Boso przez Azeroth, Odcinek bonusowy

Zgodnie z obietnicą piszę tu i teraz bonusowy tekst do Boso przez Azeroth. Podsumowuje tutaj swoje doświadczenia. Będzie to rzeczywisty obraz tego czego doświadczycie w World of Warcraft.

Zacznę od społeczności WoW, która jest naprawdę różnorodna. Na swojej drodze traficie najróżniejszych ludzi. Od takich, którzy będą wstanie na spokojnie ogarnąć sytuacje i być prawdziwym liderem. Nie zabraknie też dzieci neostrady, które będę chcieli utopić człowieka w łyżce wody.


Sporo się w ostatnich latach mówi o tym, że tylko usługi i granie w wieczne online ma przyszłość. Równolegle z własnego doświadczenia zaobserwowałem brak umiejętności integracji społeczności graczy. W samym World of Warcraft zaczęło się to pokazywać w momencie wejścia Kataklizmu. Położono tam nacisk na grę solo jak i coraz bardziej upraszczano znajdowanie ludzi na instancje i rajdy.

Swoje dodatkowe trzy grosze wrzucili sami devowie, tak jakby te pierwsze już nie starczyły. Rajdy zostały tak skontrowane, aby gracze byli niczym pociągi, które muszą jechać sztywno po określonej trasie. Wszelki odstępstwa i próba zrobienia tego inaczej była niemalże gwarantem katastrofy. Do tego panuje wszechobecny kultura mierzenia kutasa, znaczy się DPS. Wieczny wyścig i sprawdzanie kto wykręcił większy krytyk.

Zabawne jest to, że nie zwracają uwagi na różnicy w item lv poszczególnych graczy. Są natomiast oczekiwania co do umiejętności kręcenia odpowiedniej rotacji. Jednak pewnych rzeczy się nie przeskoczy. Kolejną sprawą jest przedmiotowe traktowanie innych. Jeśli się nie spełni oczekiwań innych to szybko zobaczy się ekran wczytywania. Nikt nie będzie się cackał. Nie dajesz rady? No to won! Przypomina mi to narzekania kierowców, którzy jęczą na tych co jadą z instruktorem po mieście.


Wszystko to mocno kontrastuje z licznymi rekrutacjami jakie mogłem zaobserwować. Przez cały okres grania ludzie chętnie zapraszali i obiecali gruszki na wierzbie. Nawet Blizzard zauważył problem i starał się tworzyć liczne alternatywy, aby ludzie zaczęli bardziej rozmawiać ze sobą.

Rozwój avatara od zera do bohatera

Jak się szuka MMORPG to pierwsze o co się człowiek pyta to, co można zrobić na end game? W końcu ma to być kwintesencja danej produkcji. Będzie to moment w którym w końcu zacznie się ta rzeczywista zabawa. W WoW jest całkiem na odwrót, bo zaczyna się od oceanu możliwości. Można ruszyć w dowolnym kierunku i przeżywać przygody. Ujmując rzecz dokładniej ma się do dyspozycji dowolne rozszerzenie jakie wyszło do tej pory.

Instancje jakie stworzono są wciąż aktywne i na tym etapie każdy dostaje drop dla siebie. Jak się pobije poziom dostaje się dostęp do Legacy „raid” nie są one tak trudne jak te aktualne i stąd te cudzysłów. Szkopuł w tym, że nikt nie informuje kiedy można na nie się wybrać, a naprawdę warto.


Dalej dochodzą liczne aktualizacje. Blizz stara się dodawać różne ewnety, aby gracze mieli co robić. Równolegle skopał kwestie robienia lochów na max poziomie. Zabicie wszystkich bossów jednego dnia oznacza, że następne podejścia do nich robi się dla samego treningu. Nagród już nie przewidziano. Żeby było śmieszniej rajdów jest zaledwie trzy i tak aż do mythic. Na pocieszenie dodam, tylko jeden z nich jest regularnie odwiedzany przez graczy.

Dziwnym trafem właśnie na samym początku WoW daje najwięcej. Naprawdę można się wciągnąć i odprężyć. Jest to nic innego jak gotowanie żaby. Bogata oferta i liczne atrakcje mają zasłonić pewien fakt. Gracz to to tylko trybik w maszynie. Ma uzależnić się i widząc, że wydał już odgórnie kasę nie zrezygnować z dalszego grania.

Cena za zabawę

Blizzard to kanciarz jak się patrzy! Wszystko po kolei, jak co wygląda. W czasie w którym grałem War of Warcraft płaciło się tylko w euro. Do wyboru była subskrypcja i czas cyfrowy. Pierwsza opcja to wybór czasu za jaki odgórnie chce się zapłacić. Im dłuższy okres tym taniej wychodziło. Kolejną opcją było wykupienie jednorazowego czasu, po którym traciło się dostęp do serwerów, aż do następnej wpłaty.


Istnieje tez możliwość kupowanie tokenów za złoto w grze. Początkowo można było robić tak za każdym razem. Teraz to zmieniono i można co drugi miesiąc. Wydawca daje możliwość zwrotu wpłaconych środków. 

Jednak nie jest to tak oczywiste jak się wydaje. Wraz z deklaracją rezygnacji nie otrzyma się automatycznie środków za niewykorzystany okres. Oficjalnie nie posiada się już abonamentu, a jednocześnie „wspaniałomyślnie” dalej ma się dostęp do gry.

W pożegnalnej wiadomości od Blizzarda jest wyraźnie zaznaczona zachęta do ponownej aktywacji. Aby dokopać się do wiadomości o zwrocie środków na konto trzeba przebić się przez kilka podstron, aby to uregulować. Jest to świadome utrudnianie i sposób na legalną kradzież pieniędzy.


Tak oto przechodzę do podsumowania mojej przygody z War of Warcraft. Jest to doskonale przemyślana pułapka mająca wyciągnąć ile się do środków z konta. Oferują niesamowita przygodę na starcie dając złudne poczucie wspaniałej przygody. Wszystko po to, aby stopniowo zabierać coraz więcej. Osoby które tylko pobieżnie interesują się tym tytułem mogą odnieść fałszywe wrażenie, że jest to piaskownica z niezliczoną ilością zabawek. Sytuacja jest całkiem odwrotna. Mamy tutaj ładne opakowanie z bublem środku, ale żeby nie było to za oczywiste zamaskowano to na tylko dobrze, że jak się człowiek o tym dowie jest już za późno.
Udostępnij:

Smaki Japonii, część 1: Co można kupić w Polsce?

