Recenzja anime Leadale no Daichi Nite

Obiecałem sobie nie będzie więcej Isekai! Już przestane oglądać, przyrzekam więcej nie tknę takich anime! Bo uwierzę (śmiech)

Szukałem czegoś na szybko, o czym mógłbym napisać i polecić wam do obejrzenia. Leadale no Daichi Nite to nic innego jak wyjątkowo radosny w swoim założeniu anime. Fabuła jest dość prosta w przyjętej konstrukcji. Jest jak ta prosta droga idzie wprost przed siebie, aby czasem gdzieś zakręcić. Lecz zaraz i tak wróci na ten sam tor.


Główna bohaterka Cayna to dziewczyna, która spędziła sporą część swojego życia w szpitalu. W wyniku pewnych wydarzeń trafia do innego świata. Tutaj nie stało się nic nadzwyczajnego po prostu zmarła i przeniosła się do nowej rzeczywistości. Tyle słowem wstępu.

W części właściwej zaczyna się naprawdę sporo dziać. W głównej mierze jest to dość szybkie przesunięcia się miejsc wydarzeń. Jednakowoż będzie miało to związek natłokiem akcji jaki wywołają NPC, które stworzyła w grze. No tak, ale o co chodzi?


Jednym z bardziej lubianych motywów w tym gatunku jest łącznie świata fantasy z gamingiem. Tym razem nie jest inaczej. Zakładam, że miało to zmniejszyć próg wejścia dla protagonistki i oszczędzić czas antenowy. Generalnie pierwsze odcinki to szybka przebieżka przed atrakcjami jaką czeka blond elfkę.

Trzonem tej serii nie będą wbrew pozorom pokazy siły Cayny, a jej relacje z NPC, którzy stali się jej rodzinną i to dość bliską. Wszelkie cheheszkowe momenty to nic innego jak przerysowane sceny z jej dziećmi w roli głównej. W tym momencie muszę przybliżyć jej profil psychologiczny, o ile tak mogę się wyrazić.


Owa elfka ma kilka oblicz, od klasycznej miłej uprzejmej dla wszystkich do czego przyzwyczaiły inne produkcje, aż po denerwującej się o wszystko choleryczki, która lubi wymierzać kary na prawo i lewo. Jej nerwowa postawa rysuje jej wizerunek i powodowały pewien dyskomfort w czasie seansu. Sama przemoc jaką wtedy zaobserwowałem, była dość kliszowa. Nie przestaje mnie zadziwiać jak z pewnym uwielbieniem panie uwielbiają lać po przysłowiowej mordzie każdego chłopa, który się podwinie.

Idąc dalej widać kolejne dość znane zjawisko, a mianowicie całkowite ignorowanie wszelkich dysfunkcyjnych zachować. Jasne, że jest to komedia, ale jakoś za bardzo kole to w oczy. Wraz z kolejnymi odcinkami eksploatują to, aż do przesady. Stąd też was przestrzegam, że będzie trzeba przymrużyć na to oko, albo wyłączyć.


Będzie to jednak błędem! W menu z jakiego podano kolejne smaczki będą wszelkie wyprawy Cayny. W tej części szanowna już wypada znacznie lepiej. Nie staje się jakoś ciekawszą postacią, a jedynie staje się standardowa. Nie wiem, czy wspominałem, że jest Op, co daje wszelkie pole do popisu w jej masakrowaniu każdego, kto stanie jej drodze.

I tak będzie odbierać liczne zlecenia z Gildii, a także zacznie wprowadzać w ruch pozostałe bazy jej towarzyszy z gry. Każde takie miejsce zawiera swój własny motyw przewodni i strażnika. Nie będą to jakieś spektakularne wydarzenia, jedynie krótkie rozmowy. Mimo to warto zwracać uwagę na starania jakie włożono w kształtowaniu ich. Mam swojego faworyta jakim jest szkielet tsundera.


Postawiono też dorzucić innych graczy, a równolegle nie wyjaśniono, czemu tam trafili. Jedyną informacją wartą przemyślenia to czas w jakim się tam znaleźli. Zakładając, że się pokrywa z rzeczywistym to co niektórzy już tam przebywali przed oficjalnym zamknięciem serwerów. Na tym urywa się ten wątek.

