębi duszy trzymało. Nie będzie to równie mocno eksponowane w przypadku drugiego protagonisty, ale jednakowo silenie wybrzmi. Należy jedynie pilnie i z uwaga oglądać.

Tak jak mamy pokazane losy tych dobrych to i ciemną stronę mocy też pokazano. Nie zabrakło genezy. Nie ma cię co się martwić, diabeł tkwi w szczegółach. To nie pompatyczne sceny inspirowane pokazem siły odgrywały pierwsze skrzypce. Radzę skupić się na kameralnej części, gdzie kanclerz spogląda z gigantycznego ekranu na podległych mu szefów poszczególnych aparatu władzy.


Skoncentrowano się tam, aby widz był w pełni na nich skupiony, to oni są gwiazdami pośród otchłani jaka ich otacza. Każdy przerywnik z ich udziałem jest podsumowaniem mającym lepiej zobrazować zmieniająca się sytuacje w kraju.

Równolegle, gdzieś obok przebiega, a raczej przemyka się komisarz z swoim partnerem mającym złapać terrorystę jak ochrzciły media głównego nurtu V. W tym segmencie wszystko zaczyna nabierać pełnego kształtu. Jest to klamra, która spaja wszelkie wątki i nadaje im sens, o ile jeszcze go się nie zauważyło.

Kluczę tak i szkicuje całość bez wchodzenia w detale, aby jedynie zarysować pewien obraz nie psując zabawy tym co nie oglądali. Klimat jest ostry, aż można się skaleczyć. Nawet sceneria wraz z wszelakimi rekwizytami są niczym bohaterowie mający coś do powiedzenia. Trzeba jedynie się zatrzymać i posłuchać ich historii. Dodano tam jeszcze wiele innych zabiegów, aby określone rzeczy lepiej wybrzmiały. Zastowie wam je do odkrycia, abyście jeszcze lepiej mogli się w to wybitne dzieło zanurzyć.

Słowem podsumowania. V jak vendetta to nie tylko historia o stracie, zemście i miłości. Jest to ostrzeżenie, wizja człowieka, która wyprzedziła swoje czasy. Gorąco polecam wam obejrzeć ten film. Ocena może być tylko jedna... 10/10.
Udostępnij:

Cyberpunk 2077 po trzech latach (Moje wrażenia) PS5

Cyberpunk 2077, jaki hype był na tą grę pewnie dobrze pamiętacie. Jeszcze lepiej wyryły mi się w pamięci wydarzenie po premierze. Był to upadek z naprawdę wysokiego konia.

Siemaneczko moi mili, wróciłem. Wierzę, że tym razem na dłużej zostanę i będę mógł dostarczać wam co weekend nowe teksty. Dobrze więc zabieram się do roboty!


Cyberpunk po tych kilku latach osiągnął status powszechnie uznany za grywalny wraz z wyjściem aktualizacji 2.0 Czy tak się stało? Czy nareszcie konsole dadzą sobie rade z tym tytułem? Owszem, dadzą.

Wrażenie te pochodzą z przejścia ponownie wspomnianej wielokrotnie gry na PS5. Zacznę od wstępu, a potem odniosę się do najgłośniejszych zarzutów jakie kierowano do tej produkcji.

Generalnie doświadczenia są dobre. Wstępnie spodziewałem się czego na poziomie bardzo dobrym. O dziwo mimo, że grafika się poprawiła i to o 100% nie miałem odczucia grania w next gen. Przez pierwsze godziny kampanii zadawałem sobie pytanie, gdzie ten ray tracing? Już nawet w Sleeping Dogs bez tej nowinki technicznej zrobiono to lepiej!


Na szczęście im dalej w las tym sytuacja się zmieniała i w końcu zobaczyłem to za co poszły ciężko zarobione pieniądze. Błędów jak na lekarstwo, jedynie gdzie nigdzie mało istotne pierdoły, no prawie. Na imprezie u nomadów zniknęły wozy i namioty, co dało ostatecznie komiczny efekt.

Optymalizacja była za to na wysokim poziomie. Niezależnie, czy to centrum miasta, czy obrzeża wszystko śmigało jak się patrzy. Sporym plusem, o którym nie sposób nie wspomnieć to przywrócenia życia w tą wielką metropolie. Aut nie brakowało, a wraz z nimi na chodnikach wędrowali mieszkańcy do tylko przez siebie znanych miejsc.

Obserwując ten wielki organizm spostrzegłem, że kierowcy mają nieco urozmaicone skrypty. Nie raz, nie dwa wydarzał się wypadek lub widziałem jak policja musiała interweniować. Spory postęp ma się rozumieć.


