Recenzja Sleeping Dogs, Nightmare in North Point (Halloween Edition)

Tak sobie myślałem, co tu wrzucić na początek miesiąca grozy? Coś z zombie? Może ZmobiU na WiiU, albo Rezydencje Diabła na Kostkę Grową (GameCube). Na początek jednak pójdzie coś innego.

Nightmare in North Point jest to dlc do Sleeping Dogs, które zostało stworzone specjalnie na Halloween. Nie jest ono jakoś szczególnie długie po ledwo zacząłem, a po godzinie zabawy wszystko się skończyło.


Podstawa rozgrywki generalnie się nie zmieniała. Dalej jeździło się po mieście i wymierzało się sprawiedliwość za pomocą pięści i kopniaków. W większości wypadków można przyjąć, że jest to całkowita kalka z podstawki.

Tak oczywiście… nie jest. Dodano tu drobne urozmaicania są one dość symboliczne, ale to zawsze coś. Wiąże się to z dwoma nowymi typami przeciwników. Przyszło mi się zmierzyć z chińskimi wampirami Jiāngshī i demonem Yaoguai.

Dobrze, że nikt nie postanowił dodać do tego kotła pospolitych nieumarłych, a wykazano się pewną inwencją twórczą. Wspomniane bestie bezpośrednio wywodzą się z chińskich wierzeń. Skoro tak jest to wszystko się trzyma kupy i tworzy spójną całość. 

Nowa reguła jaka zaczęła funkcjonować w grze polegała na obijaniu skaczących krwiopijców. Nie mogę  napisać, że byli jacyś wymagający. Robili za mięso armatnie i booster do walki z ich dowódcami. Chodzi o tych drugich.

Yaoguai zawsze atakowały pojedynczo, co nie znaczy, że było łatwo się ich pozbyć. Aby odesłać ich tam, gdzie ich miejsce należało mieć miecz z drzewa brzoskwiniowego, który randomowo się pokazywał na mapie. Drugą, a właściwie domyślną opcją było naładowanie mocy, jaką się dostaje po wypiciu magicznej herbaty (misja fabularna). Dołożono do tej kupki cukierków parę warunków. W niektórych misjach wystarczyło tylko obić na śmierć wrogów, a w innych wrzucić do specjalnego kręgu.

Jeśli kogoś to pocieszy jednymi aktywnościami było odbijanie porywanych cywili. Żeby im pomóc trzeba… Tak macie rację, obić mordy demonom. W tej jakże epickiej wyprawie spotka się paru starych znajomych. Głównym celem będzie ich odnaleźć i załatwić. Jeśli ktoś się łudzi, że walki z bossami będą się jakoś szczególnie różnić to porzućcie nadzieje. Nic takiego się nie dzieje.

Teraz trochę pogrzebmy w fabule. Historia z dodatku jest kontynuacja tego co wydarzyło się w Sleeping Dogs. Początkowo wydawało się nawet równie poważne dopóki nie doszło do spotkania z pierwszym z yokai. Przemawia on językiem godnym gangstera. Najwyraźniej w zaświatach jest tak samo jak i na ziemi.

Całość ma raczej wydźwięk horroru klasy B. Niby niczego, powiedzmy, że nie brakuje, ale jest jakoś łyso. Sama otoczka też została odpowiednio przyozdobiona. Zaczynając od świetlistych oczu, a kończąc na skąpanych we krwi ubraniach. Do tego klimatu grozy dochodzą jeszcze nieco podrasowane głosy ludzi. Wszystko to dodaje funu z rozgrywania tej przygody.

Podsumowując, jeśli macie edycję kompletną tego tytułu to śmiało zagrajcie. Będzie to całkiem miły powrót na stare śmieci. Trzeba jednak trochę wybaczyć grze. Podobnie jak w Undead Nightmare. Ocena końcowa…, a pies ją jeb..!

Udostępnij:

Recenzja filmu live action Ghost in the Shell

Skończyłem chyba oglądać wszystkie filmy ekranizujące Ghost in the Shell. Na sam koniec zostawiłem sobie prawdziwą „perełkę”.

W 2017 r. wyszła aktorska wersja kultowego anime, o którym ciągle ostatnio piszę. Co chcieli osiągnąć twórcy tym obrazem? Zapewne sukces i kasę, ale coś nie wyszło.



Muszę przyznać, że ten międzynarodowy kołchoz z całego świata naprawdę, ale to naprawdę nie ma pojęcia o co w tym chodzi. Dla jeszcze większej beki zamiast trzymać się oryginalnego scenariusza lub dodania w nowych scen, paru smaczków zrobili nieudany kopiuj wklei.

Film w ich wykonaniu pozbawiony jest wszelkich scen, które mógłby przejść do historii. Jedyne co zrobili to wstawili przeróbki lub niemalże identyczne sceny, a jest tego od cholery. Zaczynając od słynnego skoku, który powtarza się dwukrotnie z czego ten ostatni jest tym właściwym, a kończy się pogonią za śmieciarką co było jakąś parodią.

Początkowo myślałem, że akcja filmu została przeniesiona do innego kraju., Chwila, moment, czekajcie przecież tam pokazuje się w oddali siedziba Sekcji 9. Czyli, gdzie oni w końcu są, bo Japończyków tyle co kod napłakał i raczej jest to jakieś USA. Chyba się pogubiłem.



Nie bójcie się, bo im dalej w las tym więcej drzew. Nie zabraknie też przekręcenia faktów, ba całego uniwersum. Zamiast dostać konflikt międzynarodowy z tajemniczym Władcą Marionetek pojawił się wątek uchodźców z Hideo (Kojima) w roili antagonistów.

No i nie zabrakło jeszcze złego szefa korpo, który tak naprawdę stara się zmienić ludzkość w marionetki. Genialne, a wspominałem, że wykastrowano cała produkcję z tego co najważniejsze? Wszelkie dyskusje, czym jest życie, jaki jest sens istnienia cokolwiek w tym stylu została zminimalizowane do zera.

Na serio takiego rzutu na kasę dawno nie wdziałem. Nie lepiej jest z bohaterami, Major jest o wiele bardziej narwana i agresywna. Widać to jak walczyła z śmieciarzem, który chyba miał kogoś ostrzec, ups. Bez urazy, ale w kreacji Scarlett Johansson nic nie zostało z oryginału. Jeśli miała być to jakaś drugoplanowa postać to spoko jest dobrze. Niestety jako Major nawaliła, jak cały ten film.


Pamiętacie może Batau? Wielki bojowy cyborg i dżentelmen w jednej osobie? No cóż, nie wyszło. Kochany olbrzym zawsze miał zwyczaj nakładać płaszcz, kurtkę, czy co miał pod ręką na ramiona Mokoto, aby nie zmarzła.

W scenie na łodzi po tym, jak protagonistka wchodzi na pokład zamiast okryć ją  to rzucą w nią jakąś szmatą, zasłoną znaczy się. Prawdziwy wzór do naśladowania. Na szczęście pamiętali o psie.

W tej parodii nie zabrakło też nawiązań do drugiej części, sex laki też się pokazują. Sama ich rola była całkiem jasna. Tylko, no właśnie, tylko po co dodali wołanie o pomoc? W części drugiej Niewinność z 2004 r. było to tworzenie sztucznych dusz za pomocą dzieci. Tutaj dodali to od tak z dupy, aby tylko odhaczyć z listy.


