Recenzja Maou-jou de Oyasumi


Koniec 2020 r. rzutem na taśmę wrzucam ostatni tekst z anime które z całą pewnością ukoronuje mijający rok. Przygotujcie się na najlepszą parodię z miejących dwunastu miesięcy. 

Maou-jou de Oyasumi to komedia wyjątkowo nieszablonowa. Już sam fakt, jak Japończycy wyobrażają, czy też interpretują europejską fantastykę jest prześmiewcze samo w sobie. W rolach głównych Władca Ciemności porywający, a jakże księżniczkę! Na ratunek leci bohater, który dosłownie się zwie Bohaterem


Jakieś tam imię ma, ale dla wygody wszyscy ograniczą się do samego tytułu. Sam zamek jest z piekła rodem wraz ze przerażającymi mieszkańcami. Tak jest, a przynajmniej powinno być od strony formalnej. 

Twórcy z kraju kwitnącej wiśni nie byliby sobą, gdyby nie udziwniliby fabuły. Musicie wiedzieć, że pojęcie to jest dużo głębsze niż możecie sobie to wyobrazić. Sam pomysł na Maou-jou de Oyasumi nie jest szablonowy. 

Protagonistka znana szerzej wszystkim jako Hime (księżniczka) to nietuzinkowa osobistość. Z jednej strony mamy yandere (czyli psychopatę bez skrupułów), a z drugiej ciepłą osobę, choć samolubną. 


Księżniczka jak już pisałem została porwana, szkoda, że nikt jej nie uświadomił. Szybko okazuje się, że to ona jest na swój sposób zagrożeniem dla demonów z zamku. Oczywiście wszystko jest utrzymywane w żartobliwym klimacie. Przez ten zabieg wszelkie zbrodnie i wykroczenia jakie zrobiła i zrobi są dość mocno łagodzone. 

Najzabawniejszy jest syndrom sztokholmski. W dramacie lub po prostu w poważnej nie prześmiewczej historii nikt by jeńca nie traktował tak dobrze. W Maou-jou de Oyasumi praktycznie wszyscy troszczą się i starają się jej zapewnić jak najlepsze warunki. 

Esencją jednak całej serii jest potrzeba snu, bo co można robić w niewoli? Teraz możecie dojść do wniosku, że głównie spała i w sumie nic się takiego nie działo. Po części tak jest, ale to nie jest, aż tak proste. 


Poszczególne odcinki prezentują się jak parodia gry typu rpg. Hime wymyśla sobie cele, które musi wykonać, aby mieć zdrowy sen. Pomysłów ma bez liku sporo, a przy okazji zaliczy parę zgonów i to dosłownie. 

Wielokrotnie dojdzie do pewnych nieporozumień wynikających z różnic kulturalnych. Dzieje się naprawdę sporo. Przejdźmy do postaci jakie będą tam brać udział. Plejada ta to cały zestaw archetypów, bardziej będzie pasowała stwierdzenie wszystko co dobrze znamy i kochamy. 

Świta Maou to prawdziwa wesoła gromadka, od wilkołaka po bóstwa greckie, którzy udają groźnych i wytrawnych wojowników. Wszystko wychodzi na wierz w wyjątkowo absurdalny sposób. Najzabawniejsze jest to jak oni reagują na księżniczkę, a raczej jak są bezradni. Nie raz nie dwa będzie pokazane to w dosadny sposób. 


No dobrze, a co zrobił król, aby uratować swoją córkę? Oprócz wysłania niestrudzonego bohatera i w sumie tylko można powiedzieć. Czas antenowy jaki zajmuje jest dość krótki i bardziej dla formalności dodany. 

Mimo wszystko coś tam pokazuje, ale jedynie to jaki on jest nieporadny i nie śmieszny. O jego osobie więcej można dowiedzieć się wspomnień samej księżniczki, a niż od niego samego. 

A na czym polega humor w Maou-jou de Oyasumi? Hmm, na bestwialskiej i zarazem śmiesznych zrachowaniach Hime. Chce prześcieradło? Masakruje jakieś widmo. Potrzebuję coś przewiercić, czy wypolerować? Nie ma problemu Maou użyczy chętnie rogów. Nie będę pisał więcej, aby nie psuć wam zabawy. Najlepiej zobaczyć, obraz wart więcej niż tysiąc słów. 

Podsumowując Maou-jou de Oyasumi to anime, które nie grzeszy ambitnością. Chodzi o tematykę itp. ma się rozumieć. W samej serii pojawią się dwie małe role, krótkie, ale naprawdę pocieszne. Wspominam, bo jakoś szkoda nie napisać o nich. Dwie uroczę panienki, które są bardzo pocieszne i w swej dobroci głupie jak but od lewej nogi. Wracając do setna. Jeśli szukasz czegoś nowego i świeżego i nie boisz się odkrywać otchłani dziwnych anime to dobrze trafiłeś/łaś. W innym przypadku można się odbić, bo humor bazuję przez większość czasu na innym poziomie niż w standardowej produkcji. Ocena 9/10.
Udostępnij:

Recenzja Tonikaku Kawaii Sezon 1

Wyobraźcie sobie taką sytuację idziecie wieczorem i nagle zauważacie miłość swojego życia. Bez namysłu biegniecie na drugą stronę ulicy, aby ją/jego poznać. Tylko wystąpił po drodze „mały problem”. 

Tak właśnie zaczyna się Tonikaku Kawaii jest to anime z gatunku okruchy życia, romans. Pierwszy jak i kolejny odcinek jest dość nietypowy. Nie tylko z powodu w jaki poznali się główni bohaterowie, ale i pory dnia w której się rozwija fabuła. 


Jeśli się człowiek tak zastanowi to o trzeciej nad ranem lub coś około tej godzinny zazwyczaj się śpi, a nie załatwia sprawy urzędowe. A tak nieco z innej beczki wydarzenia jakie będą miały miejsce w tej serii bardzo szybko się rozwijają. 

Normalnie zanim coś zaiskrzy między protagonistami mija parę odcinków, a niekiedy sezon, a tu przechodzą od razu do rzeczy. Cała historia przestawiona w Tonikaku Kawaii to takie zobrazowanie czyjegoś wyobrażenia jak powinien wyglądać idealny związek. 


Z jednej stronny mamy Nasa-kun, zaradny człowiek z sporymi oszczędnościami, a naprzeciw niego mamy uroczą Tsukasa-chan, która bez zmrożenia oka wciela się w gospodynie domową. Układ idealny wielce tradycyjny model rodzinny. 