W ostatnią sobotę była manga i anime, a więc teraz powinna być strefa gier. Nieoczekiwanie, ale nie do końca postanowiłem wrzucić całkiem nowy kontent na bloga. Raz na jakiś czas będzie pokazywał się mini test frykasów z Japonii.

Pomysł ten nie wziął się co prawda od tak znikąd, lecz jest to już historia do opowiedzenia na kiedy indziej. Zanim przejdę do omawiania samych produktów które kupiłem wyjaśnię na czym będzie to polegać.


Pierwszą i najważniejsza rzeczą są to moje luźne przemyślenia dotyczące recenzowanych produktów. Wstępnie każdy wpis miał być poświęcony poszczególnej kategorii np. instant ramen potocznie zwanym chińska zupką. Następnie słone przekąski, aż po słodycze, dania podobnie do naszych mrożonych pierogów. 

Na samym końcu planowałem gotowanie całkowicie samodzielne. Ostatecznie skończyło się tym, że sięgałem losowo po omawiane wyżej rzeczy. Dlatego podsumowanie wszystkiego pokaże się w ostatnim artykule.

Na pierwszy rzut ruszą Lay's Seaweed były to chipsy małe i jasno zielone chrupki. To co w smaku uderza są wodorosty nori, które można skojarzyć z sushi. Jednak takiego smaku jeszcze nie doświadczyłem w tego typu przekąskach. Mimo, że nie raz miałem okazję raczyć się tą niezdrową żywnością to napiszę, łał. Pierwszy produkt i już jest bardzo dobry. Warto wspomnieć, że jest naprawdę wyrazisty smak, a tekstura chipsa naprawdę zadawalająca. 


Chociaż się na to nie zwróci większej uwagi jeśli jedynym celem jest zjedzenie. Chips jest słony, ale nie przesolony. Zważając na to, że nie sole od kilku lat nie poraziło to w żaden sposób. Mało tego podkreśliło smak i mam straszną ochotę na więcej. Miłość od pierwszego kęsa. Wstępne wrażenia mocne 8/10.

Zupa Tempura Udon Noodle jak otworzyłem opakowanie spodziewałem się czegoś innego. W środku zamiast makaronu do udon zobaczyłem standardową zawartość chińskiej zupki. Sam termin jest błędny, bo to Japończyk wymyślił. Skoro zawartość była klasyczna to cala reszta już była tylko formalnością. Jedyne co pokrywała się z oczekiwaniami to sposób jedzenia.


Bez siorbania, czy też wciągania makaronu nie dało się obejść. Jakbym miał porównać nadruk promocyjny z zawartością to napisałabym tak: Wszystkie dodatki rzeczywiście są środku i nawet je przypominają. Szkopuł w tym, że zgarnięto je ciasno i zrobiono ostre zbliżenie udające, że jest tam tego więcej.

Smakowo było w porządku. Intensywny acz nie ostry, co pozwało całkowicie cieszyć się zawartością. Pierwszy głód jak najbardziej zaspokaja, ale ma się ochotę na coś więcej. Nie koniecznie na dokładkę, ale na jakiś deser. Jednak jeśli kogoś weźmie ochota na instant "ramen" udon to można brać bez wąchania. Kwestią sporną może zostać jedynie cena za ten specjał.

Miał być deser? No to wjeżdża w całej okazałości. Panie i panowie o to dorayaki. Zapraszam przy okazji do recenzji Kwiat wiśni i czerwona fasola. W tej produkcji wspomniany smakołyk odgrywa główną role.


Specjał to dość prosty w zrobieniu bo małe naleśniki z nadzieniem. W tym przypadku była do czekolada. Jednak nie zwijane jak u nas, a coś w rodzaju ciastek oreo. Nie jest to suche, ale wilgotne i pakowane wraz pochłaniaczem tlenu. Wizualnie prezentuje się naprawdę zachęcająco. Inaczej się ma sprawa jak się przejdzie do jedzenia.

Starałem się doszukać co mi to przypomina. Jednak nie nabrałem przekonania, czy to muffinki, czy inna wersja ciasta naleśnikowego. Tak, czy siak w jednym opakowaniu jest zaledwie 3 sztuki. Nie wielka to strata, bo jest to wyjątkowo nijakie. Nie mogę powiedzieć, że to dno, bo jadłem już gorsze rzeczy podobne do dorayaki.

Również polecić się nie da niczym nie zaskoczyło i się nie wyróżniło. Ocenić mogę jako przeciętniak, a jak nie trafi się nic gorzej zrobionego to spadnie na ostatnie miejsce. Daje 6/10. Naleśniki z czerwoną fasola są minimalnie lepsze od tych z czekoladą. Ostatecznie to dalej dno (śmiech).


Sok z młodego kokosa 350ml marki Foco jest słodki, a jednocześnie hmm, kwaskowy. Naprawdę zaskakujący smak, który zachęca do zgadywania. Jasną sprawą było, że to kokos. Intensywność uderza z każdym łykiem i zachwyca. Chciało by się napisać czuje tego kokosa. Czuło się jakbym się tam było. Taki produkt to ja rozumiem. Warto się nim zainteresować, bo w końcu się wie za co płaci. Ocena końcowa 10/10.

Mochi prosto z Tajwanu jedne z bardziej rozpoznawalnych wyrobów Japończyków, choć niekoniecznie przez nich wyprodukowane. W wersji nazwijmy to medium podzielono na trzy rodzaje otoczone sezamem, cukrem pudrem i cukrem trzciny cukrowej. W środku czekoladowe nadzienie, a do tego bardzo mięciutkie. Sezam się nie sypie, a po zjedzeniu 5 kawałków jest człowiek nasycony. Odbiór jest jednak pozytywny. Wiedzieć należy jak je sobie dawkować, aby nie nabrać negatywnego stosunku do tego ciastka.

Wreszcie legendarny Nissin Cup Noodles i co powiedzieć.... Jak wpadło komuś w ręce dobra chińska zupka ala rosół to już doskonale wie jak to smakuje. Dobrze ma się rozumieć, nic dodać i nic ująć. Odpowiedni balans i łagodny smak dający to co najlepsze, a zwłaszcza z tego typu produktów. Jest to równolegle moje dotychczasowe największe rozczarowanie. Liczyłem na coś znacznie więcej, a tu figa z makiem. A miało być tak pięknie.