Wielokrotnie wspominano, o zmianach w modelu jazdy. Rzeczywiście fizyka pojazdów jest całkiem inna i wymaga przyzwyczajenia się. Gdy miałem ustawiona kamerę FPP wszystko było do zaakceptowania. Samochód działał jak należy i tyle w temacie. Sytuacja jednak szybko stała się inna kiedy tylko chciałem mieć widok z góry. Nagle przemieszczanie się po mieście stało się prawdziwą katorgą, a kloc za którego sterami siedziałem robił co chce. Rozumiem realizm itp. Tylko jak ktoś mi wyjaśni odbijanie się jak piłka od wszystkiego po drodze w czasie jazdy na motorze? Nagle mamy radosną twórczość pozbawioną rąk i nóg. W wersji na premierę było znacznie lepiej.  

Konsekwencją tego było, oświecenie! CP 2077 należy przemierzać z buta. Dopiero wtedy poczułem niesamowity klimat tego miasta. Przemierzając ulice usłyszałem liczne dialogi, z którymi normalnie nie miałem okazji się zapoznać. Sporo też nowych reklam zaobserwowałem i tu trafiłem na perełki. Aż dziw, że postawiono na coś takiego. Małe, bo małe, ale były one pełnoprawne co wymagało dodatkowych nakładów pracy i pieniędzy.    

Skoro jeszcze jestem na ulicy warto poświeci akapit policji. Działa, tak działa i nawet coś robi. W necie jest dużo materiałów wideo pokazujących jak funkcjonują. Nie ma tragedii, lecz nie są najbardziej ogarnięci. Tracą bardzo szybko zainteresowanie nawet wtedy, gdy się trochę nabroi. Niby umieją flankować próbować zagonić w kozi róg, ale... Wtedy to się dzieje jak się im na to pozwoli. W przeciwnym przypadku nawet się na ich nie zauważy. Jedynie komunikaty jakie leciały  z podsłuchu przypominały, że przez parę sekund będzie ktoś się za mną ganiał. W ramach urozmaicenia można podrasować auto i strzelać z działek lub gnatem trzymanym w ręce.


Ponownie pytam, po co to dodali? W Cyberpunku są pościgi, ale tam już są przygotowane sekwencje w których npc prowadzi, a gracz nawala. W innym wypadku jest to bajer służący promocji zbytecznej nowości w grze. Szkoda, że nie ma praktycznego zastosowania.

Kolejną wielką zmianą jest mini mapa. Miało być lepiej, a jak dla mnie gorzej określała moment wykonania zakrętu. Kierowanie się tym GPS było jakimś żartem. Zamiast manewru samochodem był przysłowiowy mur. Dla wszelkiej sprawiedliwości dodam, że mini mapa skaluje się zależnie od sposobu przemieszczenia się, choć tyle poprawili jak trzeba.

Przechodząc całą kampanie rozwijałem ponownie V. Nie spodziewałem się tak znakomitych drzewek talentów. Wszystko było klarownie rozłożone i czytelnie opisane. W początkowym planie miałem stworzyć build skrytobójcy łamane na monka. Zamiast tego powstał tank z silnikiem odrzutowym w dupie będącym jednocześnie mistrzem katany i broni palnej. Bossowie, którzy byli początkowo wyzwaniem w tym podejściu nie stanowili żadnej przeszkody. Nie powiem, ale czerpałem z tego sporą satysfakcje.


Nie raz sprawdzałem jaki mam poziom trudności sądząc, że przestawił się na łatwy. Było zgoła inaczej. Komuś może coś takiego przeszkadzać. Polecam podnieść poprzeczkę ciut wyżej i powinno załatwić sprawę. W innym przypadku lepiej zostawić sprawę taką jaka jest. Przez ten „nieszczęśliwy” fakt, trudno mi powiedzieć, czy si jest mądrzejsze.

W tej całej beczce nie zabrakło też dziegciu. Napisy w interfejsie to pomyłka. Grając na tv 65 cali nie byłem na ich podstawie stwierdzić, gdzie pisze granat, a gdzie jest apteczka. Podobnie sytuacja się miała jak trzeba było przeczytać obcojęzyczne dialogi, które były automatycznie tłumaczone. Naprawdę tak trudno zmieć ich wielkość?

Małe podsumowanie. Jeśli ktoś liczył na coś więcej niż było to się doczekał. PS5 zdało egzamin. Dodam na marginesie, nie przechodźcie na tryb płynności. Gra bez bajerów graficznych jest delikatnie mówić smartfonowa. W przypadku PC doczytałem, że mimo dobrego sprzętu jak np. rtx 3070 odnotować można spory skok klatek przy zaledwie 1080p.

Nic nie pisałem o fabule, bo wszystko co miałem na ten temat do powiedzenia macie w poprzednim tekście. Sporo zaszło zmian jednak nie mogę podnieść oceny. Paradoksalnie to właśnie wersja alfa dała mi więcej radochy niż niemal kompletny produkt.

Napiszcie w komentarzach jakie macie przemyślenia po bieżących aktualizacjach.
Udostępnij:

Translate

Czytelnicy

Wyświetlania