Generalnie znęcać się nad tym kiczem można jeszcze bardzo, ale bardzo długo punktując wszelkie niedociągnięcia. Szanowne korporacje wzięły sobie co chciały i zmieszały to z błotem. Równie dobrze mogło się to nawyzywać Władca Marionetek: Początek.

Ale co można na to poradzić, gdy smutni panowie w garniturach nie rozumiejących o co chodzi i odstawiają fuszerkę za grube miliony. Niech podsumowaniem będzie ten cytat:

Osioł może wyruszyć w daleką drogę, ale to nie zamieni go w konia. 
Udostępnij:

Recenzja filmu Max Payne

O tak ludziska wróciłem tym razem z filmem Max Payne z 2008 r. Mówią, że to gniot dla zatwardziałych fanów serii. Przyjmuje wyzwanie!

Cóż w takim razie przeładuje shotguna jak rasowy twardziel i lecę z tym koksem. Zacznijmy od tego co najważniejsze. Film rządzi się innymi prawami niż sama gra, której jest adaptacja. Mimo to warto zaznaczyć, że zachowało jakąś spójność z oryginałem. Inaczej wyszedłby z tego Wiedźmin z Netflixa.



Najważniejsze elementy się zgadzają. Mamy Maxa, który niczym Batman będzie spamował za każdym razem śmiercią swojej rodzinny. Natomiast sam wątek będzie krążył wokół tej tragedii i Walkirii. Zastanówmy się co jeszcze się pokrywa, a tak sporo scen nagranych w zaśnieżonym Nowym Yorku i parę scen z bullet time.

Natomiast cała reszta to wolna interpretacja reżysera Jphna Moora, który nie miał pojęcia, o co chodzi w noir (tł. franc. Czarny) W oryginale Max jest klasycznym mścicielem, który idzie przed siebie  szukając zemsty. W samej produkcji mamy człowieka, który pokazuje coś więcej niż kamienną twarz. Może dlatego, że nie miał płaskiej tekstury (śmiech).

Faktem jest, że film nie ma jakiś pamiętnych scen wartych zapamiętania ani monologów, które można było cytować. Mimo swojej płaskości jako kino akcji uważam, że warto go obejrzeć. Bo jak na to nie patrzeć spełnia się w postaci ekranizacji gry. Protagonista robi dokładnie to samo co w pierwowzorze. Nawet walki są od biedy znośne.



W tym momencie warto wspomnieć, o tym jak w jednym fragmencie filmu strzela na ślepo skacząc do tyłu. Oddał tam dwa trafienia z czego drugie było pozbawione efektu spowolnienia. Szczerze to miałem nadzieje, że będzie tego znacznie więcej. Zamiast tego postawiono na klasyczne starcia. Innym wartym uwagi momentem był wyskok Maxa na ochroniarzy i pociągnięciu serii.

Z jednej strony mamy tu wtf, co za durna sekwencja, gdzie załatwia wrogów hurtowo, ale... czy w grach też tak się nie zdarza, że Si jest na tyle głupie, że daje się tak załatwić? No właśnie mamy, a skoro tak to znaczy, że jest ok. Sam koniec filmu zawiera jedną sytuacje, którą pragnę "pochwalić". Gdy Max wychodzi z wody (lodowatej w końcu to zima) powinien dostać hipotermii i umrzeć. W klasycznym wydaniu starych filmów z ubiegłego stulecie po prostu wstał i poszedł.

Natomiast on zażył narkotyki i stał się koksem na sterydach. W tym momencie przyznaje, że ludzi od CGI poniosło. Może sami coś popali na boku? Tego nie wiem, lecz towar musiał być mocny. Natomiast same haluny już były kiczowate, a przynajmniej ten w którym protagonista jest w samym centrum kadru i udaje Simbe, czy innego Króla lwa.



Finał sam sobie nie powala, a wątki które domknięto i te, które olano nikogo nie obchodzą. Max Payne zasługuje na coś lepszego, a tak dostał lekko dobrą ekranizacje na 6.5/10. Słowem podsumowania, jeśli produkcja miała być stricte kinem akcji to przeciętne. Jednakże jest to ekranizacja gry o tym samym tytule i tu się nawet spisała.

Proszę nie ukrzyżujcie mnie w komentarzach xD

Udostępnij:

Recenzja Mario Kart 64 (Nintendo 64)

Mario Kart 64 produkcja którą do dziś nie została dościgniona, a przynajmniej wielu graczy tak twierdzi. Zobaczmy jednak co druga odsłona wydana 1996 r. na Nintendo 64 zaprezentuje.

Jak dobrze wiadomo gry i konsole nie były czymś szeroko dostępnym w Polsce, a przynajmniej te z ówczesnej generacji. Szczęśliwie powoli się to zmieniało i wraz z ustawionymi zmianami stołków, echem. Chciałem powiedzieć zwycięstwie Solidarności wszystko, co było do tej pory zakazane w końcu trafiło pod strzechy.



Na rynku królował kolon Famicona zwany Pegazusem, a gdzieś równolegle krążyło pierwsze PlayStation. Nintendo mimo, że nieoficjalnie zawitało (patrz linijka wyżej) było w szerszej świadomości społecznej nieznane. Gigant z Japonii też „odwzajemniał” to „uczucie”.

Możliwe, że między innymi z tego powodu pierwszy raz zetknąłem się z N64 na jednym z konwentów w jakim uczestniczyłem, a mowa tu o Jagaconie, który organizowany był w Suchedniowie w 2014 r.

Tam bez reszty zatraciłem się w niezwykłej i ponadczasowej rozgrywce Mario Kart 64. Natomiast parę lat później w końcu zaopatrzyłem się w końcu w swój własny egzemplarz tego przecudnego sprzętu jak i samej gry. Na tle pozostałych części, które ograłem i zrecenzowałem na blogu wypada ze swoimi trybami i liczbą turniejów nieco skromniej.


Nie zmienia to jednak faktu, że fundament gry jest bardzo solidny z czego w kolejny odsłonach twórcy czerpią z wielką chęcią. Skoro już przebrnąłem przez ten wstęp przyjrzę się co można, a czego jeszcze nie dodano.

Tym razem mamy tylko cztery turnieje do których ma się dostęp od samego początku. MK64 w stosunku do pierwszej części zyskał jeszcze jeden poziom trudności 150cc. Gra dzieli się na tryb dla jednego gracza i lokalne multi. Warto zauważyć, że jeśli chce się mieć dostęp do areny zaproszenie kogoś do zabawy będzie niezbędne.

Z kolei gracz, który będzie bawił się solo to oprócz Gp będzie mógł starać się wykręcać najlepsze czasy na dowolnym wybranym przez siebie torze, a także ścigać się ze swoim duchem.


Przed samym wyścigiem do wyboru będzie się miało ośmiu zawodników, a każdy z nich będzie miał swoje statystyki. Informacje takie pozyskałem z serwisów dla fanów Nintendo, a w samej grze nie ma ani słowo o tym. Przechodząc poszczególne wyścigi zmieniałem zawodników co turniej i nie było w sumie żadnej różnicy kim się grało. Wybór Wario, czy Mario nie wpływał na wyścig.