Paluszki Pocky Matcha już co prawda jadłem te słodkie paluszki. Do tej pory moja opinia na ich była taka: ciasto do paluszków słonych, ale z polewą czekoladową. Teraz natomiast jest całkiem inaczej. Zgodnie z tym co napisał producent jest to mleczna słodka przekąska. Android dał trucizna xD Jednak herbata matcha to coś całkiem nowego. Podobnie jak nori uderza kubki smakowe. 

Zmusza, aby się zastanowić co tam dodali? W czym tkwi sekret? Po prostu jestem zaskoczony tym wyjątkowym smakiem. Niestety mam tylko jedno opakowanie i już zjadłem i wciąż doszukiwałem się tej nowości. Najchętniej porównałbym je do dobrego anime w którym wprowadzono coś pozornie zwyczajnego, a tak naprawdę zgrania całą uwagę i jest o tym głośno w necie przez kolejne kilka dni. Jakbym miał ująć moje wrażenia w jednym zdaniu Chcę wincej, wincej Pocky Motacha Milk! Ocena końcowa 9/10.


Ramen z Hokkaido. Co tu dużo mówić? Jak na razie najlepszy ramen z tych co testowałem. Mimo, że jest najdroższy bo aż 19.90 zł to trzeba zwrócić uwagę na jeden fakt. Producent dał, aż 2 porcje, co powoduje spadek ceny do standardowej czyli ok 9 zł. Na opakowaniu chwalą się że produkują swoje rameny od 1878 r. W środku zamiast zestawu w klasycznej formie. Makron jest zapakowany w dwa osobne porcje, a wszystko leży na plastikowej tace, aby się nie połamał.

Ciekawostką jest, że makaron do ramen jest podzielony na porcje. Skoro przy tym jestem to wspomnę, że warto mieć jedno opakowanie makaronu pod ręką. według instrukcji do przygotowania zupy potrzeba pół litra wody. Na taką ilość bulionu jedna porcja nie starczy i zaraz się dołoży kolejną porcję makaronu.

Teraz coś o walorach smakowych. Pierwsze co zwróci uwagę zanim się przełknie choćby łyk to zapach sezamu. Nęci i w nosie kręci, no bez żartów. Bardzo przyjemny i cały czas daje przyjemne bodźce. Ramen ten idealnie się nada dla tych co nie chcą bawić się od zera w gotowanie, a jedynie dołożyć dodatki. Goście będą naprawdę zadowoleni.


Napój o smaku cola marki HataPierwsze co wyróżnia ten napój to już samo otwieranie szklanej butelki. Nie tylko nie ma tam nakrętki, czy innego plastiku tego typu. Trzeba specjalny "korek" zdjąć, aby za pomocą niego „werble”, wepchnąć szklaną kulkę do środka. W pierwszym momencie pomyślałem, a nie połknie się tego przypadkiem? O dziwo obawy były całkowicie nieuzasadnione.

Sam smak z colą wiele nie miało wspólnego bardziej przypominało to pepsi. Ale tak, czy inaczej powiedziałbym, że jest dość delikatny. Spokojnie przypadnie wielu osobom do gustu. Nie będzie to napój podobny do tanich energetyków z Tesco. Nie było to bardzo gazowane, powiedziałbym, że lekko gazowane. Ostateczne nie było ponownie efektu, wow. Mam nadzieję, że pozostałe napoje będą miały ciekawszy smak. Ocena 7/10. P.S. Lemoniadowy jest po prostu cytrynowy nie jest to jakaś tragedia, ale jakoś liczyło na coś innego.


Napój Milkis bazujący na mleku i jogurcie. Tutaj robi się naprawdę zabawnie. Koniec, końców jest to oranżada, a dokładniej rzecz biorąc tak można odebrać ten napój. Wrażenie mam następujące orzeźwiający smak, który jest naprawdę dobry. Spokojnie można pić tego więcej. Natomiast same składniki mlekiem będącym są wyczuwalne daje to na plus. Puszka jest mała, a odbiór najprawdopodobniej będzie taki, że to zwykła oranżada o dziwnym delikatnym mlecznym posmaku. Ocena 7.5/10.

Pierwszy tekst wyszedł dość obszernie wyszedł jak widać. Wniosek wstępny jest taki: nie wszystko co japońskie to złoto. Część rzeczy zaskoczy, a inne rozczarują. Póki co mam jeszcze trochę rzeczy w zapasie i pojawi się co najmie jeszcze jeden artykuł. Jak dobrze pójdzie to wrzucę kolejne. Do kolejnego spotkania.
Udostępnij:

Pamiętaj, aby dzień święty oglądać anime ( Eiga Yuru Camp, to sztuka, czy kit?)

Drugi tekst z rzędu? Niesamowite, idzie coś zgodnie z planem! Nie przedłużając dłużej zapraszam do lektury.

Beztroski kemping to jedno z moich ulubionych anime. Rozpoczął się właśnie trzeci sezon. Jednak nim za niego zabiorę to pomyślałem, o czymś innym. Parę lat temu, a dokładnie w 2022 r. miał premierę Eiga Yuru Camp.


Powiem wam otwarcie, że jest to najprawdziwsza laurka dla tej serii. Nawiązania sypią się jak z rękawa. Nie są jednak niezbędne do czerpania wszelkiej radości z seansu. Trzeba mieć jedynie na uwadze ile człowieka minie jak nie zauważy istotnych faktów. W niektórych momentach zacznie się to prezentować trochę dziwnie. Po co, te zbliżenia? Czemu poświęcają czas antenowy na mało istotne sprawy itp.

Nie zrozumcie mnie źle, wszystkie uwagi powyżej będą zauważane dla fanów Yuru Camp. Reszta z was penie machnie na to ręką i będzie dalej oglądać. No dobrze teraz trochę o fabule, bo jest to na swój sposób nie lada gratka.

Akcja rozgrywa się już dobre parę lat po zakończeniu szkoły średniej. Milusińskie są już dorosłymi pannami. Jak one szybko dorastają (chlip). To co szczególnie przykuło moją uwagę było poprowadzenie fabuły tak, aby wszystkie się spotkały. Było to trochę dziwne widząc jak Rin się ingeruje zresztą paczki.


Nie miało to jakiegokolwiek wpływu na odbiór Eiga Yuru Camp. Wszelkie relacje między dziewczynami wciąż były przepełnione magią życzliwości i przyjaźni. Zwróciłbym tutaj waszą uwagę na członków rodzinny protagonistek. Tutaj dokonały się znacznie większe zmiany i niekiedy zostałem zaskoczony. Musiałem się nawet zastanowić, ale kto to jest​?