Mimo sielankowej atmosfery i dowcipów niekiedy niskiego lotu, starają się podchodzić dość poważnie do tematu zabijania. Praktycznie stało się to czarną komedią lub czymś ważnym, ale sami do końca nie widzą czemu. Mimo wszystko nie chcę cisnąć tej serii, bo oglądało się bardzo przyjemnie. Kreska też niczego sobie.

Podsumowując Leadale no Daichi Nite to całkiem udane dzieło, które ogląda się z przyjemnością. Jedynie, gdzie nigdzie trzeba odwrócić wzrok. Jeśli jednak czegoś trzeba było się czepić do niedomknięte wątki fabularne jakie się ukazały. Ocena końcowa 7.5/10
Udostępnij:

Recenzja anime Tsukimonogatari: Yotsugi Doll

Powrót do tego pokręconego anime nie było proste, a może było tylko specjalnie tak napisałem, aby móc dwa razy napisać jedno słowo i dać tyle przecinków?

Tsukimonogatari: Yotsugi Doll w swoim założeniu ma przybliżyć bardziej postać Ononoki Yotsugi. Napisałem to przybierając odpowiednie spojrzenie. Powrót po paru miesiącach nie był ani leki ani ciężki. W sumie zaserwowano to co zwykle, ale z większym naciskiem na nieszablonowość, którą widać porównując to produkcje z seriami jakie pokazują się w ostatnich sezonach.


O czym to jak, a tak o małej Yotsugi – chan, która jest, a może miała być główną bohaterką tego filmu, czy też z nieznanych mi powodów serii podzielonej na cztery części. W pierwszym odcinku rzeczywiście można odnieść wrażenie, że tak jest. Jak to już zwykle bywa jest to jedynie zmyłka. Szybko na jaw wychodzi motyw przewodni.

Choć tak naprawdę trudno powiedzieć, czy nie jest to tylko zasłona dymna, która ma jedynie jeszcze bardziej zagmatwać chronologie wydarzeń. O samej „lalce” jak o sobie mówi, za dużo się nie dowiedziałem. Kim jest i jak powstała już mówiła w poprzednim sezonie. Jedynymi nowymi faktami jest jej wpływ na relacje Siostrzyczki i „antagonisty”.


Wspomniany czarny charakter też się pokazuję, ale w sumie nie wiadomo w jakim właściwie celu. Więcej o nim można się dowiedzieć, ze samych rozmów niż od niego samego. Jak szybko się pojawił tak też zeszedł z sceny. Jestem ciekaw, czy „wróci”. Póki co nie zanosi się, aby tak miało być.

W trakcie oglądania tego seansu pewne wątki zaczęły się gryźć. Dość często padała kwestia, że loli wampirzyca jest byłym krwiopijcą. Ostatecznie sama potwierdziła to co przewija się od dłuższego czasu, ale jakoś używa tych pojęć zamienię jakby znaczyły to samo. Ona jest zapieczętowana, a ściślej rzecz biorąc jej moce.


Oprócz tego będą jeszcze urocze kłótnie szanownych pań, które będą okraszane jak to zwykle bywa w anime niepasującym, a przynajmniej z pozoru obrazem. Spróbuję teraz to jakoś naprostować.

Tsukimonogatari: Yotsugi Doll miało być serią, która powinna się skupić na Yotsugi, ale zamiast tego mamy kolejne kłopoty protagonisty, a biedula została zepchnięta na bok. Niema co ukrywać, że niemieli raczej na nią pomysłu.


Standardowo dodano parę ecchi scen i garść filozoficznego bełkotu. Mogę pochwalić za nawet ciekawe tła i jeszcze bardziej umowne otocznie w którym rozgrywała się akcja. Jak wyczytałem w komentarzach jest lub miał być to film pełnometrażowy, co ma więcej sensu niż puszczanie w kilku odcinakach.

Nic tu szczególnego nie wniesiono, no może poza wampiryzmem na jaki choruje Koyomi. Czuję, że jednak nic z tym nie zrobią, bo jak na to nie patrzeć wszystko kręci się wokół walk z osobliwościami. Trudno będzie je prowadzić na gołe pięści.

Jeśli lubicie to uniwersum to warto obejrzeć, aby mieć pełne spojrzenie na wszelkie wydarzenia. Mam nadzieje, że jakoś się jeszcze odniosą do tego co się działo tej jednej nocy.
Udostępnij:

Recenzja serialu Sherlock sezon 3

Od pewnych rzecz się nie ucieknie. Jest tylko kwestia czasu jak człowieka dorwą i tak się właśnie stało.