Nie macie też co spodziewać się wyboru samochodu, każdy zawodnik ma jeden domyślnie do siebie przepisany. Od zawsze panowała opinia, że MK jest frustrujące, o ile jeszcze część pierwsza taka potrafi być, tak tutaj jest całkiem inaczej. Jedynie niektóre trasy mogą być denerwujące. Nie chodzi tu o jedna, czy dwa wyścigi.

Rajdy można podzielić na te, które się rozgrywają na dużych i wąskich torach. Szersze drogi co tu dożo mówić sprzyjają dryftom i tym samym zapewniają lepszą zabawę, a fakt, że na hardzie zawsze ktoś jest za plecami podnosi adrenalinę.



Sam zestaw power ups jest dobrze znany każdemu fanowi serii i opisywałem je wielokrotnie dlatego ci z was co nie są zorientowani zachęcam do przeczytania pozostałych tekstów w których omawiam Mario Kart.

Skoro jestem przy turniejach… Każdy z nich jest zasadniczo inny od pozostałych, co niekiedy zmusza do przyjęcia nieco innej taktyki. Od takiego Stadionu Wario, gdzie ostre wejście w zakręt to rzecz obowiązkowa, aż po Yoshi Valley, gdzie wypadanie w przepaść jest normą. Dodam małą ciekawostkę dotyczącą tego wyścigu. Od samego początku, aż do zakończenia nie wiadomo, które zajmuje się miejsce. W pozostałych turniejach już takiej kinder niespodzianki się nie zobaczy.

Podobnie jak Mario Tenis 64 najwięcej zabawy będzie jeśli pogra się ze znajomymi. Pospinana się stare czasy, a jeśli włączy się MK64 na starym telewizorze z „dupciom” to nostalgia gwarantowana.

Na koniec jeszcze parę słów o oprawie audiowizualnej. Awatary to dalej sprity, co bardzo kontrastuje do trójwymiarowego otoczenia. Mimo upływu lat MK64 dobrze się zestarzał i można się cieszyć ładnymi widokami. Sama muzyka też jest niczego sobie i właśnie leci sobie w tle jak to piszę. Ocena końcowa 8.5/10
Udostępnij:

Recenzja filmu Ghost in the Shell 2 (2004 r.)

Nie trzeba być Cezarem, aby zrozumieć Cezara – Szekspir

Nie szata zdobi człowieka, lecz człowiek szatę. Tak należy zacząć recenzję kontynuacji Ghost in the Shell miejącą premierę w 2004 r. Ponownie będzie to swojego rodzaju porównanie jak zapamiętałem ten obraz.

Drugą część podobnie jak pierwsza obejrzałem na tym samym konwencie. Pierwsza odsłona oszałamiała jakością, a druga miażdżyła bezlitośnie, aż „kości pękały”. Zważając, że wtedy anime było czymś prawie obcym inaczej odbierałem dzieła z Japonii.


Teraz z kolei jak już mam parę lat regularnego oglądania zapatruję się na to z całkiem innej perspektywy. Spodziewałem się, że po ponownym wgłębieniu się w to niezwykłe uniwersum poczuję to samo. Niestety stało się inaczej.

Film rozwarstwił się wyraźnie na dwie części. Formę, czyli: miasto, animacje walki, destrukcję która błyszczała ponownie silnym światłem. Natomiast fabuła zeszła na drugi plan. Co nie oznacza, że była kiepska. Jestem otwarty na wszelkie twory artystyczne, które próbują się pokazać jakie są ambitne.

Szukając, a może mając przesyt dotychczasowymi seriami instynktownie sięgnąłem, po coś z skrajnie drugiej strony i się nie zawiodłem. Podobnie jak w pierwszej rozdziale główne skrzypce odgrywały dialogi. Lecz nie dajcie się zmylić, bo między tymi wierszami jest coś jeszcze.


Nie chodzi nawet o dalszy rozwój pierwszej myśli: Spójrz wokół, czy to, co wygląda jak żywe, faktycznie żyje? Z drugiej strony, pojawia się wątpliwość, czy to co martwe na pewno nie żyje?

Tym razem warto dać się porwać nurtowi jakim jest ten obraz. Oprócz samego miasta będą też inne miejsca do zobaczenia, a ogarnięcie ich rozumem będzie stało na równi z połączeniem elementów łamigłówki jaką zafundowali twórcy.

Równolegle wprowadzono dość sporą ilość CGI, które o dziwo lepiej wpasowuje się całość niż to z wersji reżyserskiej GitS 2.0. Nie jest to komplet, bo tam wypadło to tragicznie. Warto dodać, że efekty komputerowe przeciwieństwie do animacji rysowanej zestarzały się paskudnie.


Dodanie ich było niepotrzebnym wybiegiem. Podejrzewam, że był to trend jaki wtedy panował. Szczęśliwie cała reszta to w ciągle to samo. Przyjrzyjmy się teraz samej fabule. Dochodzi do licznych zabójstw, które miały wykonać seks laki. O ile nazwa niefortunna to tajemnica za nimi się kryjąca jest równie zagmatwana co cytaty, którymi strzelają jak z karabinu.

Osobiście byłem usatysfakcjonowany rozwojem wydarzeń jak i zaskakującymi zwrotami akcji. Warto dodać, że swoje pięć minut miał Anioł Muzyki, tfu stróż. Krok, po kroku w tym jakże zakręconym świecie, gdzie normalna rozmowa trwała mniej niż chwilę. OK., można przejść do jakiegoś podsumowania.

O pierwszej części mogłem się rozpisywać, tak tutaj lepiej ją po prostu zobaczyć. Zanim jednak postanowi ktoś z was sięgnąć po tę jakże dobrą pozycje warto zrobić powtórkę ze słynnych dzieł literackich i filozoficznych. Może przez to wszystko będzie lepiej zrozumiałe.

Co do samego zakończenia… to na dobrą sprawę można dalej kontynuować, bo nie jest jakoś jednoznacznie zamknięte. Ocenę zostawiam wam….
Udostępnij:

Mini recenzja Deus Ex Desperackie Środki

Remont, remont i po remoncie mieszkania, albo przynajmniej po pierwszej połowie. W zależności kiedy do opublikuje będzie w takcie lub już po.

Nie wiem, czy będzie to pierwszy tekst jaki wrzucę na bloga, ale po wielu tygodniach olewania gier w końcu sięgnąłem po jakąś produkcja. Na ruszt wrzuciłem mini dlc Desperackie Środki. No cóż jest to jedynie, krótka misja, która w sumie niewiele wnosi do całości.

Nie dostałem tutaj nowej przygody, a jedynie pewne uzupełnienie do wątku głównego z podstawki. Hurrra, a nie w sumie to ani ziębi ani nie grzeje. Square-Enix / Eidos wycieli kawałek z kodu i szumnie dali za darmo.



Dobrze, że choć tym razem dali coś zjadliwego. W dodatku do Buntu ludzkości co prawda też krążyło się na jednej lokacji, ale poziom bezmyślnego koszenia przeciwników był wkurzający, a tu już nie. Jest to jedyny plus jaki się doszukałem.