To niema prawa się sprawdzić, ale to jest tylko anime to czemu miało coś pójść nie tak? Jedyną rysą w tej nieskazitelnej wizji jest fakt, że ona doi go z kasy jak krowę z mleka. O dziwo Nasa niema z tym problemu i spełnia wszystkie jej zachcianki. 

Kolejną dość dziwną sprawą jest fakt, że Tsukasa-chan nie skończyła szkoły. Nie chodzi mi, że ją wyrzucili, bo niema ani słowa o tym, ale o sam fakt, że nagle zrezygnowała, a rodzina w ogóle nie reaguje. Jedynym odniesieniem do jej ucieczki/wyprowadzki jest bycie poszukiwaną przez adoptowaną siostrę. 


To wszystko jeśli chodzi o nietypowe lub błędne podejście do realiów w jakich rzekomo rozgrywa się akcja tego anime. Jeśli przestaniemy zwracać na te szczegóły uwagę to ukazuję się nam bardzo, ale to bardzo przyjazna seria. 

Idealna na święta, aby móc się rozluźnić i pośmiać. Tempo w jakim się rozwija jest dość wolne i relaksacyjne. Wszystkie mniejsze i większe przygody kręcą się wokół młodej pary, która pobrała się wciągu paru godzin. No, może ciut dłużej, ale to taki skrót myślowy. 

Cały humor jakim tu operują opiera się na docieraniu młodej pary. Z pozornie prozaicznych czynności na które nie zwraca się uwagi tutaj wyłaniają się jako istotne, a czasem ciut kłopotliwe. Dobrym przykładem może być brak telewizora, czy zaniesienie rzeczy do pralni. Twórcy zgrabnie dodali do nich mniejsze lub większe przygody. 


Lecz czym to wszystko było bez drugoplanowych postaci? Nasa bardzo zorganizowany młody człowiek chcąc oszczędzić na kosztach życia korzysta z publicznej łaźni. Czemu o tym wspominam? Powód jest dość prosty! Pracują tam dwie siostry Arisugawa

Na pierwszy plan szybko wybija się młodsza Kaname mistrzyni sprośnych dowcipów. Najlepsze momenty z jej udziałem wiązały się ściśle z zakręconymi wewnętrznymi monologami Nasy. Biedaczyna się nie uczy na swoich błędach i przez to często jest goło i wesoło. 

Druga z sióstr Aya to taka typowa moe, która podkochuje się w Nasie, ale nie potrafiła mu nigdy tego powiedzieć, ach ta młodość. Jak byłem w ich wieku, bla, bla, bla. 


To co się dzieje wraz z ich udziałem nie jest ani jakoś szczególnie wybitne ani przeciętne ma to jakiś smaczek, a do tego szczerze zachęca do dalszego śledzenia ich losów i tego co się wydarzy. Wraz z dalszym rozwojem związku pojawiają się powiedźmy bardziej intymne zagadnienia. 

Nie musicie się martwić wszelkie niegrzeczne elementy są ograniczone to symbolicznych scen. Dodano je tylko po to, aby odhaczyć je z listy obowiązkowej i nic po za tym. Przynajmniej takie odniosłem wrażenie. 

Wisienką na torcie jest Kaginoji Chitose żebyście mogli najlepiej zrozumieć jaką spełnia rolę w Tonikaku Kawaii porówna ją do Zespołu R z Pokemonów. Nie jest jakimś czarnym charakterem co to, to nie. Jednakowoż podobnie jak oni gania się kółko za Tsukasa-chan i próbuje ją „złapać”. 


Towarzyszą jej dwie pokojówki, które cały czas komentują bieżące wydarzenia. Całe trio bardzo urozmaica perypetie jakie oglądamy. Człowiek nie jest wstanie nie polubić jej ani reszty milusińskich. 

Nim zakończymy warto wspomnieć o licznych lokowaniach produktów np. konsolo Nintendo, Sagi, czy Sony. Przed ostatni odcinek napchany był tym po brzegi. Nie zabrakło też pewnego absurdu. Nie będę zdradzał jakiego sami zobaczycie. 

Podsumowując Tonikaku Kawaii to anime przeznaczone dla widzów którzy chcą odpocząć i nabrać sił do dalszej pracy w przerwie świątecznej. Fabuła jest trochę wyidealizowana, ale czemu niemiała taka być? W końcu po to oglądamy anime, aby mieć odskocznie od realiów naszego życia. Polecam, warto obejrzeć na pewno nie pożałujecie!
Udostępnij:

Recenzja No Guns Life Sezon 1

Bańka pękła w czwartek 10.12. br. premierę miał Cyberpunk 2077. Każdy chcąc nie chcąc usłyszał sporo o stanie gry. Na blogu pojawi się stosowana recenzja. Ale nie teraz może w tym lub na początku następnego roku. 

Poświęćmy te ostatnie tygodnie roku na anime, o których mało ostatnio pisałem. Chcąc jednak zachować pewną zgodność napisze dziś o cyberpunku tylko nie o tym co wyszedł. 

No Guns Life miało premierę w zeszłym roku, ba doczekało się nawet drugiego sezonu. Początkowo miałem pisać dużo wcześniej o tym anime, ale jakoś przeszło i poszło, ale nadarzyła się świetna okazja, aby wrócić i nadrobić zaległości. 


No Guns Life to skrzyżowanie dwóch gatunków. Mamy tu klasyczny czarny francuski kryminał (noir) i wspomniany już wielokrotnie cyberpunk. Główne motywy tego uniwersum zostało idealnie zaprezentowane. Społeczeństwo żyjące w ubóstwie dzieli się na tych co popierają i nienawidzą rozszerzenia. 

Mamy też wszechwładne korporacje, które żądzą niepodzielnie światem. W tej czerni jest też i światło. Protagonista NGL Inui Juzo nad rozszerzony. W dużym skrócie różni się tym od reszty, że posiada broń o wielkiej mocy w postaci wszczepu. 

Oczywiście nie jest on jedynym pierwszoplanowym bohaterem. Kolejną ważną personą jest Arahabaki Tetsuro można powiedzieć, że dość szybko pojawia się na scenie i będzie przysłowiową lokomotywą ciągnącą tą seria. Hmm, a może będzie palaczem który dorzuca węgła, a Juzo będzie parowozem. 


NGL jest jak wspomniałem kryminałem dość mocnym. Mimo faktu, że brutalność nie jest jakoś specjalnie wystawiana na pierwszy plan. Jej zadaniem jest podkreślać pewne rzeczy. Gdzie nigdzie nie zabraknie krótkich i mięsistych scen. 