Sezon trzeci Sherlocka musiał być wielkim szokiem dla widzów w momencie jego premiery. Nagła śmierć protagonisty i co dalej? Wtedy nie wiadomo było jak wyjdą twórcy z tej sytuacji, a może nawet dokonają zmiany warty lub zamkną projekt. No, ok to ostanie nie miało szans na zrealizowanie.


Z aktualnej perspektywy nie brałem nawet możliwości innej jak jego powrót. Szczęśliwie twórcy dalej konsekwentnie się trzymali się logiki. Retrospekcja była po prostu obłędna i co tu dużo mówić warta swojego czasu. Swoją drogą, czy też odnieśliście wrażenie, że poprawiono efekty specjalne, a do tego zaczęło się pokazywać więcej scen z slowmotion?

Dalsza część sezonu przeszła pod szyldem znaku trzech. Równolegle był to również tytuł odcinka jeden z gorszych jaki się pojawił w serialu. Po ponownym obejrzeniu zyskuje co nieco na wartości nawiązując do oryginału. Zaznaczę, że jest to zrobione stosunkowo delikatnie i w stosunku do odcinka pierwszego z premierowego sezonu. Warto zwracać uwagę na wszelkie drobne gesty i zdania, a zwłaszcza te drobne monologi. Dzięki temu wszystko jest w miarę wykończone i logiczne. Przy okazji potwierdzono że Holmes ma lekkie upośledzenie umysłowe.


Pokazano też nowego antagonistę, który za grosz nie może dorównać swojemu poprzednikowi. Fakt, faktem, że Profesorek był szpetny i dość agresywny jednak dopiero po czasie można docenić jego kunszt bycia arcyłotrem. Równolegle Magnusen też pokazuje, że ma pazur tylko taki na pozór spory. Jednak się przyjrzeć lepiej to okaże się, że jest stępiony i to zasadniczo.

Równolegle pokazuje się ktoś jeszcze, kto ma większy styl, co prawda póki co jest to bardziej subtelne niż bezpośrednie, ale wciąż daje nadzieje na lepsze zakończenie całej tej historii. Nie zabraknie też ciekawych postaci i sytuacji. 


Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Inspektor Lestrade jest tu najbardziej niedocenionym drugoplanowym bohaterem, który jak coś zrobi, a będzie to naprawdę dobre to kradnie całą uwagę. Tuż obok niego pojawia się Bill (ćpunek), który podobnie jak sam Holmes ma dość analityczny umysł. Spory potencjał bez większego pomysłu na siebie, czyli nuda.

Podsumowujmy, czy trzeci sezon Sherlocka jest wart uwagi? Jak się przeszło przez poprzednie to ten poleci z górki. Nie jest on tak dobry jak ten pierwszy, ale wciąż jest w nim więcej sensu niż u konkurencji. Zważając, że nie jest jakoś szczególnie długi to czas minie szybciej niż może się wydać. Ocenę zostawiam otwartą.







Udostępnij:

Recenzja anime Monogatari Series: Second Season

Anime jest jak serial, nie wróć… Anime jest serialem, no chyba, że będzie to pełnometrażówka, czyli mamy wtedy film. Czym właściwie jest Monogatari Series: Second Season?

Seria ta rozbiegła się na wszystkie strony nie ogranicza się zupełnie jakimikolwiek ramami. Jak chcą tak idą przed siebie i co tam ma być to będzie.


Oglądając kolejny sezon widzę już pewne zmęczenie materiału jest to prawdziwa powtarzalność tego co dobrze znam. Omawiany sezon składa się z dwudziestu sześciu odcinków. Araragi, tak ten co ma dziwne fetysze znowu rusza do akcji.

Z opisu tej serii wynikało, że w Monogatari go nie będzie, a kawai laseczki same będą musiały uporać się ze swoimi demonami. Początkowo się wszystko zgadzało, co zaostrzyło apetyt. Nawet plakat promującym pokazywał wyraźnie kto przejmie pierwsze skrzypce.

Szybko okazuje się jednak, że wracamy na stare tory. Szczęśliwie na sam koniec na scenę wkroczył stary znajomy, który wpuścił trochę powietrza, bo już w sumie duszno było. Podobnie jak w powszednich częściach mamy pewien motyw przewodni w poszczególnych scenach.