Fabuła natomiast jest jak zwykle ściśle powiązana z wyjazdami na pola kempingowe. Zgadliście, miejsce centralne zajmuje nieśmiertelna góra Fudżi. Żeby nie było samo biwakowanie przez nasze dziewczynki zajęło drugie miejsce, a skupiono się na tworzeniu nowej atrakcji turystycznej. 

W ramach urozmaicenia od przygotowania pola namiotowego pokazano co nieco życia prywatnego. Tutaj muszę wstawić minusa za nie poświęcenie jednakowo czasu dla każdej z przyjaciółek. Po tym zabiegu łatwo było określić kto gra pierwsze skrzypce, a kto jest bardziej na doczepkę.


Nie brakuje też szczególnych momentów w których ma się wrażenie jakby się tam było. Wszelkie ujęcia mieszkań są wprost magiczne. Jak to mawiał klasyk w życiu są piękne tylko chwile. Zaprawdę jest w tym ziarnko prawdy.

Omawiane anime dalej też bardzo efektywnie promuje aktywny tryb życia za co należy się pochwała. Skoro przy tym jestem to zaprezentowano znacznie więcej sprzętu i odnoszę wrażenie, że znacznie wyższej klasy. Są to jednak tylko wrażenia, a niż jakieś twierdzenie. Do kompletu edukacyjnego wraca narrator tłumaczący w bardzo przystępny sposób aktywności kempingowe.

Oczywiście jakby mogło być inaczej miłość do jedzenia jest niezmienna. Wszelkie zachwyty były na miejscu. Jedyne co mnie zmartwiło jak często Chiaki sięgała po alkohol. Niestety jakoś na to szczególnie nikt nie zwraca uwagi i przechodzi do codzienności.


Kolejna wydarzenia to już w sumie kontynuacja samych prac i wszystkim co się wiąże. Nie zabraknie kolejnych zakręconych momentów, ale pisanie o nich byłoby psucie zabawy tym co nie oglądali.

Podsumowujmy Eiga Yuru Camp to najprawdziwszy prezent dla tych co polubili tą jakże uspokajające anime. Technicznie to wciąż wyższa półka, ale bez fajerwerków. Wszelkie ograniczenia będą zauważalne dla każdego otaku. Natomiast to co jeszcze bardziej błyszczy to klimat, atmosfera i humor. Ocenę zostawiam otwartą, bo dla jednych będzie to murowana dyszka, a inni mogą nieco zaniżyć. Ja sam bardziej przechylam się do wyższej oceny.
Udostępnij:

Manga vs anime, czyli co wypada lepiej (Iruma w szkole demonów od t.1 - t.10)

Manga, czy anime, a może książka? Od czego zacząć, co da lepsze doświadczenie gdy się sięga po nową serie? I czy w końcu przewodnicząca zdobędzie serce Irumy? Na te inne absurdalne pytania odpowie tekst poniżej, chyba...

Trochę minęło jak ostatnio napisałem coś na tym blogu. Nie liczę w to ostatniego ogłoszenia parafialnego. Wracając do rzeczy, w tym tekście wrócę do przeszłości i zmierzę się z materiałem źródłowych Iruma w szkole demonów.


Zacznę od czegoś może najmniej spodziewanego. Mowa tu oczywiście o tłumaczeniu wykonanemu przez różnych tłumaczy. Generalnie język jest naprawdę barwny i oddaje to co chciał przekazać autor.

Jedynie gdzie nigdzie doszukałem się pewnych nieścisłości. Odniosę się do tego najbardziej istotnego. W pewnej sytuacji Iruma używa słowa przyjaciel, które było całkowicie obce w tym świecie. Szybko jednak bez większego zastanowienia ponownie przywołano ten zwrot grzecznościowy przez jednego z profesorów. To jak w końcu z tym jest?

Co do bardziej istotnych elementów to całkiem inny odbiór tej samej fabuły. Zabrzmi to może dość nie logicznie, ale tempo jest jakieś inne. Dopiero teraz mogłem na spokojnie przyjrzeć się bohaterom.


Naprawdę zostałem zaskoczony jak można odkryć ta samą historie raz jeszcze. W samej mandze autor inaczej położył akcenty na to co on uznał za istotne dla swojego dzieła. Mimo, że jest to jak najbardziej szkolne anime w iskai settingu to wszystko jest rozłożone jak w każdej fabule tego typu. Jedynie gdzie nigdzie coś podkręcono, aby pokazać różnice. Nawet nieudolne podrywy Clary są jakieś bardziej urocze w swojej niezdarności. A wszystko to poprzez zmianie tempa.  

Jeśli miałbym czegoś się czepić to za mało poświęcono miejsca Kirie. Ledwie pokazano jego przeszłość. Było to leniwe mignięcie w porównaniu z anime. Wielka szkoda, bo bez tego trudniej zrozumieć jego motywacje i dalsze działania.

Warto się pochylić nad częścią techniczną. Poszczególny kadry są naprawdę przepiękne, idealnie wspomagają poszczególne przygody naszych milusińskich. Wypełnione byłyone  dynamiką i dość spora szczegółowością tam, gdzie było to konieczne.


Równolegle zwrócił na siebie uwagę pewien szkopuł. Nie mogłem do końca docenić momentów w których pojawiają się co zabawniejsze momenty. Jest lekcja na przyszłość, najpierw manga potem anime. No wiecie, aby mieć lepszy wrażenia!

Wspomniałem wyżej o lepszym obcowaniu z poszczególnymi bohaterami, Powiem wam szczerze, że dopiero teraz zrozumiałem jak Opera nie został należycie doceniona. Mimo, że zachowuje powagę przez większość czasu pozwala sobie niekiedy na coś więcej. Potrzebuje do tego odpowiedniej motywacji.

Na koniec jeszcze przypomniała mi się pewna nieścisłość. Oficjalnie ludzie nie istnieją, a są jedynie czymś w rodzaju stworzeń z legend. Natomiast jakieś wąskie grono zdaje sobie sprawę z ich istnienia. Nie przeszkadza to jednak byciem najlepszym rarytasem do jedzenia. W takim wypadku, gdzie leży nieścisłość w tej całości?