Na szczęcie, jak pisałem wcześniej nic się nie traci jak się w to nie zagra. Ba, jeśli ktoś preferuje skradanie przejdzie to tak szybko, że nawet nie zdąży powiedzieć Quidditch. Podobnie jak wcześniej można zrobić wszystko z przytupem lub po cichu. Niestety nie ma możliwości wykorzystania postaci, którą już się posiada, ale nie ma to większego wpływu na rozgrywkę, bo jest za łatwo na normalu.

Hmm, co tu więcej napisać… Jeśli kolejny dodatek będzie „równie” rozbudowany to zobaczycie tu jego recke, a jeśli nie, to nie. Masło maślane :D

Udostępnij:

Recenzja Deus ex Rozłam ludzkości

Ostatnio wzięło mnie na ogrywanie tytułów w odwrotnej kolejności. Szczęśliwie nie ma to większego znaczenia dla odbioru fabuły.

Żeby nie było, pierwszą część rebootu Deus ex podobnie jak reszta ograłem niedługo po premierze. Jednak przerwa między początkiem trylogii, a drugą częścią jest dość spora i dlatego dodano filmik streszczający wydarzenia.


O dziwo dużo lepiej robią to bohaterowie zarówno ci nowi jak znani weteranom serii. Wyjaśniają najważniejsze przyczyny, które spowodowały, że ulepszeni są traktowani jako obywatele drugiej kategorii. No i co najważniejsze skąd wziął się nasz protagonista.  

Ilość razy kiedy jest to wałkowane sprawia, że i bez grania wie się wszystko, czy komuś się to podoba, czy nie. Natomiast sama fabuła w głównej mierze rozgrywa się w Pradze. Miasto jest jakie jest, czyli małe i tylko z jednego mieszkania można zauważyć coś charakterystycznego dla stolicy Czech.

Resztę budynków uznałbym co najwyżej za umowne. Piaskownica, a raczej mrowisko posiada liczne korytarzyki. Jest ich na tyle dużo, aby odkrywać to ciągle nowe lokacje. Nie zabraknie jeszcze innych miejscówek do odwiedzenia, ale będą one tylko małą odskocznią od centrum miasta.


Wrócę teraz do kampanii. Nie jest ona, aż tak dobra jak jej poprzedniczka. Nie chodzi tu nawet o syndrom trylogii, gdzie czuć, że to co najlepsze dopiero zacznie się w kolejnej części. Odniosłem wrażanie, że za mało jest elementów nadających niepowtarzalności temu uniwersum.

Co prawda jest odseparowane getto dla ulepszonych, ale jakoś czułem niedosyt w tej całości. Sztandarowa lokacja mająca pokazać całe zło tego świata, było jak wydmuszka, czy inną makieta. Co jakiś czas zauważałem, jak to policja kogoś bije lub się kłóci, ale wszystko to było, jak przejście się po domu strachów w wesołym miasteczku.

Tutaj hukło tam błysnęło tak, aby zrobić odpowiednie wrażenie w wskazanym momencie. Brakowało w tym życia, a raczej iluzji, która miała takie wrażenie sprawić. Zamiast tego dostałem manekiny, które coś próbują zrobić.


Najbardziej rzucało mi się w oczy, jak kończył się skrypt odpowiadający za panikę. Najpierw kulą się chowają, czy drżą, by po chwili przestać jak za sprawą magicznego guzika przełączyć ich w standardowy tryb animacji.

Dobrze, że choć bohaterowie główni i drugoplanowi radzili sobie w miarę dobrze. Fabuła jest  sensownie napisana. Sam główny wątek starcza na zaledwie kilka godzin, ale robiąc misje poboczne, które też są niczego sobie. Dzięki temu zabawy trochę przybywa. Skoro już przy tym jestem.

Normalnie misję można wykonać w całości od razu. Tutaj zrobiono to inaczej, podzielono je na części. Jednym z ciekawszych przykładów jest powiązany z rozbudową Adama o nowe wszczepy.


Devowie dali do wyboru dodanie kalibratora i hulaj duszo piekła nie ma lub wyłączanie poszczególnych ulepszeń, aby uniknąć trwałego uszkodzenia. Po kiego grzyba taki wybór? Sama bateria zasilająca ciało Jensena jest sporym ogranicznikiem. Więc nie ma co się obawiać, aby nagle gracz stał się bogiem. Jak się zdobędzie nowy sprzęt nie można od tak go wstawić. Sam mechanik musi zaprosić na kolejną wizytę.

W tym kontekście umieszczanie komunikatu: wszelkie niedokończone aktywności poboczne, przepadną jest bez sensu. Jak ma się to stać skoro i tak nie da się ich zrobić od ręki? Nie zabraknie też podkategorii ciekawe miejsca w których są side quest’y. Jedynie strzelnica jest tym, czym miała być.

Sytuacja ma się nieco inaczej w kwestii misji fabularnych te idą swoim torem i nie ma się jak do nich doczepić, bo cały czas odsłaniają jeden rąbek tajemnicy, a jednocześnie chowają coś przed graczem. Najbardziej zaskoczył mnie sam finał. Za pierwszym razem męczyłem się z bossem dość długo. Okazuje się, że jest jednak prostszy sposób.


Na piętrze w którym rozmawia się z Mielerem jest wyłącznik Marczenki. Jednak, aby go znaleźć trzeba o nim po prostu wiedzieć, bo jest tak ukryty, że mało prawdopodobne, aby się go zauważyło.

W trakcie całej kampanii najwięcej czasu zeszło na dyskusjach i skradaniu. O ile to pierwsze jest łatwe, bo dzięki wczepom można przejść je ciemno to samo przemykanie się wymaga już jakiegoś skilla. Początkowo sądziłem, że będzie jak zawsze, czyli poleci się na rambo i po problemie.

Szybko odniosłem wrażenie, że to nie jest to i trzeba jakoś to urozmaicić, a tak szczerze? Skradanie jest o niebo łatwiejsze. Sama sztuczna inteligencja jest tak głupia, że może wpaść na niewidzialnego Jensena i nic nie zrobić. Natomiast jak zacznie strzelać to rozwala całe otoczenie. Dobrze to widać w banku. Wystarczy, że zrobiłem raban na trzecim piętrze i schowałem w wentylacji, aby npc poniszczyły wszystko co się da na…. parterze. W sumie wszędzie tam, gdzie było to możliwe.


Natomiast jak już wzięła chęć na pobawienie się w Stalone'a to nie było źle. Wrogowie reagowali nawet sensownie, ale łatwo podstawiali się pod strzał w głowę. Choć gra wyraźnie promuje ciche przejście, bez zabijania.

Najlepsze jednak zostawiłem na koniec. Błędy, o prócz tych błahych jak przenikanie obiektów trafiłem na tworzenie się „tuneli” składających się z rozciągniętych tekstur. Mało tego dwa razy ukazał się nowy ekran śmierci (bluescreen). Takich cudów wcześniej nie miałem.

Podsumowując Deus ex Rozłam Ludzkości to średniak, który zapewni dobrą zabawę, ale nie powala na ziemię. Próbuje natomiast złapać parę srok za ogon i udawać, że jest o wiele ambitniejszy niż w rzeczywistości. Szkoda tylko, że zastosowano to wiele uproszczeń, których nie powinno być widać. Ocena końcowo 7/10.
Udostępnij:

Harry Potter i Kamień Filozoficzny kiedyś i dziś, czyli jak się to wszystko zestarzało.