Zaczyna to przypominać Fife, w której zmiany mogą zauważyć tylko zagorzali fani. Nie widzę sensu się o tym rozpisywać, bo to były jedynie zmiany kosmetyczne. W sumie jak się tak zastanowić znowu zrobili bezpieczny sezon.

Mimo, że Monogatari oferuje, czy też zajmuje najwięcej czasu to nie ma za dużo do zaoferowania. Najlepiej porównać to do wałkowania ciasta. Cały czas usilnie próbuje się spłaszczać treść, aby starczyło jej na dłużej.

Nie twierdzę, że źle się bawiłem lub musiałem się zmusić do obejrzenie tego wszystkiego. Poziom jest zadawalający i usłyszenie charakterystycznych tekstów dalej jest ok., ale ile razy można przemielać podrzucanie Hachikuji – chan?


Rozumiem, że są elementy, które stanowią fundament marki. O ile, charakterystyczne wtrącenia Senjougahary lubiącej się poprawiać w swoich opiniach można zaliczyć do sposoby wyrażania się tak, to już sprośny humor z lolitkami jest już nie do przyjęcia.

Skoro już się rozkręciłem to jeszcze ponarzekam na czas antenowy dla poszczególnych dziewcząt. Hachikuji – chan poświęcono go najmniej. Na czym ubolewam, bo mimo faktu, że po przerwie dodali co nieco to wciąż było zdecydowanie okrojony.

No dobrze, koniec narzekanie teraz pochwalmy, bo w końcu jest za co. Uważam, że jest to póki co najpoważniejsza część ze wszystkich serii. Sporo nawet jak na nich fragmentów przegadano. Choć jak się zastanowić w sumie nic innego nie robią. No może trochę walczą, czy też uciekają, zależnie od sytuacji.


Sporym zaskoczeniem, czy lepiej powiedzieć uzupełnieniem była historia Kiss – Schot. Nie zabrakło też innych smaczków. W końcu sprostowano też czym w rzeczywistości jest więź łącząco Araragi z małą wampirzycą.

Nie będę wam psuł zabawy i tym razem nie będzie spoilerów. Dostaniecie za to ciekawy wykład o podróżach w czasie. Skoro o tym mowa... Nie wiem, czy pisałem o tym w poprzednich recenzjach, ale jakoś bardziej postawiono nacisk na tematy egzystencjalne. Brzmi jak klisza, ale nie jest, aż tak źle.

Wszystko dobrze się zgrywa w spójną całość. Jeśli miałbym jakoś podsumować jak do tej pory widzę to anime to powiedziałbym, że wszyscy starają się być psychologami, a przynajmniej przejrzeć zamiary pozostałych.


Więcej rzeczy nie pamiętam, a teraz podsumowanie. Monogatari Series: Second Season to ciekawa kontynuacja której pozwolono zabłysnąć Senjougaharze i przewodniczącej. Obie panie są naprawdę złożone i nie należy ich lekceważyć i szufladkować.

Natomiast trzecią istotną bohaterką była Sengoku Nadeko. Narobiła sporo szumu i zakończyła z hukiem całość. Na sam koniec wtrącę, że jak z hukiem weszła tak w sumie szybko stamtąd zleciała. Nie zdziwię się jeśli znowu coś zmaluje. Ocena końcowa 7.5/10

P.S. jeśli komuś mało to niech przeczyta resztę tekstów. Będzie miał lepsze spojrzenie na całość, bo i tak nie ma sensu oglądać to w bliżej nieokreślonej kolejności. Napiszcie w komentarz jakie są wasze wrażenia.

Udostępnij:

Recenzja filmu Super Mario Bros Movie

Gry nigdy nie miały szczęścia do adaptacji. Reżyserzy, a może same wytwórnie nie potrafiły zrozumieć co piszczy w trawie. Lecz próbują i próbują, a póki piłka w grze to jest szansa na zwycięstwo!

Super Mario Bros Movie, nie oczekiwałem za dużo od tej produkcji. Co prawda z recenzji krytyków wyłaniały się dwa obrazy. Pierwszy od widzów, super kino w którym zachwyci się każdy fan tej marki. Natomiast krytycy oznajmili, że jest to film mierny. Jednak wy przyszliście po moją opnie. Let's-a Go!