Podsumowujmy, czy warto sięgnąć po mangę, po obejrzeniu anime? Dla samego przypomnienia można. Poszczególne postacie potrafią się niekiedy nieco różnic od siebie względem adaptacji. Inne tempo pozwala zauważyć nowe elementy, które gdzieś tam umknęły w czasie seansu. W dodatku trafiają się ładne kwiatki w tłumaczeniu, co jeszcze potęguje odbiór materiału źródłowego. Ocena końcowa 7.5/10






Udostępnij:

Ogłoszenie parafialne (numer któryś tam, no mniejsza...)

 Siemaneczko, uszanowano wszystkim 

W ostatnich tygodniach nie publikowałem nic. Pragnę za to serdecznie przeprosić tych co czekali na jakieś nowe posty. 

Fakt, że na blogu jest cicho nie oznacza jakiejś większej przerwy. Pracuje obecnie nad kilkoma projektami. Normlanie zabrzmiało to tak poważnie ; ] 

Pierwszy projekcik to Bomberman 64 na Nintendo 64. Śmiało mogę napisać: lata mijają, a gra wciąż jest grywalna. Kto jeszcze pamięta, czym się charakteryzowała druga polowa lat 90-tych ten jeszcze bardziej doceni trójwymiar jaki tam użyto. Prawdziwa poezja!   

Kolejny tekst będzie poświęcony serii mang Iruma w szkole demonów. Zapraszam do recenzji anime kliknijcie wyżej w tytuł komiksu. Wziąłem jeszcze raz na warsztat tą pozycję, bo czytanie mangi jest czymś co mógłbym porównać z wejściem na wyższy poziom obcowania z japońską kulturą. 

Przed ostatnią rzeczą, o której chcę was poinformować to pojawienie się mini serii kulinarnej. Zaopatrzyłem się w spora liczbę artykułów spożywczych jakie można dostać w dalekiej Azji (patrz. Japonia, Korea). Będzie to coś w rodzaju recenzji, a bardziej podzielenia się wrażeniami, czy rzeczywiście jest to takie smaczne jak sobie człowiek wyobraża. 

Na koniec zaś pragnę się pochwalić czymś, co mnie dziś naprawdę zaskoczyło. Zostałem dostrzeżony przez Cd-Action. Informacje o moim blogu trafiły do artykułu: Najlepsze blogi o grach komputerowych. Czuję się wyróżniony :D Dało mi to naprawdę sporego kopa energicznego do dalszej pracy. 

To jednak nie koniec niespodzianek. Uniwersytet Warszawski uznał również moje teksty za wartościowe. Wynikiem tego jest użycie fragmentu recki: Ijiranaide, Nagatoro-san natomiast do samej strony UW odsyłałem tutaj.


Dzięki za uwagę, papatki :D

Udostępnij:

Życzenia wielkanocne 😁

Z okazji nadchodzących świąt wielkanocnych:

 Życzę Wam by na tę Wielkanoc robotę w kuchni odwalił za Was zając, baranek potem posprzątał stoły, a żeby Tobie zostały tylko obżarstwo i pierdoły!



Udostępnij:

Co ty wiesz o swoim dziadku? (Na pewno więcej niż on, recenzja z przymrużeniem oka)

Jest niedziela, dzień święty święcić i z Bogiem. Co powiecie na ciąg dalszy komediowych atrakcji między ojcami, a synami? Dorzucę do tego dziadka i będziemy umówieni.

Kino upada naprawdę srogo na dół bez jakiejś refleksji. Niech za przykład pójdzie: Co wiesz o swoim dziadku z Robertem De Niro w roli niegrzecznego nestora. Do tego duetu dołączymy kogoś młodszego, bo skoro jest senior to musi być i wnuk. Niech będzie to Zac Efron nada się jak każdy inny.


Wydawało się, że źle nie będzie, bo nazwisko De Niro powinno być gwarantem jakości. Początkowo wszystko się zaczyna całkiem dobrze w tle leci Time in a bottle śpiewanej przez Jim Croce. Co może pójść nie tak?

Wieźcie mi bardzo dużo. Poziom tego filmu jest tak niski, że aż śmieszny. Nie będzie to jakiś głębszych przemyśleń, czy czegokolwiek w tym stylu. Generalnie jest to Kac Vegas w wersji rodzinnej potęgowany na jeszcze wyższy poziom.

Oglądając ten obraz zastanawiałem się jak brak tytułowego dziadka wpłynąłby na to co się już nie od zobaczy. Z innym aktorem mniej znanym na pewno nie wywołało takiego szoku. Kompilacja tej melanżowej przygody był naprawdę sporego kalibru.


Spokojnie można powiedzieć, że wszystko było obliczone na szok jaki miało wywołać. O dziwo jest w tym wszystkim jakaś fabuła z morałem. Dodano na zasadzie skoro jest to trzeba jakoś domknąć ją.

Krótka notka, aby nakreślić co dziadzio z wnusiem. Dick Kelly wdowiec przeżywa śmierć swojej żony. Prosi Jansona, aby ten zwiózł go na Florydę. Kończy się to wielką imprezą. Miała to być zadość uczernienie i nauka młodego pokolenia, co jest tak naprawdę ważne w życiu.

Dość dobrze to brzmi na papierze, a tak naprawdę prowadzi do czegoś całkiem innego. Powiedzieć można do sporych kłopotów, które z sporym prawdopodobieństwem finał znalazłyby w pierdlu.


Ilość wulgaryzmów w najróżniejszych formach robi wrażenie. Jeśli więc chce się totalnie odmóżdżyć to jest to dobra propozycja. Co jeszcze dołożyć do tej kompilacji? O dziwo, coś dobrego mogę napisać, normalnie szok. Cenzura jaka szaleje od wielu lat praktycznie tutaj nie istnieje.

Jadą praktycznie po wszystkim i po wszystkich. Nikt nie jest wstanie uciec od wszechobecnego żartu. Warto jeszcze pochwalić osoby pracujące nad tłumaczeniem polskim. Nie starali się w żaden sposób ugrzecznić języka. Zważając na to jak dużo pada tam łaciny ulicznej to naprawdę wymagało niezłej gimnastyki, aby oddać oryginalną treść.

Podsumowujmy, reżyser zaoferował wyjątkowo głupkowatą produkcję będącą jednym wielkim... na właśnie czym? Osobiście powiedziałbym, pomyłką! Jeśli już ktoś szuka dobrego filmu, gdzie starsi uczą młodych jak się stać mężczyzną poleciłbym nieco starszy tytuł. Zapach kobiety z Al Pacino wcielającego się w pułkownika na emeryturze. Ocena końcowa 4/10.