Fabuła jak i bohaterowie są niekiedy bardzo filozoficzni. Okraszone jest to humorem typowym dla japońskiej pop kultury. Warto zwrócić uwagę na zmieniające się tempo wydarzeń. Satyryczne momenty mają pozwolić złapać powietrze między kolejnymi wydarzeniami. 

Mamy też wisienkę na torcie w postaci Steinberg Mary genialnej pani inżynier. Całe trio, które jest prawie, że nierozłączne doskonale się uzupełnia. Juzo ma przeszłość dość zawiłą. Reprezentuję też opanowanie i reguły. Porównać go można do takiego rycerze z rozterkami wewnętrznymi. 


Po drugiej stronie jest Tetsuro pełen zapału młody człowiek, który pragnie wziąć sprawy w swoje ręce, co różnie mu wychodzi. Niekiedy powoduje to kłopotliwe skutki. Uzupełnia on wielkoluda i daje mu motywacje, aby iść dalej. 

Mary z kolei jest taką przysłowiową klamrą, która stara się jakoś złączyć to w całość. Z całej tej gromadki jest najbardziej wyluzowana. Mimo wszystko, każdy z nich ma bogatą osobistą historię do opowiedzenia. 

W całej serii rolę złego przyjmuję korpo Berühren, bo jak sama niemiecka nazwa sugeruje musi być, JA! 


Plejada tak zwanych czarnych charakterów nie jest mała. No, ok. kilku ludzi na krzyż, ale bardzo dobrze napisach. W szczególności wpada w oko Pepper jak zobaczycie zrozumiecie. Ma ona partnera, czy raczej narzędzie Seven kolejny uber koks. 

Tutaj warto wspomnieć o uprzedmiotowieniu. Kiedy pojawiają się pachołki z korpo dość często i chętnie podkreślają fakt, że rozszerzeni to nie są już ludzie. Wracając do meritum. Ich celem jest młody Tetsuro

Na tym właśnie fundamencie jest zbudowana cała fabuła. Akcji nie brakuje, a także co równie ważne wątków pobocznych. W sposób interesujący pokazano różne odcienie szarości tego świata. Wątki te są nie do końca dobrze domknięte. W najlepszym wypadku dowiemy się czy ktoś przetrwał i nic więcej. 


Wielka szkoda, bo mimo wszystko czuję się pewien niedosyt. Sam wątek główny jest jak bomba zegarowa, która lubi to tu to tam wybuchnąć i czymś zaskoczyć. Sporo wydarzeń będzie też na pozór oczywiste, ale nie dajcie się zmylić. 

Tak właśnie wygląda No Guns Life nieszablonowe anime z pomysłem dla siebie. Widać, że poważnie podeszli twórcy do dzieła, choć nie zabraknie też pieprznego humoru i tego co często powtarzam klasycznego dowcipu. Mimo wszystko polecam z zapoznaniem się z NGL. Nie zauważycie kiedy obejrzycie wszystkie odcinki i włączycie kolejny sezon.
Udostępnij:

Recenzja Quanzhi Gaoshou Sezon 2

 E-sport, gry sieciowe moby, multiki Fortnite (battle royale), ile tego jest? Człowiek nie będzie wstanie zliczyć. U nas jeszcze raczkuje, no może przesadziłem. Radzi sobie i to bardzo dobrze.

W zeszłym roku akurat w sezonie zimowym recenzowałem Quanzhi Gaoshou. Można nazwać to zbiegiem okoliczności, ale właśnie skończyła się emisja kolejnego sezonu. Wciągający, naciskający na dalszy rozwój w grze Glory (tł. ang. Chwała). Plejada bohaterów się rozszerzyła o kilka istotne osobowości drugo planowe.

Twórcy nałożyli większy nacisk na pokazanie rozgrywki, ale nie walk jako takich, ale tego jak sama gra wygląda z perspektywy użytkownika, czyli sterowanie, interface, a nawet crafting.

Nim przejdę do umówienia samej serii pokuszę się o parę słów o rozgrywce tego MMORPG. Jak nie trudno zauważyć, mamy tam otwarty świat z PvP i PvE. Spore znaczenie mają same gildie, co jest całkiem odwrotnym trendem do dzisiejszych produkcji, gdzie bardziej stawia się na singlowe doświadczenia. 

Najbardziej mnie zaintrygował układ dłoni na klawiaturze jaki zazwyczaj mieli. Od razu widać, że o WSAD nie słyszeli. Mało tego wygląda a to, że mają ustawione ataki pod klawiszami lub sam system jest taki sam jak w slasherach.

Zaprzeczają temu jednak pewne fakty. Są ujęcia na ekran, gdzie widać cały interface i tam są normalne panele ze skillami to raz, a dwa w jednym z odcinków, w którym Chen Guo i Xiu Ye zostają napadnięci to widać jak za pomocą myszek steruję dwoma postaciami na raz.

Zważając na dynamikę walk zaczyna się to wykluczać. Innym ciekawym szczegółem jest możliwość sterowania pojedynczym atakiem dystansowym. Co prawda póki co raz to pokazano jak Xiu Ye wykonuje swój popisy numer. 

Naprawdę sporo niedociągnięć, ale podejrzewam, że jak ktoś nie gra to nie zwróci na to większej uwagi. Plusy za staranie się, ale warto być bardziej konsekwentny zwłaszcza jak się tworzy anime o e-sporcie.


Co do samej fabuły. Nie jest źle, ale brakuję mi tej magii kawiarenki prowadzonej przez Chen Guo. Większość czasu antenowego jest umieszczona w samej grze. Warto zauważyć, że Chińczycy są oszczędni w humorze charakterystycznym dla tego typu produkcjach. Szkoda, że nie wycieli go całkowicie. Wtedy mielibyśmy coś w rodzaju serialu obyczajowego.

Nigdy nie zajmowałem się e-sportem i nie mogę się wypowiedzieć jak wygląda to zakulisowo, ale sposób jaki tu przedstawiono te wszystkie podchody i ujawnianie informacji w mediach przemawiają do mnie. Wyglądało to dość realistycznie. 

Wyciągam takie tezy na podstawie podobnych materiałów jakie czytałem o sporcie klasycznym o którym co nieco się czyta na serwisach informacyjnych. Widać pewne podobieństwa.