Będzie krótko i na temat. Jest dobrze, ba jest to bardzo dobra produkcja dla dzieci i starych wyg, którzy pamiętają czasy Pegasusa, czy orginalnego NES'a. Nawiązań naprawdę nie brakuję i nawet znając serie ogólnie nie mogłem nie wskazywać z której części dokonali nawiązania. Jestem wprost przekonany, że i tak sporo mi umknęło w tym gąszczu akcji.

SMBM mogę podzielić na wstęp, Grzybowe Królestwo, szybki wypad do DK i finał. Fakt, są też przebitki na Bowsera i Luigiego, ale podobnie jak z grami tak i tu młodszy z braci został potraktowany po macoszemu. Mimo, że ma swoją już popularną serie Luigi Mansion to easter eggi z tej gry były niemalże niezauważalne. 


Czy to źle, że nie dali mu odkurzacza i nie poganiał się za duchami? Nie bardzo, bo fabuła praktycznie ponownie pokazuje jak się to wszystko zaczęło. Zabrzmiało to negatywnie i znowu wtrącę, ale...komu to przeszkadza? Mnie nie zepsuło to zabawy, bo nie oglądam enty raz tego samego motywu przewodniego, a więc jest git.

Zakładam, że tylko nielicznym to zaburzy przyjemność z obcowania z tym dziełem. Poszczególne wydarzenia lecą z tak zawrotnym prędkością, że nie miałem czasu nawet ziewnąć. Racją też jest, że Super Mario Bros Movie nie należy do ambitnych filmów fabularnych, bo co tu ukrywać. Smoczek, chce się chajtnąć z księżniczką. Wiadomo to od kilku dekad więc nie traktuje tego jak jakiegoś spoilera.


Tak jak wspominałem to wyżej  jest to produkcja family friendly, więc wszystko gra. Nie brakowało dyskusji w sieci o to, kto skradł jaką scenę lub wypadł gorzej. Pod tym względem nie mam swoich faworytów. Każdy z głównych bohaterów pokazał, że wie doskonale co robi... Tak zabrzmiało by to dobrze, a teraz na poważnie.

Nie byłem wstanie nikogo na serio polubić, bądź się do niego zniechęcić. Szaleńcze tempo tego tytułu zabierało tą możliwość. Super Mario Bros Movie przypominał reportaż wyścigu w którym pokazano jedynie najlepsze sceny. Jedynym wyjątkiem od tej zasady mogłem wyhaczyć w czasie walki Mario z DK. Klasyka gatunku z oczywistym wynikiem. Potem szus na Tęczowa Drogę i lecimy z koksem.


Wspomnę też o mocnej stronie jaką jest oprawa graficzna. Cudownie oddali to co najważniejsze, czyli cukierkową oprawę wylewającą z każdej możliwej strony. Wszelkie animacje pięknie się komponowały. Z wielką chęcią zobaczyłoby się kolejną odsłonę przygód Mario w takiej oto szacie graficznej.

Warto na koniec coś ponarzekać, aby zachować wewnętrzny balans. Utwory muzyczne nie będące żywcem wzięte z gier uwypuklały poszczególne momenty dobrym przykład jest sam początek jak to pingwiny pokazują przedsmak swojej, eeee furii. Kicz, klisza już to widziałem tysiące razy. Takich drobnostek jest więcej, ale nie są to jakoś szczególnie męczące chwile, a jedynie drobne nieudogodnienie.


Sporo było jeszcze ochów i achów o tym jak Jack Black (Bowser) pięknie zaśpiewał. Szczerze nie wiem na czym ludzie się tak zachwycali. Nie przeczę ma potencjał. Jednak bez jaj nie jest to bóg raczy wiedzieć co. Nie urywa dupy, ale nie jest jakieś szczególnie wykonie.

Podsumowując, czy warto obejrzeć Super Mario Bross Movie? Zarówno zgredy tak i młodziki miło spędzą czas przy tej produkcji. Liczne odwołania jak Mario 64, Mario Kart 8, czy Odyssey wylewają się tak bardzo, że zabawa potrafi być naprawdę przednia. Luźne podejście też temu sprzyja. Ocena końcowa 8.5/10.








Udostępnij:

Recenzja anime Nekomonogatari: Kuro

Puk, puk. Kto tam? Loli wampirzyca z wielką kataną. Krew, bebechy i koniec… Tak można podsumować to co obejrzałem w dużym metaforycznym skrócie.