Udostępnij:

Wykapany ojciec, czyli to nie moje dziecko (Recenzja z przymrużeniem oka)

Idzie weekend i pomyślałem, a może jakąś komedie na początek? Co w sumie innego można zrobić jak przyjdzie wieczór? Rozluźnić się i zacząć cieszyć się tym co się ma.

Pisząc o filmach warto mieć polubione na Yt profile, gdzie są omawiane najróżniejsze produkcje. Nigdy nie wiadomo, co może się trafić. Ku mej radości trafiłem na Wykapanego ojca z 2013 r. W dobie problemów demograficznych produkcja ta wpasowuje wprost idealnie. Poznajcie Davida Wozniaka, syna polskiego emigranta Mikołaja.


Nasz dzielny protagonista z pozoru niczym się nie wyróżnia. Można rzec, że jest dość mierny, ale wierny. Spotyka, go coś niezwykłego. Otóż ma 533 dzieci z czego 143 chce poznać jego tożsamość. Jak widzicie dość dobrze się zaczyna ta podróż przepełniona najróżniejszymi perypetiami.

Mimo ograniczenia tej wielkiej gromady do stu paru ludzi jest to i tak jest przytłaczająca. Wszystko jednak zostało tak poprowadzone, aby nie pootwierać pętel nieskończonych wątków, których nie będzie wstanie zamknąć scenarzysta.

Nie zabrakło tutaj też pewnego przesłania w tym jakże słodko gorzkim dziele. Trzeba pamiętać, że źródłem każdej komedii jest dramat. No dobrze, a teraz jak się to przedstawia w rzeczywistości.


Nie będę jakoś owijał w bawełnę, co do rozwoju wydarzeń. Akcja naprawdę jest mało wciągająca. Spoglądało się na przemianę protagonisty z pewną dozą zainteresowania. David nie był w sumie jakiś szczególnie dobrze napisany. Dopiero jak się dało mu szanse można było dostrzec jego złożoność.

Jego rodzina i przyjaciele lepiej o nim opowiadają niż on sam. Poleciłbym tym co zdecydują się obejrzeć tą produkcje skupić właśnie na nich. Żeby nie było za nudno dochodzi pewien element sensacji. Nie będzie to jakiś szczególnie ważny, a jedynie ma za zadanie podgrzać atmosferę.

Wszystko jednak nabiera rumieńców w momencie całkowitej przemiany głównego bohatera. Schemat jak już pewnie zauważyliście jest dość przewidywalny i wraz z kolejnymi dziećmi wszystko to się łączy się w całość.


Humor, komedia, zupełnie do manie nie przemawiały. Nie byłem wstanie ani razu się szczerze zaśmiać z głupotek jakie się tam odczyniały.  

Miało to bardziej lekkie zabarwienie z dość sugestywnymi scenami. Miały one dosłownie uświadomić widza co do gatunku filmu. Mimo szczerych chęci nie byłem wstanie zarazić się tym żartem. Koniec, końców zaliczono szczęśliwe zakończenie. Zdziwiłbym się jakby było inaczej.

Podsumujmy, Wykapany ojciec to lekki tytuł przepełniony jak to ktoś ujął propagandą o zakładaniu rodziny itp. Sam wydźwięk jest jak najbardziej pozytywny. Jeśli podejdzie się do tego filmu z pewna doza zaciekawienia i z myślą, a co tam! Warto obejrzeć produkcje o polkach za oceanem. Ocena końcowa 7/10.
Udostępnij:

Boso przez Azeroth, Odcinek 6: Być botem

Planowałem zacząć ten artykuł jak każdy inny. Będzie jednak inaczej, bo seria dobiega końca po zaledwie 6 wpisach. Opublikuje jeszcze jeden bonusowy, gdzie podsumowuje całościowo przygodę z WoW.

Parę lat temu zacząłem grać w War of Warcraft od tak z doskoku nic nie wiedząc o tej produkcji. Szybko jednak się odbiłem z powodu braku wiadomości, co dalej po wbiciu na max lv. W zeszłym roku się dokształciłem, ale jak się później okazało liznąłem ledwo podstawy.


Doszedłem w marcu tego roku do 468 item lv, co dało możliwość zaczęcia chodzić na hc raidy. Wybranie się z randomami nie wchodziło w rachubę. Kręcili nosem, a człowiek nie wiedział o co im chodzi.

Pierwszy Hc zaliczyłem z gildią i stwierdziłem, że bycie dobrym graczem to nic innego jak stanie się botem. Gracze nie przewidują możliwości improwizowania, a ścisłego trzymania się określonego działania

Z drugiej strony wiedzę czemu nie chcą brać ludzi do grania Bo dps za niski, a do tego sporo jest różnic względem normala. Ma się wrażenie grania w całkiem coś nowego. Kolejną sprawą jest brak cierpliwości, jeśli boss nie padnie w drugim, a najdalej trzecim podejściu to zaczyna się lament. Nie spełniasz naszych wymagań to kopa w dupę.


Wtedy jeszcze się tym tak nie przejmowałem, a jedynie obserwowałem rozwój wydarzeń. Pobrałem addon na rotacje i zacząłem trenować odpowiednią kolejność skilli. Ledwie po dniu wybrałem się na kolejny raid i okazało się, że dało już efekt i rada starszych jest zadowolona. Oczywiście ja byłem ostatni, normalka.

Dopiero potem przypadkiem zostałem oświecony jak sam dałem się manipulować pseudo znawcą. Kochana gildia zorganizowała wypad altami. Tam nie było już różnic typu 480+ item level dla czołówki, a ja 20 lv niżej. Wszyscy mieli przybliżony poziom i okazało się, że łapie się na 3 miejsce.

Utknęliśmy na jednym z początkowych bossów, co spowodowało oczywisty kociokwik. Zabawne jest to, że zdawali sobie z tego sprawę. Można było od razu zebrać większą grupę lecz upierali się przy 10 zawodnikach. Po rozum do głowy dopiero poszli jak się dokonało dobrych kilka podejść. Normalnie geniusze...


Po wbiciu tego słynnego 470+ lv zacząłem wreszcie chodzić z przypadkowymi ludźmi na wspólne wypady. W moim odczuciu to był przełomowy moment. Dopiero wtedy dotarło do mnie jaka jest społeczność Wow. Pojąłem już dobitnie, że równie dobrze boty mogłyby człowieka zastąpić, bo i tak nie ma miejsca na jakiś luz, czy inną improwizację.
  
