Boso przez Azeroth, Odcinek 2: Quo Vadis

Kto by się spodziewał, oto mam przyjemność wrzucić ostatni tekst w tym roku. Jest to kolejny odcinek w którym streszczę moje przygody w War of Warcraft. Pochwale się jeszcze, że będzie to 70 artykuł i tym samym pobiłem swój rekord roczny!

Jak wygląda sytuacja? Jest nawet lepiej niż dobrze! Zaatakowałem solo Orgrimmar, dla nie grających wyjaśniam, że jest to stolica Hordy (tfu). Jak do tego doszło i czym się skończyło to już okaże się w dalszej części felietonu.


Zacznę od tematu numer jeden: po co dają boost do max poziomu? End game w dość sporej części opiera się na wykonywaniu misji. Jednak jeśli już wbije się ten 70 lv cała ta aktywność zaczyna tracić sens. Inaczej się ma sprawa jak się robi to w ramach rozwoju głównej postaci. Człowiek się uczy grać, co jest dość istotne, aby nie zostać wykopanym z pt.

Spędzając te parędziesiąt godzin grając hunterem postanowiłem stworzyć alta, a tak dla hecy. Zrobiłem monka dałem mu ten nieszczęsny boost i zacząłem grać. Szok i niedowierzanie jak się tym dobrze gra. Uprzedzając pytania ustawiłem go jako dps, bo jakoś nie widzę się w roli tanka, czy uzdrowiciela.

Blizz wyraźnie daje znać takiemu nowicjuszowi, że wita go z otwartymi rękami. Kasa, sprzęt, torby 30-to slotowe i wiele więcej na dzień dobry. Jak zagracie sami zobaczycie, o co w tym chodzi. Trzeba było czym prędzej ogarnąć co i jak, aby pójść na instancje. Zanim się obejrzałem trafiłem na heroic mode. Zdaje sobie sprawę, że nie są one dziś jakimś wyzwaniem, ale te 12 lat temu to już było coś.


Dla mnie to jednak taki symboliczny przeskok. Najzabawniejsze, że stało się to automatycznie. Na początku myślałem, że jestem na podstawowym lochu, a tu nagle klucz do skrzynki w banku. Nieźle się zdziwiłem (śmiech). Wgrałem też addon sprawdzający jaki wykręcam dps i na tym skończę ten wątek...

Po przerobieniu podstawowych tras okazało się, że jednak stare insty są tylko dla nowych, a szkoda. Wzięło więc mnie na zwiedzanie starych rajdów. Zacząłem od tych na Northrend. Nie będę ukrywał że zahaczyłem o twierdze Lich Kinga. Lecz nie o nim chciałem pisać. Lecz o innym dungeon, gdzie gnom wezwał lidera Płonącego Legionu. Nagle mnie olśniło, że jeszcze nie grałem ani chwili warlockiem. Tak oto powstał pomysł na alta, a zwie się Kurdupelus xD

Na początku smęciłem trochę o zadaniach. Mam tutaj mieszane uczucia, bo do 65 lv jest nijako. Misje fabularne są takie bez ładu i składu. Już takie zlecenia od centaurów pozwalały poczuć się jak łowca przygód. Dla sprawiedliwości dodam jeszcze, że trafiłem na parę ciekawych q. Jednym z nich było łapanie mobów na modłę Ghost Buster, a kolejnym wysłuchanie historii starego krasnoluda. Niekiedy najmniej pozorne czynności mogą być tym, które zaskoczą najbardziej.


Wszystko odwraca się o 180 stopni, jak dobije się 70 lv. Wydarzenia lecą już hurtem, a przyznać muszę jest tego całkiem sporo. Jedno z nich wyglądało niestety dość dziwnie, bo... a zresztą sami się dowiecie jak zagracie lub obejrzycie na yt. No mniejsza z tym, bo w ramach kampanii przyszło odwiedzić kilka kontynentów w tym Kalimdor.

Już dawno mnie kusiło, aby zajrzeć do Orgrimmaru. W końcu trwa rozejm to czemu nie wpaść z wizytą? W całej tej szarży chodziło, o to, aby zobaczyć co się stanie. Podobno kiedyś było normalne, że gracze atakowali główne miasta przeciwnej frakcji. 

Szału nie ma po prostu niektóre npc starają się zrobić miazgę z mojego krasnala i tyle. Konsekwencją tego, było wylądowanie do pierwszego miasta z Bitwy o Azaroth. Nie miałem jak naprawić sprzętu, a już pojawił się rycerzyk śmierci. Plusem tej wędrówki na okrągło był nowy wierzchowiec z zadania. Niby człowiek miał pecha, ale ostatecznie na dobre wyszło.


Wraz z robieniem misji frakcyjnych z bieżącego dodatku odkryłem pokemony. Ściślej rzecz biorąc stworki, które funkcjonują na tych samych zasadach. Sęk w tym, że nie miałem uprawnień. Szybko przypominał mi się trener, którego trafiłem koło Gold Shire.

Na koniec jeszcze mała, a jakże opłacalna rzecz mi się trafiła. Blizz przygotował światowe zadania. Myślę sobie, ok czemu nie spróbować w końcu mają z nich lecieć fajne itemy. Pancerza co prawda nie dostałem, ale w skrzyni było 800+ złota. I tym pozytywnym akcentem kończę ten tekst do następnego odcinka.
Udostępnij:

Days Gone, no nareszcie skończyłem! (Recenzja uzupełniająca)

Obiecałem uzupełnić poprzedni tekst, jeśli będzie warto coś dodać. Owszem jest i tego się obawiałem najbardziej.

Na każde arcydzieło przepada marna kopia. Days Gone jest tego najlepszym przykładem. Z dobrego początku szybko gra się stoczyła. Pisałem o tym w poprzednim wpisie. Tutaj rozszerzyli jeszcze bardziej ten obłęd.