Nekomonogatari: Kuro to czwarty sezon jeśli oglądacie chronologicznie według fabuły, a nie premiery emisji. Podobnie jak ostatnio uprzedzam o spoilerach, bo nie da się napisać tego tekstu bez odniesień do poszczególnych wątków fabularnych.


Zacznę od tego, że moje spostrzeżenia dotyczące wypaczonego oceniania przez Koyomi. W drugim odcinku szanowny raczył okazać współczucie Kiss – Shot mimo tego co robiła. Czyli, co zrobiła? Oprócz oczywistych rzeczy nigdzie nie ujęto, czy zabiła kogokolwiek dla zabawy.

Natomiast podkreślono jej traumę po stracie bliskiej osoby i depresje, no ale spoko osądzajmy kogoś za to, że musiał przetrwać, a nie zdechł „szlachetnie” poświęcając się. Drażni to tym bardziej jeśli zda sobie człowiek sprawę jak ją okaleczono. Jednak dla niepoznaki ukryto to w humorystycznej scenie która ma to zakryć, bo co innego mieli w sumie zrobić.


No dobrze, następny punkt. Sezon ten składał się z zaledwie czterech odcinków, które co nieco wyjaśniły pewne fakty, które będą miały miejsce w kolejnej serii Bakemonogatari. Moje wrażenia, że przewodnicząca jest hmm, „wyjątkowa” też były trafione. Piękna i niebezpieczna, czyli podziękuję. Uzasadniono to w dość pokrętny sposób.

U podłoża całości była rodzina przewodniczącej, której się zupełnie nie kleiło. Oshino obwinił za wszystko Tsubasa, ale wierzę, że to tylko jego specyficzny sposób formułowanie myśli, bo jak można obwiniać dziecko? Ok, jako nastolatka mogła już swoje trzy grosze dołożyć, ale całą tą dramę zaczęli jej rodzice.


Sytuacja się zakończyła szczęśliwie i nie mam więcej do dodania, bo ten sezon póki co jest najsłabszy z kilku powodów. Scenografia jest wyraźniej słabsza niż w poprzednich seriach. Fabularnie też jakoś się szczególnie nie trzyma się kupy.

Nie staram się tu wytykać do końca spójności, a formy. Wrzucenie tu dwóch bloków komediowo – dramatycznych, bardzo, ale to bardzo się gryzły. Dyskusja o miłości w której Koyomi myli pożądanie ze zakochaniem, czy jego „cudowna” reakcja na to co się dzieje w domu przewodniczącej, były żałosne. Dobrze, że choć nie skończyły się czymś gorszym.


Nie zabrakło też typowo elementów ecchi, które dodano tylko po to, aby odhaczyć z listy rzeczy, które postanowiono wrzucić na siłę. Szczęśliwie od drugiego odcinka trochę wzięli za siebie i pokazali, że robienie nieszablonowych scen z dziwnymi przebitkami umieją wykonać na wysokim poziomie.

Tak właśnie prezentuje się Nekomonogatari: Kuro, które próbuje być wszystkim na raz. Tym razem formuła zawiodła. Podzielono poszczególne elementy w taki sposób, że zamiast stworzyć spójną całość to poszczególne elementy zaczęły przepychać się łokciami.
Udostępnij:

Recenzja anime Kage no Jitsuryokusha ni Naritakute

Jak mogłoby wyglądać życie w Isekai z perspektywy nerda? Inaczej, jakie ono było jakby człowiek nie miał żadnych ograniczeń?

Rany, rany miało być tylko jeden odcinek lub dwa na spróbowanie, a tu proszę obejrzałem kolejną serie. Kage no Jitsuryokusha ni Naritakute to prawdziwy mokry sen stereotypowego otaku. Główny bohater Cid pragnie zostać bohaterem. Lecz nie takim działającym otwarcie, ale jako eminencja w cieniu.


Nie powiem, ale naprawde udało mu się tego dokonać. Mimo, że pierwszy odcinek był jedynie prologiem do części właściwej. O dziwo oszczędzono wszelakich klasycznych elementów, a postawiono na całkowicie coś nowego.

Chętnie bym napisał, że jest to porywająca pełne przemyśleń historia. Nie będę jednak okłamywał, bo co prawda nie zabraknie poważnych tonów. Lecz jest to tak naprawdę komedia lekka i nawet przyjemna. Jedynie niekiedy stara się coś tam wstawić tak jak już wspominałem.