W dniu wczorajszym 14.10.br. zmarł odtwórca roli Hagrida z filmów o młodym czarodzieju Harrym Potterze, a mowa tu o Robbie Coltrane. Przykra to wiadomość. Zmotywowało mnie to jednak do napisania tego tekstu. Dokładniej rzecz biorąc chodzi o powrót do pierwszej części, która miała premierę w 2001 r.

Harry Potter i Kamień Filozoficzny, rany jak ten czas leci, a film jest równie przyjemny jak w momencie kiedy to się wybrałem z rodzinką do kina. Magia wciąż tkwi w tej produkcji. Prawdopodobnie przemawia przeze mnie nostalgia, ale nic na to nie poradzę.


Zacznę od tego, że po poznaniu całej historii jaka została napisana w sadze inaczej się patrzy na wszelakie wydarzenia i motywy działania bohaterów. Zaczynając od tego jak Snape pyta Harrego, aż po świąteczny prezent jakim była peleryna niewidka. Dobrze, że nie dostał kamienia do przywoływania zmarłych.

Wtedy czyli dwie dekady temu wiele rzeczy było niezrozumiałe, czy też niewiadome. Teraz wszystko nabrało większego znaczenia. Co zaskutkowało zauważeniem pewnych dziur w logice tego uniwersum. Niech za przykład wezmę dorobienie Dudley’owi świńskiego ogona przez naszego kochanego gajowego.

Użycie magii poza jest zabronione? Jest? Jest! Mimo to dopiero parę tomów dalej wyciągnięto konsekwencję za podobny występek Harremu za podobne wykroczenie. Lecz teraz jest spoko nic się nie stało. Fakt, że będzie usuwany chirurgicznie ogonek nie ma znaczenia. No dobrze, chodźmy dalej. Bank czarodziejów, tak jest, co widać jak wchodzi tam protagonista? Żydów…, chwila nie to gnomy. Wielka afera bodajże z tego roku. Całe zmieszania wywołane z czyjejś ignorancji i braku znajomości źródła na jakim się wzorowano przy tworzeniu tej rasy. 


Scena w sklepie z różdżkami, tak niby idzie wielkolud po prezent, ale czego nie ma w filmie, a jest w książce sugeruje się problem z alkoholem. Innej natury, bo technicznej jest złamanie iluzji świata przy nagrywaniu sceny kiedy stoją przed wejściem do ulicy Pokątnej. Wyraźnie można tam zobaczyć jak kamera filmuje małe pomieszczenie w studiu. Widać, a jakże górną część dekoracji udającej ściany.

Kolejną ujęcie, które ma pewien problem w postprodukcji jest walka z trollem. Same efekty CGI zestarzały się nawet godnie. Tylko na miłość boską. Widać tam, że Hermiona oberwała maczugą. Jednak jakimś dziwnym trafem nic się nie stało. Ciekawe czemu?

Wrócę teraz do kolejnego absurdu świata Harrego Pottera. Wielokrotnie pada stwierdzenie, że szkoła jest bezpieczna. Jednak na dzień dobry dyrektor wspomina o zakazanym piętrze. Groza, niebezpieczeństwo i co gorsza… możliwość zostanie wywalonym z Hogwartu. Czyli jednak coś nie za bezpiecznie tam jest, prawda? Lecz na pewno zabezpieczono tamten obszar, aby nikt nie wszedł tam przez przypadek.


Nie muszę pisać jak naprawdę mają się sprawy? Natomiast im dalej w las tym więcej drzew, bo do psa bez problemu dostać się można znając jedynie podstawowe zaklęcie. Sama Hermiona, o tym mówi jakby ktoś nie wierzył.

W ciągu roku uczniowie dostają punkty. Dom, który dostanie ich najwięcej wygrywa. Wszystko wydaje się mieć sens, bo są zajęcia egzaminy itp. Jednak i to jak widać i to jest zrobione na pól gwizdka. Bo jak inaczej nazwać rozdanie punktów na sam koniec? Żeby dodać chamskiego posmaku widać było po dekoracji kto tak naprawdę wygrał.

Wynik jednak był ustawiony jak na konkursach na posadę w instytucjach państwowych. No mniejsza z tym. Pierwsza część wyróżniła się też meczem Quidditcha. To jedyny taki mecz kiedy poświęcono tyle czasu samej grze drużyn. Natomiast HP dostaje tam marginalny czas antenowy. Jak się zastanowić nad punktacją to się szybko człowiek połapie, że nie chodzi tu o wynik wszystkich zawodników, a jedynie szukającego. Przy trzymaniu się zasady, że za znicz dostaje się 150 pkt. powoduje, że wszelkie bramki nie mają znaczenia. Żadna z drożyn praktycznie nie jest wstanie wygrać bez złapania złotej piłki. Więc tak naprawdę wszelkie starcia drużyn sprowadzają się jedynie do roli zapychacza czasu.


Na koniec zabawne, spostrzeżenia z filmu. W momencie kiedy Hermiona pokazuje się pora pierwszy można zwrócić uwagę na to, że teren za jej plecami się nie rusza. Dalej jest w sumie jeszcze lepiej. Na ławeczce stojącej na stacji można zauważyć tabliczkę z napisem Hogsmeade. Dziwne, czyżby nie za wcześnie ta nazwa się pokazuje?

Przesunę się teraz do uczty w wielkiej sali, gdzie miał swój debiut sir Nicolas. Bracia Rona są obecni, a Persi wita się z wspomnianym duchem. Nie przeszkadza to jednak Ronowi zachować się jak człowiek z upośledzaniem i udać, że nie słyszał swojego braciszka i raz jeszcze przedstawia zjawę.

Nie byłbym sobą jakbym nie dołożył tej cegiełki do głupotek jakie zobaczyłem w samym finale. Zacznę od szachów. Liczne zbliżenia zabawne zachowania Hermiony i w końcu wielka przemowa Ronalda o poświęceniu. Cóż z tego, że to figura, a nie on został, poświęcony? Musiał i tak z wrzaskiem zlecieć na podłogę jak kłoda. W pierwszym starciu Voldiego z Harrym tez wystąpiła sytuacja powodująca faceapalm. Pragnę zwrócić waszą uwagę, że przed rozdzieleniem w lesie widać zakapturzonego typa. Dziwnym trafem nikt tego nie zauważa. Powiem szczerze, że mimo faktu, że film widziałem wiele razy to dopiero teraz na nowym telewizorze go dostrzegłem. 


Idziemy dalej z tym koksem, czemu nie użył magii do zabicia Harrego w samym finale? Natomiast jedynie zagrodził przejście w podziemiach? Tylko co tam się stało? Jakby ktoś tylko słuchał, a nie oglądał wszystko by się trzymało kupy. Jednak skoro ochronna była w skurzże protagonisty, to czemu dał rade go dusić? Nagle buffy zniknęły? Natomiast wystarczyło użyć dłoni, a by ten zaczął się spopielać? Trochę to głupiutkie. 

Ostatnią rzeczą jaka rzuca się w oczy jest gra Emmy Watson (Hermiona) przez cały film rzuca swoimi firmowymi minami, a raczej jedną. Trochę jak ta Galadriela z Pierścieni Władzy. Co do reszty aktorów nie mam jak się przyczepić, bo nie są w swojej grze aktorskiej tak charakterystyczni jak ona.