Trzeba się trzymać sztywną zasada niczym pociąg torów, bo inaczej zaraz zaczną wieszać na tobie psy. Wiecie co to mi przypomina? Mem, gdzie w sali szkolnej siedzą identyczne kukiełki, a nowi uczniowie są pokazywani jako nieostrugane drewno. Gra powinna dać rozwój i relaks, a tutaj człowiek staje się jedynie trybikiem w maszynie.

Tutaj zakończę co porabiałem, bo większość czasu spędzałem na treningu i próbie zmuszenia się nauki strategii. Jakby jeszcze nie trzeba było co miesiąc płacić to spoko nie ma problemu w systemie kup i graj, ma to sens. Jednak tutaj w p2p płać i grać to jest głupota. Z Gw2 zrezygnowałem, bo zaczynało przypominać to pracę i brak nowych rzeczy do robienia. Choć teraz się przekonałem, że było więcej niż w WoW.


Na koniec małe ostrzeżenie jak Blizzard lubi kraść cudze pieniądze. Nie udało mi się odzyskać kasę za kolejną subskrypcję roczną. Mimo, że kwiecień, a tym bardziej maj się nie zaczął. Natomiast na stronie tak ładnie obiecywali, że oddadzą za niewykorzystany okres.

Oficjalnie mogę grać do 27 maja przyszłego roku. szczerze nawet nie chce mi się logować. Fakt będę przez to stratny, ale pieniądze da się zarobić i odrobić straty, ale czasu już się nie odzyska. I tym pozytywnym akcentem kończę ten tekst.




Udostępnij:

Ico, czyli tam i z powrotem (Recenzja PlayStation 3)

Gry kultowe, legendarne i te ponadczasowe, które każdy powinien znać i kochać. No może przesada, ale szanować już tak! Jak jednak wypada taka konfrontacja? Zaraz wam opowiem...

Pierwotnie wydana na PlayStyation 2, a następnie na PS3, ICO to dzieło, które się wpisało do kanonu najlepszych produkcji wszech czasów. Historia o miłości i poświęceniu, a także niezwykle przemyślane lokacje opowiadające liczne opowieści.  


Jak jednak jest naprawdę? Niczym w pewnej baśni, otóż król jest nagi. Jak miałbym w paru słowach opowiedzieć z czym mamy do czynienia napisałbym tak. Losy dwójki bohaterów się krzyżują. Żadne z nich nie mówi w języku drugiego. Dlatego mogą się swobodnie „porozumiewać”.

Wyruszą w daleką podróż niczym Hobbit tam i z powrotem. Wszystko to, aby skakać po „mrocznym” zamku niczym Mario. Na ich drodze stanie wiele przeciwników, ale siła miłości pokona wszystko! W środku i na końcu kampanii czegoś się dowiecie. Wszak sterylne lokacje przez które przeleciała armia sprzątaczek dopowiedzą resztę.

Teraz podejdę do tego bardziej poważnie. Jedynie zakończenie jest warte uwagi, bo wreszcie coś się tam dzieje. Wszelkie gadki szmatki o niezwykłym klimacie i narracji można wsadzić między bajki. Ogrywana prze zemnie wersja na PS3 nie miała niczego takiego.


Po przejściu gry zacząłem szukać jakichkolwiek informacji, czemu ludzie się tym badziewiem tak zachwycają? Z stron typu gry-online doczytałem, o co tutaj wreszcie chodzi. Naprawdę się zdziwiłem jak dobudowano nieistniejące elementy. Fabuła praktycznie nie ma, a te parę przerywników jakie się pokazują nie dają większej głębi.

Ledwo łagodzą irytację po ciągnięciu za sobą tej „kłody”. Relacji między nimi próżno się doszukiwać. Możecie doczytać, że to słynne trzymanie się za ręce powodowało chęć ochronny naszej damy w opałach. Rozczaruje was... Gracze robią tak, bo jest to praktyczniejsze rozwiązanie niż klikanie R1 i darcie mordy. Ujmując rzecz jaśniej. Naszą towarzyszkę można było wołać lub po oddaleniu się przywołać krzykiem. 

Si kuleje w tej grze i to zasadniczo. Nie raz nie dwa, tytułowa waifu potrafiła wejść na drabinie tylko po to, aby zejść. Czemu to zrobiła? Bo jest kobietą (śmiech), a na serio takich numerów jest więcej. Jej ulubionym zachowaniem było informowanie gracza hasłem „jane” co oznaczało, że nie da rady przekroczyć lub podjąć jakieś akcji. Po czasie okazywało się całkiem inaczej, a ja traciłem czas na rozwiązaniu tego problemu.


Kolejnym przeszkodą jest kamera. Naprawdę jest z piekła rodem, a sądziłem, że nic nie pobije Alone in the Dark na szaraka. Zobaczenie czegoś wymaga sporej cierpliwości. Obraz lubi się przesuwać w bliżej nieokreśloną stronę. Uniemożliwia to zorientowanie się lepiej w terenie.

Jak pisałem wcześniej lokacje są puste i tylko gdzie nigdzie można było zobaczyć jakiś elementy dekoracyjne. W takim momencie pytam: pokażcie jakieś przykłady tej narracji? Póki co jakichkolwiek nie mogę się doszukać, a na drugie podejście się nie wezmę.

Rozgrywkę podzielić można na etapy platformowe i walkę. Starcia z wrogami zostały zrobione na jedno kopyto. Zobaczysz pierwsze to zobaczysz wszystkie. No ok, jeszcze jest jedna finałowa, ale prosta jak drut.


Jakbym już miał wskazać jakiś mocny element tego tytułu to podałbym zagadki. Wędrując po zamku trzeba nie tylko wykazać się zręcznością, ale i sprytem. Raz jest to dość jasne, innym trzeba się domyśleć. Podobnie jest z wsparciem od twórców. W pewnych momentach wprost kierują do danego miejsca, a innym już nie.

Graficznie jest przyzwoicie, wszystko jest wysokim poziomem, który będzie się podziwiać ze różnych stron. Całe zamczysko ma spory rozmach i widać, że ma robić wrażenie. Jest to już jednak indywidualna kwestia jak się to odbierze. Grę docenią miłośnicy sztuki, bo cała gra jest wielkim odwołaniem do takowych.