Fabuła natomiast jest o dziwo bardzo dobrze zbilansowana i dopiero przy wielkim turnieju, który się rozgrywa na samym końcu widać, że starają się jakoś zapchać czas antenowy rozwleczonymi gadkami szmatkami.


Scenariusz omawianego anime podzieliłem na: fan serwis, krwiste walki, i liczne spiski jakie knują różne organizacje podziemne. Zacznę od pierwszego wątku.

Celem Cida było stworzenie wielkiej organizacji walczącej z cienia, a stworzył mimochodem mega wielki harem. Z faktu, że jest tam jedynym kogutem wszystkie szalały za nim. Co jest naturalna koleją rzeczy.

Nie mogło zabraknąć licznych kadrów mających kierować oczy widza w określone miejsca. Jeśli komuś widoczków było mało to dostawali liczne dowcipy powiązane z kompleksami na tle fizycznego wyglądu #ShalltearBloodfallen. Oglądając podboje miłosne dziewcząt zastanawiałem się, czy one są takie głupie, czy on w swej obojętności taki uwodzicielski?


Dalej mamy liczne walki. Tak na tym warto się już bardziej pochylić. Od samego początku w tej kwestii mc wykazuje się spora konsekwentnością. Stara się za wszelką cenę stać się kimś wielkim. W swoich metodach też nie przebiera i nie żałuje nikomu ostrego lania. W swojej autoprezentacji przedstawił się jako ktoś dobry. Jednak bliżej mu do takiego Punishera.

Nikomu nie przepuści i jak zacznie to już nie ma zmiłuj. Jest jak najbardziej nietyczne, ale jakoś pociągająco odrzucono klasyczne unieszkodliwianie bandytów do staży miejskiej itp. Wszystkie walki spełniające istotną rolę były naprawdę prawdziwym widowiskiem. Wreszcie można z przyjemnością pooglądać kogoś, kto wie co robi, a nie odstawia jakiś cyrk na kółkach.

Mimochodem dołożono pewne udziwnienia w jego charakterze. Kontrastem do licznych pojedynków były udawanie zwykłego nic nie znaczącego bohatera drugoplanowego. Tutaj też pokazał co potrafi. Miało to moim zadaniem trochę go uczłowieczyć. Ewentualnie sprawić, że był bardziej swojski? O ile powód był dość jasny to często chęć zabłyśnięcia sprawiała, że się wyróżniał.


Z kolei jako Shadow był liderem idiotą, który miał farta, że jego podwładne odwalały wzorowo czarną robotę. Zabawniejsze jest to, że szczęście dopisywało mu w każdej istotnej chwili. Pokazuje to, aż nadto dobrze, że nie miał planu działania, a jedynie działo się to z przypadku lub nadinterpretacji którejś z dziewczyn. Największym jednak jego atutem jako takim, że moce miał naprawdę imponujące i nikt nie mógł w tej kwestii dorównać. Wydawałoby się, że to takie nic, a jednak cieszy, że nie odskoczyli od tego na rzecz od zera do bohatera.

Spiski, tak tych było bez wątpienia sporo, ale kołują wokół sekty, które jak to sekta stara się przywołać coś do życia. Im się to nigdy to nie znudzi. Gdzie nigdzie przebiją się wątki, o złu działającym z ukrycia, a tak na scenie mamy ich i Ogród Cienia. Nie znaczy to, że jest nudno, bo świrusy są na tyle zorganizowani, że zapewniają sporo zwrotów akcji.

Warto coś jeszcze napisać o samych dziewczynach. Każda z ważniejszych członkiń specjalizowała się w swojej dziedzinie. Handel, pisarstwo, czy bycia kompozytorem. Cid, co dużo tu mówić miał dość lekceważące podejście do ich umiejętności podkreślając, że plagiatują dzieła, które nie istnieją w ich świecie. Naprawdę pod tym kątem wykazywał spory nietakt. Wracając do rzeczy. O każdej można było napisać krótką charakterystykę, która pokazywała ich cechy, czy sposób działania. Ratowało to nie raz wielce zwyczajnego mistrzunia.


Podsumowujmy, czy warto obejrzeć Kage no Jitsuryokusha ni Naritakute? Uważam, że tak, bo fabuła jest wartka, a sceny przepełnione przez większość czasu solidną treścią. Jedynie niekiedy Cid musi, aż nadto pokazać jak mu wszystko jedno, co kto do niego czuje.
Udostępnij:

Translate

Czytelnicy

Wyświetlania