Na tym kończę ten felieton jak widziałem film kiedyś, a jak teraz kiedy człowiek jest starszy i wie więcej o samym uniwersum. Podzielcie się w komentarzach jakie macie wrażenia po powrocie do tej produkcji po latach.
Udostępnij:

Recenzja filmu Ghost in the Shell (1995 r.)

Przyszłość, co w niej zastaniemy? Dokąd zmierzamy? Autorytety, analitycy próbują nam wmówić, że wiedzą co się stanie. Czy jednak nie jest to tylko gra pod publiczność?

Kiedy na Miedzianej Górze odbywał się w szkole przedostatni konwent Jagacon nie widziałem, że przeżyje coś niezwykłego. W sali kinowej miał polecieć nic mi nie mówiący film Ghost in the Schell. Ciekawostką jest, że jego poprawnym tytułem jest The Ghost in the Shell.  

Pamiętam to jak dziś, po pozornie zwyczajnej scenie akcji w cyberpunkowym uniwersum zostałem zwalony najniezwyklejszą ścieżką dźwiękową jaką dane było mi usłyszeć w życiu. Nie będę tu zgrywał
i obwoływał znawcę. Wprost przyznaje, że zrobiłem research przed napisaniem recenzji.


Początkowo Kawai - sama chciał wykorzystać chór burgaski. Mimo początkowych planów zdecydował się na zespół z którym już pracował. Dodam na marginesie, że pochodził z Japonii. Pieśń, czy też lament wykonywany jest na weselach. Zgodnie z wierzeniami ma to wypędzić zło czekające na nowożeńców. Mimo tak sporej zmiany Kawai - sama zachował co nieco z pierwotnego planu, co dość wyraźnie słychać w wysokości tonów i współgrających motywach mocno opartych na burgaskich pieśniach ludowych.

Po tym, krótkim wstępie przejdę do omówienia samej fabuły. Ghost in the Shell to nie film dla każdego. Nie chodzi tu nawet, o dość klasyczną kreskę, czy samo tempo i rozwój wydarzeń. Na pierwszy plan wyleci niczym tsunami główny motyw, który będzie bardzo mocno eksplorowany.

Czym jest życie? Jak możne je zdefiniować i co ważniejsze. Na czym opiera się pewność kim jestem. Brzmi to jak zbitka pytań i myśli pseudo myśliciela, co zjadł świeczkę i siedzi w ciemności.


Jeśli jednak jesteście gotowi na ostrą jazdę i nie boicie się szukać odpowiedzi na trudne pytania to czekać was będzie prawdziwa uczta. Oprócz tego co napisałem, a będzie to tłem i motorem napędowym tej historii dodać należy istotę uniwersum cyberpunka.

Korporacje, bo o nich mowa zawsze odgrywają istotną rolę we wszelkich produkcjach zaliczających się do tego gatunku. Główna bohaterka Kusanagi Motoko jest częściowo biologicznym cyborgiem. 
Wraz z swoim towarzyszem Batou - dono działają w jako partnerzy w Sekcji 9.

Jak ktoś niewdzięcznie napisał jest to klasyczny duet. Opanowany facet i narwana kobieta, doprawdy gorzej ująć się tego nie dało. Pani Major daleko to bycia nieokrzesaną. W całym filmie pokazuje, że wszystko co robi jest przemyślane. Potrafi ocenić sytuację i podejmować decyzje w ułamku sekundy.


Finał, który jest niejednoznaczny. Może zasugerować coś innego, ale świat w którym biologicznego ciała w człowieku jest tyle co soku w „soku” można dojść do dość klarownego wniosku. Cyber mózg jaki posiada protagonistka pozwala znacznie szybciej przetworzyć informację jakie posiada.

Oprócz nich działa równolegle Sekcja 6, a co łączy ich? Próbują odnaleźć najsłynniejszego hakera na świecie Władce Marionetek. Początkowo się to ze sobą kłóciło, ale w dość krótkim czasie wszystko wyjaśnia. Aby lepiej zrozumieć, o co w tym chodzi, trzeba zrozumieć znacznie pełnego tytułu: The Ghost in the shell.

W wolnym tłumaczeniu będzie to Duch wewnątrz muszli. Dopiero znając poprawną wersję i angielski można w pełni pojąć w czym rzecz. Ten tak zwany duch to nic innego jak świadomość. Przedrostek the oznacza ten konkretny jak np. słońce – the Sun. Oczywiście można tego łatwo się domyśleć w czasie seansu.


Władca Marionetek nie jest tym na kogo się wydaje, ba tam nic nie jest tym, czym być powinno. Pozornie można zaszufladkować to jako pierwszy lepsze kino sensacyjne, ale tak nie jest.

Wraz z rozwojem śledztwa i działań zakulisowych Sekcji 6 i władz podziwiałem piękne miasto. Musicie wiedzieć, że w trakcie seansu będą wprowadzane przerywniki. Nie będą one się śpieszyć, a za to pozwolą o wiele bardziej chłonąć temu już i tak gęstemu klimatowi. Co niektórych może to rozdrażnić, ale warto zachować otwarty umysł na inny styl prowadzenia narracji.

Między burzliwym początkiem i końcem mamy sporo pytań i rozważań. Jednak to co ujęło mnie to relacja między Batou - dono i Major (Motoko). W małych gestach wielkoluda widziałem wielkie serce i szacunek jakim obdarzał swoją partnerkę. W ich rozmowach widać było, że stara się ją zrozumieć, a nie tylko oceniać itp.


Wrócę jeszcze do Władcy Marionetek. On jak przyzwyczaiłem się go określać jest wyjątkowo złożoną osobowością. Powiedzieć, że jest wyrazisty i przepełniony motywacja to jak nic nie powiedzieć. Zgrabnie odbijał oskarżenia, czy jest żywą istotą, czy programem. Posłuchacie jego odpowiedzi, bo są wyjątkowo celne.

No dobrze, a co z tymi złymi, bo jacyś muszą być i wiecie, że są? Ok., bez śmieszkowania to co ich wyróżnia jest fakt, że są zwyczajni. Ich brak teatralności w zachowaniu nie wynika z scenariusza, czy innego projektu, a formy.

Wszystkie sceny główno planowych, epizodycznych, czy zwykłych ludzi poruszających przez miasto jest realistyczne. Bogate szczegóły i sposób zachowania robią naprawdę wrażenie. Widać, że na niczym nie oszczędzali, no prawie. Po przez skupienie się na realizmie jak dodano można było osiągnąć taki łączny efekt.


Jest jednak pewien zgrzyt w animacjach, bo z jednej strony mam klasyczne „ruszające się usta” i jednocześnie widać jak nie raz i dwa są widoczne nawet najmniejsze grymasy. Jednak największym majstersztykiem w grafice wykazali się w samym finale, gdzie wszystko dosłownie „żyje”.

Na koniec parę spostrzeż, na pierwszy rzut wezmę cenzurę jaką dodano. Japończycy stosują sporo wersji cenzury na nagość. Do najbardziej popularnych zaliczyć można mozaikę lub promyki wzdłuż sutków. O ile te są łagodniej traktowane to drugie jest bezwzględnie usuwane (ale suchar). W pierwszych scenach usunęli z oppai te niemoralne elementy, aby potem je pokazać w pełnej okazałości.