Historia nie kręci cały czas wokół protagonisty, możemy zobaczyć jak na jego posunięcia reagują inni uczestnicy. Najbardziej mnie zaskoczyło, czy też utwierdziło w przekonaniu, że ludzie są bardzo podobni do siebie. Dość często usłyszycie jak liderzy gildii lub ktoś z ich otoczenia mówi, że ukradziono im bossa.

Chytrość i cwaniactwo wszędzie taka sama. Co do innych wartych uwagi zachowań były rozmowy na chacie. Raz mówili do siebie na głos mimo, że pisali innym razem prowadzili monolog wewnętrzny. Podobnie miało się z wypowiadaniem nazw ataków na głos. Przez cały sezon robili to na zmianę. Mogliby się zdecydować, no cóż nie wszystko się zrobi jak należy. Zostawiłem sobie nawet jeden smaczek. Celowanie przy pomocy muszki na lufie pistoletu. 

Na serio? Nawet elementy symulatora dali. No dobrze, co jeszcze ciekawego się jeszcze działo? Szefowa, która jest pełna energii, ale czasem pewności jej braknie przygotowała sale treningowe. Ludzie z dawnej drużyny Xiu Ye próbują namieszać, bez większego skutku. Wszystkie odcinki ogląda się z pewną dozą zainteresowania.

Na pewnie nie poczujecie się zawiedzeni, a nowi bohaterowie dodadzą pewnego urozmaicenia. Najbardziej można porównać ten sezon do spływu rzeką łodzią z średnio silnym nurtem. Nie porywa, ale nie pozwala się zatrzymać i z przyjemnością czeka się na następny epizod.

Podsumuję to tak, genialne nie jest, lecz powiedzenie, że to przeciętniak byłoby krzywdzące. Kreska wciąż świetna i animacji jest więcej niż w Japońskich produkcjach. Zaryzykuje twierdzeniem, że nawet mniej komputerowego obrazu wstawili niż w pierwszej serii. Polecam każdemu miłośnikowi sieciowych rywalizacji. Ocena końcowa 7.5/10
Udostępnij:

Recenzja Mario Kart 8

 Rok powoli dobiega końca. Pora zrobić małą rundkę, a niema  lepszego sposobu niż oblecieć kilka tras w Grzybowym Królestwie.

Zagrajmy sobie jak mawiają zagrajmerzy w Mario Kar 8 wydanych na Wii U i Switch. Wydana w 2014 r. wersja MK 8 to wciąż bardzo grywalna produkcja. Będę to omawiał krok po kroku, ale zacznę od tego co mnie najbardziej zaskoczyło.

Mija już sześć lat istnienia gry, a tryb online jest wciąż żywy i aktywny. Wielkie N co prawda wygasza powoli wsparcie dla starszych konsol, ale Wii U ma się dobrze. Przez ostatni tydzień co dzień pocinałem sobie po parę rund ścigając się z ludźmi z całego świata.

Ku mojemu zaskoczeniu liczba aktywnych graczy nigdy nie spadała poniżej 1000 na samym trybie wyścigowym. Sytuacja wyglądała nieco gorzej w trybie bitwy. Przyznam, że takie sesje dają sporo radości i satysfakcji z wygranej.

Niestety w przypadku trzeciego ostatniego wariantu, gdzie można ustawić warunki rozgrywki świeciło o dziwo pustkami. Podobnie miała się sytuacja jeśli zamiast wejść na global wybrało się region. Nie zmienia to faktu, że mimo wydania wersji Delux to oryginał cieszy się niesłabnącym zainteresowaniem.

Przejrzyjmy się co na oferuje Mario Kart 8, a jest tego całkiem sporo. Wreszcie mamy nowe Power up, czy jak się mówi na to potocznie przeszkadzajki w postaci żarłocznej rośliny, która nie tylko uprzykrza życie konkurencji, ale i zjada monety lub przeszkody.

Kolejnym wspomagaczem jest szalona ósemka, która zawiera pakiet wszystkiego co najlepsze. Wylosować ją może ten kto jedzie na końcu, bo powszechną prawdą jest, że dopiero z drugiego okrążenia na trzecie opłaca się przyśpieszać.

Ostatnim ważnym dodatkiem jest bumerang. Nie jest on jakoś szczególnie przydatny, ale daje pewne możliwości namieszania na torze. Kolejną nowością są kłady, które w multi nadały pewnego balansu między motorami, a kartami.

Będę szczery i jakoś nie odczuwałem różnic. Wszelkie statystyki pojazdów, które rozbijano na elementy pojazdów nie miały żadne przełożenia na zabawę. Istotniejszą sprawą było wprowadzenie antygrawitacyjnej mechaniki. Umożliwiło to stworzenie etapów, które nie przejmują fizyką, a także wprowadzają nowe „skróty”. Doskonale to widać na odświeżonych retro trasach.

Oprócz wspomnianych akapit wyżej rzeczy zaimplementowano nową rozwiązanie w rozgrywce. Po zderzeniu się przeciwnikiem zamiast kraksy dostaje się przyspieszenia. Ale tylko na określonych obszarach o których pisałem.

Model jazdy jest nadal przyjemny gra w pełni korzysta z podstawowego pada. Można wykorzystać funkcje ruchowe, aby mieć dokładnie to samo co na Wii lub grać w tradycyjnych ustawieniach. Jeśli ktoś ma Wii Remote to przyzna racje, że jest najlepszym wyborem. Gamepad co prawda poręczny, ale dość ciężki po godzinie dwóch użytkowania.

Ma jednak jedną zasadniczą wyróżniającą funkcje. Grzybek umożliwia lepsze wchodzenie na zakręt bez driftowania. Natomiast „pilot” zalecany jest dla tych co jednak wolą ostre wślizgi plus bonusowe nitro za odpowiedni manewr.

Głównym trzonem jest jak zwykle Grand Prix, które musiało być w połowie remakami tego co znamy. W wersji na Wii U mamy część kontentu schowaną za ścianą sklepu. Na dzień publikacji tego tekstu odblokowanie reszty zawartości kosztuje 48 zł.

Poziom trudności można stopniowo sobie podnosić. Nie poleca się ruszać 50 CC, jest on jedynie pokazem tras. Oprawa wciąż jest bogata w detale, które mimo upływu lat nic nie straciły na jakości. To wciąż „żywy cukier”, ale każdy fan Nintendo jest przyzwyczajony to tego typu grafiki.

Warto poświęcić uwagę też na opcję wyścigu mirror, gdzie jak sama nazwa sugeruje ukazane jest wszystko w lustrzanym odbiciu. Pozwala na chwilę, ale jednak wytrącić z strefy komfortu. Szybko można się przyzwyczaić i wyrobić sobie przyzwyczajenia i reakcje.