Podsumowujmy, czy warto zagrać w ICO? Otóż nie bardzo.... Nie oczekujcie tu narracji niczym Uncharted 4 lub The Last of Us. Cała kampania to raczej wielka zagadka pozwalająca poćwiczyć umysł. Sam finał naprawdę bardzo fajny, ale to nie sztuka zrobić wrażenie jak wcześniej skopało się to co najważniejsze. Będzie to jak na razie moje rozczarowanie roku 2024. Ocena końcowa 6/10.
Udostępnij:

Wstępne wrażenia z serialu Nawiedzona agencja (Sezon 1)

Kolejny weekend kolejny tekst. Co powiecie na coś innego niż zazwyczaj? Będą to wstępne wrażenie z serialu. Jak wiadomo, film to koncertant, a drugi format to sok z marketu. Ładne opakowanie z zachęcającą grafiką na opakowaniu z napisem sok.

Wziąłem się za oglądanie Nawiedzonej agencji z 2021 r. W dużym skrócie mamy tutaj skrzyżowanie Twój nowy dom i Ghostbuster. Trochę dziwnie, ale może być ciekawie. W końcu Pogromcy duchów nie handlowali nieruchomościami.


Pilotażowy odcinek był naprawdę obiecujący. Efekty specjalne nawet akceptowalne jak na serial, a do tego widać jakiś pomysł na siebie. Odcinek pierwszy jako na początku bywa przedstawia wszystkich, tak aby widz nie czół się zagubiony. O dziwo postanowiono nadać poszczególnym bohaterom jakieś funkcje.

Przez ten podział inaczej patrzy się na każdego z nich. Widz od razu jest przygotowywany czego ma się spodziewać jaki pojawi któryś z nich w kadrze. Szybko jednak zaczęli uzupełniać profil poszczególnych postaci, o ich życie prywatne. Zostałem zaskoczony, bo jakoś tej propagandy dali jak na lekarstwo. Powiedzieli, co mieli powiedzieć, a jak ktoś przypadkiem niedosłyszał to pokazali.

Skoro to mam już za sobą to pora wrzucić mięso na ruszt, bo będę grillować. Początek tak, początek wprowadził podstawową bazę danych jak już pisałem. Oprócz tego nawet postarano się dodać trochę grozy. Takie ciut, ciut, aby było wszystko formalnie wypełnione. Nie szykujcie się czegoś rodem z Ring, a bardziej Mumii.


Równolegle nie zabrakło licznych głupotek. Dość uroczę, czy mogę tak napisać? Będę musiał się odnieść do pewnych fragmentów. Jeśli nie chcecie psuć sobie zabawy lub spoilerować tych baboli, które tam wstawiono to radze przerwać czytanie.

Skoro czytasz dalej to się rozsiądzie wygodnie, bo trochę tego jest. Załóżmy, że wasz krewny otwiera przejście do piekła lub czegoś podobnego. Dom zaczyna przypominać koszmar. Jaka będzie pierwsza rekcja? Ucieczka! Tak jest, prawidłowa odpowiedz. Ktoś jednak czuwa nad tobą i zsyła anioła stróża. Mowa tu o protagoniście, rzecz jasna.

Pierwszy raz, no ok, jakoś tam się przeżyje, ale co zrobić jak się powtórzy? To jest chyba oczywiste! Zabrać ze sobą flaszki i ryczeć przed chałupą, bo przecież demon, strzyga, czy co tam jest w środku nie wylezie. Jeśli komuś mało to pan fachowiec, który przypadkiem się napatoczył poradzi wejść do środka domu.... Logiczne, prawda?


Dalej niestety nie jest lepiej. Serial Nawiedzona agencja ma podobnie jak inne zachodnie produkcje ten sam schemat, czyli wątek główny jest jedynie spoiwem, a poszczególne odcinki to zamknięta całość.

Żeby widzom się nie nudziło za każdym razem jest wstęp, o głównym wątku odcinka. W sumie jest to dobry ruch, bo buduje napięcie i jakieś zainteresowanie. Nie przeszkodziło to jednak wprowadzić kolejnego "twistu" fabularnego. A o co chodzi? 

Wszystko to po to, aby Susan Ireland mogła pokazać, że forsa jest najważniejsza. No, a jeśli komuś było mało to ona doskonale zdaje sobie sprawę z zjawisk nadprzyrodzonych. Dostaje pouczenie od swego szefa o tym co się stało z ich poprzednimi klientami będącymi mieszkańcami tego domu. Lecz ona wolała posłać ludzi na śmierć, bo jej ego jest ważniejsze.

W kolejnych odcinkach to już w ogóle nie wiedzieli jak ogarnąć to towarzystwo. Jedynie wątek Ojca Phila był jakoś sensownie napisany. Po przeciwnej stronie postawili relacje Susan z resztą załogi. Prawdziwe kopiuj i wklej w którym panie lubią wbić sobie szpile, aż sięgają po wino, bo na trzeźwo się nie da pogodzić.


Niektóre odcinki jako tako starają się utrzymać poziom. Lecz równie często obcinają budżet na efekty specjalne i „duchy”. Wyobraźcie sobie, że to aktorzy bez charakteryzacji lub z śladową ilością. W jednym przypadku udało się im nawet oślepić takowego latarką.

Nie pokazali loga producenta, lecz musiała być naprawdę mocna skoro się zasłonił. Skoro jestem przy produktach. Oficjalnym sponsorem tego serialu jest Apple. Lokacja ich produktów była, aż nadto pokazana.

Istotniejsze była zmiana narracji i wprowadzenie elementów komedii. Wtedy już jasne stało się dokąd to zmierza. Z w miarę ciekawego pomysłu powstał produkt do obiadu. Jest też jedna rzecz za co dla odmiany mogę pochwalić twórców.


Każdy wątek jest zamykany, a nawet dają uzasadnienie. Co prawda można się kłócić, czy jest to dobre, (a nie jest). Niech za przykład weźmy portal, bo to najcięższy przypadek. Uznali, że zaspawanie klapy, która łączyła się z tym przejściem załatwia sprawę. Idąc ich tokiem rozumowania wystarczyło zasypać tunel w Morii i zguba Durina nie wylazłaby do reszty królestwa krasnoludów.

Tak się prezentuje pierwsze siedem odcinków zostawiłem jeszcze parę głupotek, bo są one dość zabawne. Jednak nie w sensie ha,ha. Trochę szkoda, bo były i nawet mocne momenty dające nadzieje na coś więcej. Pytanie brzmi, czy była to kwestia budżetu, czy koncepcji.







Udostępnij:

Translate

Czytelnicy

Wyświetlania