Następnie warto przesłuchać kwestii jaką wypowiada śmieciarz po gwałtownym hamowaniu. Słychać tam wyraźnie, że nagrywano ją w niewycieszonym pomieszczeniu. Kolejnym smaczkiem jest walka z pierwszą marionetką. Była ona inspirowana Virtua Fighter 2, powodem było ogrywanie przez Oshii ta produkcję.

Podsumowując Ghost in the Shell stara się osiągnąć wiele i udało się to w pełni. Film jest legendą w pełni zasłużoną. Po pierwszym obejrzeniu miałem sporo do przemyślenia. Teraz jak ponownie obejrzałem wciąż jest naprawdę dobrze i jeszcze bardziej doceniam to dzieło. 
Ocena końcowa 10/10.
Udostępnij:

Recenzja Mafia Edycja Ostateczna (Xbox Series X)

Mafia Remaster jest dokładnie taka jak zapamiętałem jedynkę. Można było tak powiedzieć, gdybym kierował się nostalgią i grał w tę produkcje w okolicy premiery. Natomiast swoją przygodę zacząłem dopiero od część drugiej i dopiero potem sięgnąłem po część pierwszą.

Sporo się zmieniło zaczynając od aktorów podstawiających głos, aż po sterowanie i mechaniki kończąc. Na tym lista zmian się nie zamyka. Oprócz takich nowości jak motory dokonano pewnych korekt w samych misjach i lokalizacjach.


Na słynnej stacji benzynowej zamiast rudery postawiono odpicowany „pensjonat”. Natomiast denerwujący pies zniknął. Za to kibel, który powinien być zaraz koło drzwi prowadzących na taras został przeniesiony na drugą stronę korytarza. Liczba przeciwników też została jakoś pomniejszona i do tego zabija się ich bardzo łatwo podstawą spluwą. W oryginale już do dyspozycji jest cięższy kaliber, a do tego na końcu pojawiał się przeciwnik, który mimo zabicia powraca ponownie po przerywniku.

Inną zmianą jest pierwsze pokazanie się Moreliego, który w oryginale zabija po przez walenie łbem nieszczęśnika o auto, a tu korbą go wykańcza. Nie wspominając o tym, że ustawienie ulic było inne. Jak już przy tym jestem kiedy Tomek Anioł trafia do baru Safialeri kolesie którzy go gonią wchodzą do środka.

Tutaj zamiast tego odchodzą cali i zdrowi czego nie było w oryginale. Aby urozmaicić pierwszy pościg jak i kolejne na ulicach wstawiono specjalne punkty dzięki którym wrogowie są spowolnieni po przez zderzenie się z jakąś przeszkodą. O ile sam pomysł jest samo w sobie dobry to już te przejścia filmowe za bardzo wyrywają z klimatu gry. Niestety jest ich więcej i czuć to od samego początku kampanii.


Po takim wstępie wydawać się mogło, że nową mechanikę będzie się wykorzystywać częściej. Lecz postanowiono zrobić niespodziankę. Wspomniane pomoce stoją na ulicach, ale tak rzadko, że praktycznie zdążyłem o nich zapomnieć.

Zmieniono też słynny wyścig. Po pielesze model auta jest inny, ale mniejsza z tym. Nie trzeba się przejmować już jego zniszczeniem w czasie kradzieży ani samego wyścigu. Sporym plusem jest komentarz prowadzącego, który na bieżąco informuje kto jest na prowadzeniu.

Błędy co tu nie mówić są elementem stałym każdej marki. Jednym z moich ulubionych jest wojna klonów. Fakt, że modele postaci się powtarzają to jeszcze nic. Gorzej to wygląda jeśli coś takiego pojawi się w czasie misji i zacznie się spamować.


Jeśli komuś mało to jeszcze będzie błąd w kolizji. Nogi npc lubią utknąć w ścianie, a jeśli komuś mało dostaje taki biedak drgawek sporego kalibru. Niedociągnięć tego typu jest więcej nie tylko z typkami co zaczepiali Sarę.

Ku memu rozbawieniu w czasie rozmowy z Donem garnitur Tomiego ożył i zaczął żyć własnym życiem. Innymi błędami jakie spostrzegłem, była policja, która od tak zniknęła i z tego wrażenie ludzie idący po chodniku też. Dobrze, że nie wszyscy.

Jeszcze jeden kamyczek, Czemu ochrona z jednego z zadań ciągle chce mieć wolne i powtarza to każdy jeden, a w innym q mamy non stop klepaną kwestie jak tylko przejmiemy władzę. Kurczę, aż się rozkręciłem no to jeszcze parę perełek. W grach z otwartym światem często mówi się o mieszkańcach, którzy chodzą po mieście.


Dopóki korzystałem z czterech kół wszystko wyglądało cacy. Sytuacja zmieniła się jak tylko wyszedłem z auto, aby się przejść. Nagle ku memu zaskoczeniu trafiałem na grupy ludzi, którzy stali bez ruchu i gapili się przed siebie. Dopiero motywacja w postaci piąchy włączała skrypt odpowiadający za działanie. Z faktu, że grałem na Xbox Series X sądziłem, że wszelkie odbicia w szybach będą w miarę wierne temu co mają pokazywać. Szybko wyprowadzono mnie z tego przekonania.

Trafiłem też na pomniejsze błędy jak choćby zbagowanę lampy, czy inne dziwne pokazy kulinarne. Jednak najbardziej mnie rozbawiła wojna klonów. Idę sobie i tu nagle dwie prawie identyczne babeczki, cała różnica miedzy nimi polegała na kolorze koszuli i koloru skóry. Innym ciekawym przykładem był klon Dona, który wyglądał jakby ktoś go ucharakteryzował na murzyna. Jednak nie trzeba się martwić takimi drobnostkami, trafić na nie można tylko w trybie wolnej jazdy.

Nie będę jednak się pastwił i teraz będzie coś pozytywnego. GTA wprowadziło GPS w który trzeba się gapić jak sroka w gnat. Na szczęście ktoś wreszcie sięgnął po rozum do głowy i dał pojawiające się znaki drogowe, które pokazują kierunek. Jaka ulga, że wreszcie można podziwiać widoki w czasie jazdy.


Zachowano wszystko co najlepsze z modelu jazdy z oryginału i podobnie jak wtedy jeździłem poprawnie nie łamiąc zasad ruchu drogowego. Dopiero na koniec trochę poszalałem. Przy okazji tego odkryłem kolejne zmienny. Policja nie daje mandatów, a do tego nie grzeszy inteligencją. Wystarczy być dla nich niewidoczny, aby odpuścili, co nie raz okazało się dobrym posunięciem.

Wspomnę jeszcze co nieco o samej rozwałce jaką nie raz, nie dwa będzie trzeba uczestniczyć. Przeciwnicy to trochę takie gąbki. Raz potrafią paść pod celnym strzale między oczy, aby innym razem po celnej serii w klatę iść jak terminator. Ciekawe są też ich próby podejścia tak, aby otoczyć Tomiego. Za wiele to co prawda nie daje, ale i tak robi wrażenie.