Oprócz tego można przejść w to wszystko w trybie personalizowanym. Trasy obrzucone skórkami bananów przypominają oblodzoną zakopiankę, a jeśli ktoś woli strzelać muszlami to cóż…. Nie będzie się nudził.

Ostatnią atrakcja dla jednego gracza jest bicie rekordów prędkości i walka z „duchem” własnym lub innego randoma. Nie zapomniałem o bitwach. Wersja offline jest co prawda, ale odbierałem to jako trening przed właściwymi starciami sieciowymi.

W meczach chodzi o jak najdłuższe przetrwanie i przebicie baloników przecinków. Na arenie miało to sens. W MK8 ktoś wpadł na pomysł, że wpuści się ludzi na ograne trasy. Dochodziło na nich do wielu śmiesznych sytuacji.

Po zdobyciu odpowiedniej liczby punktów, ostatni zawodnicy, a raczej jeden z nich uciekał przed drugim. Odwrotność Fornite (śmiech). Mimo nieudogodnień w postaci pola bitwy chętnych nie brakowało.

Jeśli miałbym się czegoś czepić to faktu, że nie dodali opcji głosowania na ograniczeniami lub też regalami walki. Rozumiem, że coś takie wyodrębnili osobno, ale warto dodać coś podobnego  jak wybór mapy do kolejnej rundy. Mała zmiana, a ludzie na pewno by to docenili.

Dla tych co cenią sobie posiedzenia kanapowe jest multik lokalny od dwóch do czterech osób. Niestety bez „pilotów” lub pro kontrolerów się nie obędzie. Na sam koniec warto wspomnieć o MK TV. Gra nagrywa najlepsze momenty z wyścigu i umożliwia publikacje ich na YouTube.

Nawet to śmieszne jak zobaczy się te powtórki, a w szczególności miny jakie robią postacie. A skoro o nich mowa. Mamy tu cały przekrój z czego zwaliła się cała rodzina Bowsera. Niby to nie ziębi nie grzeje, ale mogli postarać się o lepszą plejadę. Wraz z postępami pokażą się koleni grywalni bohaterowie jak i nowe elementy do kartów. Lecz to tylko kosmetyka.

Podsumowując. Mario Kart 8 na Wii U to pozycja warta sięgnięcia. Jeśli dalej macie, gdzieś konsole to odkurzcie i zagrajcie. Tryb online jest tutaj wciąż bezpłatny, a chętnych nie brakuję na wielogodzinne posiedzenia. Ocena końcowa 8/10.

Udostępnij:

Recenzja retro Fahrenheit

Interaktywny film. Czy można ten podgatunek przygotówki zaliczyć do wartościowych produkcji? Wielu próbowało, ale nie wszystkim wyszło, a jak przetrwał jeden z wcześniejszych tytułów z stajni Quantic Dream?

Dziś na warsztat wziąłem Fahrenheit miejącego premierę w 2005 r. na komputerach osobistych i konsolach szóstej generacji. Recenzja ta opiera się na porcie z Xbox Classic. Mimo upływu lat wersja oryginalna, bo wyszedł też remaster, wciąż dobrze się trzyma.


Oprawa nie powala, liczba poligonów nawet jak na tamte czasy była dość skromna. Mimo wszystko nie razi to w oczy. Siłą gry jest wciągająca jak bagno fabuła i wybitnie dobra ścieżka dźwiękowa.

Jestem przekonany, że przeboje takie jak Say Goodbye, czy No Good Man zostaną ze mną jeszcze długo. Oczywiście jest tego więcej i każdy trafi coś dla siebie. Sama muzyka nie jest jakaś doniosła, czy sztampowa. Nadaje ona pewnej melancholii i powagi, co świetnie się komponuję i nadaję właściwego rytmu.

Nim przejdę do samej fabuły, która będzie laurką dla twórców, tak teraz trzeba włożyć łyżkę dziegciu do tej beczki miodu. Fahrenheit opiera się na qte, ale nie takich jakie znamy obecnie. Założenia są podobne, ale wykonanie całkiem inne. Zamiast klikania na określone przyciski korzystamy z analogów.


W dwóch „kwadratach” z różnymi kolorami na poszczególnym bokach trzeba było odegrać grę rytmiczną. Chodziło o powtórzenie tego co widzi się na ekranie w czasie rzeczywistym. W większości przypadków wpływało to na rozwój sytuacji, a w innych spełniało rolę czysto kosmetyczną.

Nie ograniczało to tylko nagłych uników, o nie, miało więcej zastosowań. Można było usłyszeć czyjeś myśli, uzyskać dostęp do podpowiedzi. W czasie kampanii dojdzie też do walk, które będą opierać się na tym samym schemacie.

W niektórych starciach można naprawdę się pogubić. Czy oni sądzili, że automat będzie wykonywał te czynności, a może jednak człowiek? Kolejnym problem były fragmenty w których włączał się „tryb pijaczki”.

Jedna z bohaterek Carla Valenti będzie musiała walczyć ze swoją klaustrofobią. Rozumiem, że to miało jakoś to odwzorować. Tylko, czemu utrudnili już z lekka archaiczne sterownie? Zrobiło się z tego totalne "drewno”.

Jeśli komuś było mało tego to, aby wejść w interakcje z otoczeniem wymagane było wyświetlenie odpowiedniego znaczka. Połączenie tych dwóch wspólnych spowodowało, że te kilka etapów, co prawda krótkich, ale zapamiętam je jako ścieżkę zdrowia. Uzupełnieniem tego sytemu qte było szybkie klikania by muc balansować, podnosić, gromadzić siły itp. po przez wciskania prawego i lewego spustu.

Wierzcie mi czasami naprawdę potrafi dać to w kość, a nawet zmusi do wielokrotnego powtarzania czynności. Nie będę jednak uprzedzał faktów, sami się przekonacie. Największą techniczną bolączką Fahrenheit jest kamera.

W klasycznym wydaniu jakie znamy wszystko jest w prawym „grzybku”. Tutaj jest zgoła inaczej. Widok został podzielony na trzy części pada, a mowa tu o: triggerach i wspomnianym drążku. Jeśli protagonista ma się odwrócić trzeba wcisnąć, któryś z spustów. Trochę to upierdliwe. W samym samouczku tłumaczą to niespodziewanymi akcjami, które będą tego wymagały. Nic takiego nie zarejestrowałem.

A teraz część przyjemna czyli fabuła. Początek jest naprawdę mocny, zaczyna się od rytualnego morderstwa paranormalnego. Zdaję sobie sprawę, ale o co chodzi? Zagrajcie lub obejrzycie gameplay, a zrozumiecie.

Historia toczy się wokół tego zabójstwo, którego sprawcą jest Lucas Kane. Nie jest to tajemnicą, że sytuacja jest o wiele bardziej zawiła niż się wydaję. Na scenie tego spektaklu pojawi się również plejada ciekawych postaci między innymi wspomniana już Carla Valenti i Tyler Miles.  

Każde z nich ma swoje motywacje i własne życie. Wszystko to jest bardzo wyraźnie rozrysowane i na pewno zaintryguję tych z was co lubią się wgłębiać w drobne detale. O ile w innych grach z wyraźnie zarysowanymi postaciami są to interesujące smaczki, tak tu ma wpływ na rzeczy, które się wydarzą.

Za pierwszym przejściem nie zobaczy się wszystkiego. Niektóre wydarzenia wymagają odpowiedniego poprowadzenia rozmowy, co jest średnio wygodne. Opcje dialogowe są wyświetlone w postaci pojedynczych słów na górze ekranu.

Czas goni, nie myślcie sobie, że będziecie główkować co dalej. Wyboru trzeba dokonać w ułamku sekundy. Decyzji nie dokonuje się poprzez przesunięcie analoga na konkretną opcję i zatwierdza.  

W Quantic Dream ktoś uznał, że trzeba pociągnąć drążek w odpowiednim kierunku. Niby problemu nie powinno być grając na telewizorze o sporej rozdzielczości. No tyle, że chcąc być wiernym realiom sprzed piętnastu lat ogrywałem to na kineskopowym Tv. Zmienia to bardzo postać rzeczy i utrudniało dokonanie świadomego i właściwego wyboru.

Zależnie od podjętych akcji poziom motywacji lub depresji będzie skakał. Ważne jest, aby lv nie szedł w dół. W takim przypadku dojdzie do załamania i końca zabawy. O dziwo nie wiele trzeba, aby status zaczął lecieć na łeb i szyję. Nawet najmniejsza aktywności jak sikanie może wywołać negatywny efekt.

Z drugiej strony nie ma sensu się, aż tak przejmować. Trzeba będzie się przyłożyć, aby przyniosło to jakiś negatywny efekt, przy normalnej rozgrywce wszystko będzie ok. Warto dodać, że QD musiało się wzorować na Matrix’ie tworząc niektóre przerywniki filmowe. Fajna gratka dla fanów i dodaje pewnego uroku, czy też ekscytacji, że zacznie coś niesamowitego.

Sama końcówka jest dość filozoficzna, ale bez przesady. Finał jest bardzo dobry i nie mogę się praktycznie do niego czepić, no ok., parę rzeczy mogli lepiej zbalansować.

Podsumowując. Fahrenheit to ambitna produkcja mieszająca zjawiska nadprzyrodzone z thrillerem. Quantic Dream nie hamowało się za bardzo i są nawet sceny +18. Co jak na tamte czasy wywoływały potężny bóle dupy. Sprawa GTA SA i Hot Coffe do dziś jest wspominana. Wracając do rzeczy, polecam mimo pewnych niedoróbek zgrać w tą produkcję. Nie jest długo po to zaledwie 4 do 5 godzin rozgrywki. Ocena końcowa 8/10.

 

 

Udostępnij:

Recenzja Lollipop Chainsaw

W czasach kiedy wszystkich można obrazić czymkolwiek. Jeden człowiek pokazał temu środkowy palec. A wtenczas bóg powiedział: k*rwa to jest dobre.

Lollipop Chainsaw zostało stworzone przez nikogo innego jak samego Goichi Suda (Suda51). Produkcję ogrywałem na Xbox 360, gra jest również dostępna na Ps3, a więc bez konsoli się nie obejdzie.

Początek jak początek, od samego intra wiedziałem, że coś jest nie tak. Jakoś niesterylnie tak niegrzecznie jak na dziejesz czasy. LC pochodzi jeszcze z 2012 r. kiedy to rak „grzeczności” jeszcze nie był tak silny.

Coś jednak od samego początku mówiło mi, że jakoś za japońska to gra. Ten humor rodem z anime lub ecchi. Nie myliłem się sprawdziłem dopiero w necie kto był autorem (patrz drugi akapit).  

Lollipop Chainsaw to z jednej strony zwykły slasher, ale jest tak jeśli będzie się go analizować pod kątem rozgrywki. Jednak po dodani aspektów wizualnych i innych nieszablonowych pomysłów mamy ostrą jazdę po bandzie. (No dobrze są jeszcze lepsze, ale ta nada się na rozgrzewkę).

Protagonistką jest pomponiara lub jak mawiają amerykanie cheerleaderką. Juliet Starling to chodzące wcielenie kiczu filmowego z nastolatkami w roli głównej.

Na dodatek ma wielkie „oczy” i nie tylko na tym można zawiesić oko. Z tego samego powodu feministki mogą odpuścić sobie tą grę, bo dość często będzie walić seksizmem, (co pewnie przyciągnie męską publikę).

Oczywiście na tym absurdy się nie kończą. Akcja toczy się w San Romero, hmm jakoś dziwnie znajome nazwisko. Chwila, a tak wielki artysta i twórca horrorów o zombie. Jak widać nazwa zobowiązuję i w mieście zapanowała, a jakże apokalipsa nieumarłych.

Skoro jesteśmy przy nich, mamy tu całą plejadę uszeregowaną tematycznie. Od profesorów, przez uczniów, policjantów, aż do nerdów. Dla każde coś zgniłego, jakkolwiek to nie zabrzmiało. Same umarlaki serwują jakieś swoje mądrości od pieprz się suko, po aż kocham Cię itp. W większości przypadku nie da się zrozumieć.

Na ich szczycie znajdują się bossowie. Każdy z nich reprezentuję inny gatunek muzyczny od punk rock, przez funk, metal po rock and roll. Walki z nimi nie są trudne. Praktycznie jedzie się po nich jak po łysej kobyle.

Nie jest to złe, bo można bardziej się skupić na ich kreacji i oryginalnych mechanikach, które się nie powtarzają. Warto dodać, że są równie wygadani, a wiec uważajcie na ich słowa. Może zaboleć…

Każdy szef to osobna lokacja, a ekran wczytywania będzie pokazywał się dość regularnie. O dziwo poczciwa konsola wciąż daję radę i jakoś dało się to przetrzymać.