Same bronie są dobre mają moc, a różnice między nimi są widoczne jak na dłoni, co jest istotne, aby dobrać je pod własne preferencje. No dobrze, a teraz największa zmiana grafika. Bezapelacyjnie jest to najmocniejsza strona tego remake’u. Pierwsze co robiłem, po rozpoczęciu kampanii strzelałem fotki to na prawa to na lewo.


Szybko chciałem sięgnąć, po tryb fotograficzny, lecz takowego nie dodano na czym ubolewam. Animacje bohaterów nadawały niepowtarzalnego klimatu całości i miałem cały czas wrażenie, że oglądam dobrej klasy film.
Przejdę teraz do kinowych doświadczeniach. Sama fabuła jest niemalże identyczna. O pewnych zmianach już na początku wspominałem, ale resztę sami musicie zobaczyć. W nowych szatach robi jeszcze lepsze wrażenie. Pewne elementy wycięto, a przez to akcja jest jeszcze bardziej wartka i szybka. Wreszcie mogłem naprawdę się nią wkręcić. Niektórzy dostali nawet parę dodatkowych minut antenowych na czym skorzystali z całą pewnością.

Nie zabrakło sporych podobieństw do starego gangsterskiego kina w tym do Ojca Chrzestnego. Mogę rękę sobie dać uciąć, że pada też nazwisko Coreone, ale tylko w jeden rozmowie. Na koniec dodam, że zakończenie zostało trochę zmienione i nabrało nowego wybrzmienia. Dla konserwatystów może być to herezja, a jeśli nie graliście wcześnie nie wpłynie to w żaden odczuwalny sposób.

Podsumowując Mafia Edycja Ostateczna jest naprawdę bardzo udanym tytułem, który pokazuje, że zraz źle obranej drogi trudno zejść. No cóż, złożono Tomiemu propozycje nie do odrzucenia. Pokazano tam, że z jednej strony jest gangsterem, z drugiej człowiekiem, który ma serce. Ocena końcowa 9/10
Udostępnij:

Recenzja filmu Ojciec Chrzestny

Mówi się, że rodzinny się nie wybiera, co w sumie jest prawdą. Czy można jednak wybrać kim się człowiek stanie w przyszłości? Z jednej strony tak, a z drugiej już nie.

Porwać się na legendę to nie lada wyzwanie, ale jednak spróbuję się podjąć tego wyzwania. Ojciec Chrzestny to kino dla wymagających, ale też naprawdę ciekawe źródło wiedzy dotyczącej elit z półświatka. Gdy film miał powstać Sergio Leone był brany pod uwagę jako pierwszy reżyser.

Jednak jak stwierdził nie będzie brał udział w projekcie, który jak miał gloryfikować mafię. Po latach można śmiała stwierdzić, że tak nie było, a zamiast tego świat dostał niezwykły dramat ukazujący wojny między największymi rodzinami w latach 1945 - 1947 r.

Sam film posiada wiele ważnych momentów i zwrotów akcji. Już sam początek przeszedł do historii kina, gdzie Don Corleone w czasie wesela swojej córki musi zgodnie z tradycją spełnić wszelkie prośby. Sama scena z grabarzem nie tylko jest pełna słynnych cytatów, ale i pokazuję jakie panują zasady, etyka, czy mentalność amerykańskich Włochów.

Mimo, że w filmie Godfather jest wielu bohaterów głównych, drugoplanowych i epizodycznych od razu reżyser pokazuje na kogo należy w szczególności spoglądać. W scenie w której pozują do zdjęcia rodzinnego Don nie pozwala zrobić fotografii do póki nie pojawi się Michael.


W momencie jego pojawienia się zaczyna się cześć właściwa, czyli długa podróż w której zmienia się mentalnie, aż w końcu dorasta do bycia głową rodziny. Przez to, że Ojciec Chrzestny trwa prawie trzy godziny ma czas, aby stopniowo przechodzić na drugą stronę. Mimo, że zapewniał, że nigdy się tak nie stanie to los chciał inaczej.

W pierwszej połowie wyraźnie się dystansuje się od rodzinnych interesów. Jak podkreśla Sonny oni wiedzą, że jest cywilem. Samym śmiechem starszy odpowiada na propozycje w której proponuje zabicie Kapitana Policji i Turka. Mimo wszystko jest to pierwsza oznaka w jego mentalności i sposobu działania. Póki co, będący chwilowo tłem dla Sonniego, który jest jego skrajnym przeciwieństwem. Porywczy, nerwowy najpierw robi, a potem myśli. Od samego początku wykowana przez James Caan postać kipi tą wyrazistością, a jednocześnie widać, że stara się dbać o bezpieczeństwo rodzinny.

Skoro jestem przy związkach między członkami familii. Zainteresowała mnie mała rola odgrywana przez Franco Citti wcielającego się w Calo. Jak dobrze wiadomo dla Włochów rodzina jest wszystkim. Mimo tego przywiązania, które jest wielokrotnie podkreślane pozwolono, aż do samego końca bić Constanzie Connie Corleone Rizzie. Dziwie się wielce, że tak długo zwlekano z tym.


Prawdopodobnie naciągnęli to i owo, aby więcej zostawić na sam finał filmu, który jest naprawdę huczny, ale o tym później.

Wrócę teraz z powrotem do Michaela, jego pobyt na imigracji we rodzinnych stronach pokazuje już jego prawdziwe obliczę. Nie da się nie zauważyć, że bardzo, ale to bardzo wrodził w swego ojca. Podobnie jak on kieruje się sprytem i bystrym umysłem. W czasie swoich „wakacji” dokonują się dwa zasadnicze wydarzenia. Pierwszy to ślub, który szybko zmienia się w pogrzeb, a także śmierć Sonnego.

W ten oto sposób przeszedł wielki bohater wojenny pełną metamorfozę. Dzięki dość niepośpiesznym zmianom, które odpowiednio przygotowały widza do nich można było im się dokładnie przyjrzeć. Sam finał, który idealnie wpisuje się w całość to też niczego sobie majstersztyk. Uderzyć w czasie chrzcin dziecka było odważnym posunięciem.


 
Wykorzystano tradycję, a raczej ludzkie przyzwyczajenia. Jako, że kultura włoska mocno krąży wokół rodziny, o czym często wspominałem warto zwrócić uwagę na ta co wolno, a co nie. Nikt się nie spodziewał, że w momencie panowania rozejmu nowy Don uderzy.

Sam finał jest również zmyślnie podzielony i przepełniony symboliką, a może tym, że Ojciec Chrzestny, który się „narodził” jest znacznie groźniejszy od poprzedniego. Nim skończę tekst wspomnę, o paru błędach, które mogliście pominąć.

Większość z nich wiąże się z winem, a mianowicie jego ilości w kieliszkach, które bardzo lubią się zmieniać zależnie od ujęcia. Lecz ja nie o tym, a bardziej ważnych momentach jak choćby rana postrzałowa McCluskey'ego pojawia się zanim ten zostaje postrzelony.

Z kolei w pułapce jaką zastawiono na Sonnego widać, jak przednia szyba zostaje zniszczona, aby po przyjeździe ochronny znowu była cała. Takich bolączek jest co prawda więcej, ale akcja jest zbyt ciekawa, aby się na nimi przejmować. Ocena końcowa 10/10

Udostępnij:

Translate

Czytelnicy

Wyświetlania