Rozgrywka, jaka jest w slasherach, każdy widzi. Szybka, dynamiczna i zawrotna. Tutaj mamy oczywiście to zapewnione i wraz z postępami zdobywamy walutą wewnętrzną potrzebną do odblokowania skilli.

Tyle, że brońmy będą pompony i tęczowa piła łańcuchowa to nie żart. Podstawowy atak, który jest pod Y jest dość wolny, warto go używać już w połączeniu z innymi kombinacjami. Długo nie będzie się na to czekać.

Szybko odblokowuję się to co przypadnie, każdemu do gustu i będzie można szybko zaszaleć. Wraz z kolejnymi rozdziałami pozna się resztę rodziny Juliet, którzy są łowcami zombie. Nie mówiłem wam o tym? Ups…

Piła wraz z rozwojem daję dodatkowe opcje bojowe. Najlepszym przykładem jest zmiana w mobilnego gatlinga. Przy tej okazji muszę wrzucić pierwszy kamyczek do ogródka twórców. Automatyczne namierzanie działa dość kiepsko w momencie jak chce się trafić konkretny cel.

Łatwo temu zaradzić i wyłączyć tą opcję. Wtenczas upierdliwy zombie baseball polegający na zdobywanie baz i eksterminacji konkurencji nabiera rumieńców. Jeśli chodzi o inne dolegliwości to można wspomnieć kamerę, która rzekomo nie radzi sobie w ciasnych pomieszczeniach.

Osobiście nie doświadczyłem tego, a wiem o tym jedynie z materiałów jakie przeczytałem. Jeśli graliście Deadpoola to wiecie czego się spodziewać pomiędzy walkami z bossami. Dla tych co niemieli tej przyjemności uprzejmie wyjaśniam.

Liczne mini gry jak choćby baseball, czy koszykówka w której z góry był podany wynik jaki należało przebić w określonym czasie. Nie zabraknie też nawiązań do Pac-Mana i innych retro gier z ubiegłego stulecia.

Istotną choć mało ciekawą aktywnością będzie ratowanie kolegów ze szkoły. Jeśli się wam uda będą nagradzać medalami. Jeśli nie, no to będzie jeszcze jeden truposz do odstrzału. Warto jednak się do tego przyłożyć z dwóch powodów.

Pierwszy to kasa za którą będzie kupować umiejętności, apteczki (lizaki) kupony itp. o tym za chwilę. Ważniejszą sprawą jest fakt, że wpływaja to na zakończenie, które pokazuję się po napisach końcowych. Jeśli nie dotrwacie to nawet nie będziecie tego świadomi. Podobnie było w The Darkness 2.

Co do sklepu można zaopatrzyć się w rzeczy wymienione wyżej jak i przedmioty kosmetyczne np. skiny. Możecie mi wierzyć dla każdego coś zbocz… dobrego się znajdzie, tak właśnie. Dodatkowo będą tam piosenki do odblokowania, można samemu sobie je ustawiać w playliście.

Tyle co do tematów mechanikowo – rozgrywkowych. Czas na fabułę. Nie jest ona jakoś zawiła, czy ambitna. Za to dość zakręcona i czuć, że nie miała być poważna. Nie obśmiewa jakiś szablonów, ale stara się dać trochę radochy.

Bohaterowie są przerysowani i relację między postaciami to istna kompilacja wszystkiego co najlepsze np.: Misiu, tata Cię polubi. Co rzecz jasna nie będzie prawdą, aż do przełomowego momentu jak mu się odmieni. Co zabawniejsze niby czemu ma tak się stać? Kochaś córki robi za brelok (to ten z okładki gry).

Nie próbujcie odpowiadać na pytania co, czemu i dlaczego. W Lollipop Chainsaw nie ma za grosz logiki i w tym tkwi jej piękno. O dziwo Nick stara się zachować normalny punkt widzenia na bieżącą sytuacje, ale czy to ważne?

Same relację i wątek miłosny jest oparty na dziele Szekspira. Podpowiedź to imię protagonistki. Czy warto wnikać w ich relację? No cóż mamy tu skrzyżowanie typowej nastolatki „idiotki” i sportowca szkolnego. Taki zestaw mówi sam za siebie. Co nie zmienia faktu, że przyjemnie się słucha wymianę zdań pomiędzy nimi.

Podsumowując Lollipop Chainsaw to produkcja na zaledwie sześć godzin. Jeśli jednak komuś było mało można włączyć New game + i walczyć w światowym rankingu,  o ile ktoś to jeszcze robi. Poziom trudności jest domyślnie prosty i tylko gdzie nigdzie może zmusić do powtórek (patrz. Gry nas czas i qte). Fabularnie też niczego nie brakuję jak na ten gatunek. Ocena końcowa 8/10 (jakbym wykupił skin bikini dałbym więcej (śmiech).

Udostępnij:

Recenzja Vampyr

 Mamy 1918 r. w Londynie panuje wszem i wobec hiszpanka. Wcielamy się w powracającego doktora Jonathan Reid z trzyletniej wojny.

Nazywam się Piotr Salwa, ale znany bardziej jestem jako Bezimierz van Hellsing pogromca wampirów. Brytania zjednoczona jest pod berłem George Frederick Ernest Alber.

Mrok epidemii coraz mocniej zaciska się na Londynie? Sprawdźmy, czy DONTNOD poradzi sobie z tym wyzwaniem. Omawianą grę przeszedłem na Xbox One S. Można ją również ograć na pozostałych konsolach i PC z Win10.

Vampyr to cRPG osadzony w klimatach grozy i to bardzo sugestywnej. Świat ponury i okrutny. Tutaj nikt nie pocieszy i poklepie po plecach. Potwory wszem i wobec rządzą niepodzielnie w mieście, a ludzie ukryci są w wąskich dzielnicach. Skrywają oni swoje jeszcze mroczniejsze sekrety.

Nie należy traktować tego tytułu jako staro szkolnej produkcji, gdzie twórcy mieli wolną rękę i dość kasy, aby wcielić w grę wszystko co chcą. Vampyr to typowy segment budżetowy, co szybko zauważycie patrząc na oszczędne animacje twarzy głównych bohaterów jak i pobocznych.

Tytuł ten należy oceniać po przez pryzmat dość nietypowej mechaniki zdobywania poziomów. Nie zabraknie tu też tradycyjnej młócki mobów, czy zdań głównych i side q. Devowie wymyśli tu coś lepszego!

Protagonista jest wampirem, czy też ekonem jak mówią o sobie nieśmiertelni. Żywią się oni krwią i tu jest sedno sprawy. Jak sprawić, aby nie traktować żywicieli jako mobilne  level boosty?

Trzeba nadać im głębi jakiej nie zaoferuje nikt inny. O każdej napotkanej postaci niezależnej mógłbym napisać notatkę biograficzną na co najmniej jedną stronę A4 i to lekką ręką. Gdybym omówił ich wszystkich musiałbym poświęcić na to ok. 30 str.

Liczba dialogów jest naprawdę imponująca i warta wysłuchania. Jeśli jesteście nastawieni i przede wszystkim na tego typu aktywności to dobrze trafiliście. Nie zrobiono tego, aby zapchać jakoś te trzynaście godzin kampanii.

Ma to być sposób, abyśmy zastanowili się nad tym, czy na pewno chcemy kogoś zabić. Wszystkie dzielnice i ludzie tam żyjący są niczym sieć pająka. Powiązania między nimi są tak ścisłe, że można zwątpić.

Oczywiście możecie mieć to gdzieś i pójść się napić na jednego. DONTNOD przewidział to i stopniowo wraz z kampanią odblokowywał kolejne poziomy hipnozy. Dzięki temu nie zepsujemy sobie gry, a także będzie więcej czasu na zapoznanie się z tym co w grze jest dobre.

Skoro jestem jeszcze przy zdobywaniu poziomów. Trzeba pamiętać, aby pohamować pragnienie. Jeśli przekroczycie granicę wszyscy mieszkańcy giną, a na ich miejscach znajdziecie skale (wampiry niższe) i łowców.

A co jeśli jednak będzie się starali zbalansować tę „krwawą wagę”? Konsekwencje są naprawdę ciekawe! Od strajków, po tajemnicze zniknięcia, które będą wywoływały „wydarzenia” na mapie świata.

Rezultaty waszych działań nie będą takie jak w Wiedźminie 3, a raczej jak w nadchodzącym Dying Light 2, czyli środowiskowe. Otocznie będzie się zmieniać i nowi wrogowie zaczną się pokazywać lub starzy zmutują się.

Czyni to główny wątek dość liniowym, a wpływ na jego koniec będzie miało ile dzielnic przetrwało. Wewnętrzne historie są naprawdę dobrze zaprojektowane i wartę uwagi. Wiele postaci, które się spotka ma coś do ukrycia i warto się dowiedzieć co robią. Oczywiście wykorzysta się do tego „umiejętności szpiegowskie”.

Fabuła jest równie dobrze „związana” w głównym wątku, a decyzje jakie się tam podejmuje wypływają zasadniczo na balas świata. Jeśli gra doczeka kontynuacji i będzie możliwość importowania wyborów to będzie hit gwarantowany.

Przy misjach głównych decyzje są wyraziste pod kątem tego co możemy zrobić z pokonanym wrogiem. Trafiłem nawet na parę perełek, które w 100% mnie usatysfakcjonowały, a dzieje się to dość rzadko.

Niestety są też i takie momenty, że na jedno wychodzi. Nie ma nawet jednej różnicy w danej scenie, ale jak wspominałem na początku nie mamy tu gry 3a. Dlatego jestem wstanie to wybaczyć.

Przyszła pora na doktora, (ale suchar). Walka jest dobra pod pewnym względami nawet lepsza od tych z Ac Origins. Trzeba nauczyć się ataków przeciwników i wykazać się skillem. Nie miałem wrażenia, że uderzenie było przypadkowe, a rzeczywistym trafieniem w ciało.

Problemem w walkach był system namierzania. Każdego przeciwnika trzeba oznaczać, aby się do niego "przylepić". W przeciwnym wypadku to może trafi się go w dupę. Kamera dobrze chodziła nawet w zamkniętych pomieszczeniach, a więc niema problemu. W finałowej walce z bossem warto odpuścić przyczepianie się. Nie pisze czemu, sami zobaczycie.

Wraz z kolejnymi nowymi atakami zaczniecie odczuwać rozwój, a moby staną się coraz łatwiejsze. Z początkowych „przeszkód” zrobią się nich „apteczki” i ładowarki mocy. Dzięki temu nie będziecie się nimi nudzić.

Szybko ucząc się skilli, które wam pasują będzie można dobrać odpowiedni zestaw pod własne potrzeby, jeśli coś nie przypadnie do gustu zawsze jest opcja restartu w kryjówce. Będziecie korzystać z tego chętnie. Wrażenia i sposób spostrzegania walki zmienia się zasadniczo.

Będziecie też korzystać z dość pokaźnego arsenału broni, który da się ulepszać. Mamy do dyspozycji podstawową formę craftingu. Po przez posiadane surowce podnosimy rangę i efekty jakie ma wywołać ma broń. Więcej nie mam w tej kwestii do dodania.

Największą bolączką Vampyr jest backtracking. Patrzenie co chwila na mapę jest tu normą, chyba, że się dobrze orientujecie w terenie. Warto dokładnie przyglądać poszczególnym ścieżką. Skrótów nie brakuje, ale łączą się one często z kryjówkami rozsianymi po mieście.

Inną dość męczącą lub charakterystyczną zagadką jest to, że trzeba znaleźć wejście do budynku, bo główne w większości przypadków jest zamknięte. Nie będzie to spoilerem jak napiszę, że tylna furtka to właściwa odpowiedź.

Nie zabrakło też bardziej klasycznych błędów. Wrogowie potrafią utknąć w ścianie, obiekty się przenikają itp. Ale mamy też coś w rodzaju cenzury przy przekleństwach. Chodzi o to, że pewne słowa są nie wypowiadane. Były też i inne, ale nie miały żadnego wpływu na rozgrywkę.

Ostatnim dziwnym zjawiskiem było pojawianie się w losowych momentach komunikatu wczytywania się. Nie chodziło o przechodzenie do innej lokacji. Mogło się to dosłownie wydarzyć w każdej chwili. Trudno mi powiedzieć, czy to kwestia portu na konsole, czy coś więcej.

Podsumowując, Vampyr jest grą dobrą, ale nie wybitną. Sporo w niej ciekawych pomysłów jaki i soczystych kąsków o których warto dyskutować. Każdy kto lubi posłuchać dobrej powieści powinien się zainteresować. Tylko jak się skupi na historii to napisze pracę magisterską, a nie recenzję. Ocena końcowa 7.5/10  

Udostępnij:

Translate

Czytelnicy

Wyświetlania