Zaczęli dodawać coraz to bardziej kuloodpornych przeciwników. Jednak absurd ten najbardziej pokazywał się jak dodano kolejne wrogie jednostki. Padają, następnie wstają i tak w kółko Macieju. Jeśli komuś było mało potrafili się teleportować za mur jeśli padli tuż obok.

Innym przykładem tych pomyłek to pojawienia się nowych mutantów (bossów). Łamacz i wiedźma nie okazali się jedynymi. Pojawia się jeszcze jeden, po jego zapowiedzi spodziewałem się czegoś naprawdę konkretnego. Okazała się całkiem inaczej. Jak szybko się pokazał tak szybko skończył. 


Wraz z tym wątkiem warto pochylić się nad hordą. Wielka, od 250 do ponad 300 świrusów. Prawdziwy żywioł, który zamiata wszystko. Groza i terror można było to tak opisać. Czy wysyp tych stad jest wskazany jak wcześniej robił jedynie za symbol?

W moim odczuciu lepiej by się stało jakby nic się nie zmieniło. Zawsze gdzieś w pobliżu i wiecznie niebezpieczna. Okazuje się, że jest całkiem odwrotnie. Główna atrakcja okazała się przereklamowana, a do tego, tak bardzo chciano ją upychać, gdzie popadnie, że nawet zaczęła spadać z nieba. Nie dosłownie rzecz jasna.


Nie zabrakło też pozytywnych aspektów. Fabularnie gra nabiera tempa i zamyka poszczególne wątki. Widać powiązania i ich konsekwencje. Żeby nie spoilerować powiem tak, każdy dostanie to na ca zasłużył. Bo ciut niejakiej kampanii przynajmniej na samym końcu coś zaprezentowano. Pułkownik i jego bojówkarze okazali się ciekawą grupą.

Muszę jednak wrzucić mały, taki tyci kamyczek do ich ogródka. Dokładnie chodzi, o ludzi odpowiadających za dubbing. Dajcie aktorom możliwość zobaczenia szerszego kontekstu wydarzenia. Inaczej będzie taki jegomość spokojnie mówić, a Npc szalał z zdenerwowania. Kompletnie to do siebie nie pasuje.


Chemia między bohaterami nabiera w końcu mocy. Sporo spraw wreszcie nabiera sensu, co pozwala lepiej zrozumieć jaki był tego początek. Nie brakło również humorystycznych momentów i nawiązań do dobrze znanych nam rzeczy.

Bardzo przypadło mi do gustu jak wiele było trudnych decyzji natury moralnej. Deek naprawdę nie miał lekko. No i znowu, czemu nie oddali tego wyboru graczom? Byłaby to naprawdę dobra podpora pod wyższą ocenę końcową.  


Przy samym finale dostałem miks wszystkiego. Zaczynając od błędów w puszczanych dialogach, aż po gąbkową zmorę, a kończąc na błędnych decyzjach w projekcie. Wielka, ach wielka szkoda, że jakiś debil w garniaku tak schrzanił naprawdę dobry scenariusz.

Usuwając wszelkich wypełniaczy pozwoliłoby fabule jeszcze bardziej błyszczeć. A tak, ma się jej dosyć. Odczuwałem to jeszcze bardziej jak nie mogłem pominąć opcjonalnych misji.


Z tymi q też trochę dziwnie było. Gniazda, czy obozy łupieżców rzeczywiście dało się robić kiedy miałem na to ochotę. Zanim przekroczyłem przełęcz podobnie sprawa miała się z misjami z obozów. Wtem cóż się zmieniło i gra przymusowo ganiała do wszystkich możliwych misji. Żeby było śmieszniej przy jednej takiej dostałem komunikat o niesprawnym motorze. Wczytywanie i wyłączanie nie pomagało. Odjechałem tym „niesprawnym” sprzętem. Porobiłem co się dało i wróciłem z powrotem. O dziwo nagle stał się wypełni działający.

Podsumowujmy Days Gone to gra, która miała wszelkie karty w ręce, aby narobić sporego zamieszania. Inspirowała do stania się The Last of Us, a jest, czym jest. Za duży nacisk nałożono tutaj na walkę i wojnę. Mimo, że przekaz jest widoczny to poprzez niepotrzebne „atrakcje” schodzi na drugi plan. Może to dobrze, że kolejna cześć nie powstania póki co. Za kilka lat zostaną te lepsze wspomnienia i wtedy zrobią reboot serii.  


Udostępnij:

Grinch: świąt nie będzie

Na czym polegają święta? O co tak naprawdę w nich chodzi? Tego nie wie nikt, a może jednak da się odpowiedzieć na to pytanie? Niech pewien włochacz się w tej sprawie wypowie.

Drugą propozycją jaką naszykowałem to Grinch: świąt nie będzie z 2000 r. Film ten jest pokazany jako baśń z morałem. Nie zabrakło nawet narratora opowiadającego tą historie. Od samego początku wszystko zostaje wyraźnie nakreślone i podzielone. Grinch to ten zły, który chce zepsuć mieszkańcom Ktosiowa Boże narodzenie.  


Wszystko się łączy i mamy pokazany ten jakże przesłodzony świat. Sformułowanie nie przypadkiem użyte, bo miasteczko jest już co tu ukrywać tandetne. Dekoracje jako jedyne nie przetrwały próby czasu.

Inaczej ma się sytuacja zresztą tej jakże długiej produkcji. Grinch: świąt nie będzie jest na tyle rozwlekły, aby móc pokazać wszystko, co chce. Nie sposób tego nie zauważyć. Jest to na swój sposób wielka zaleta. Motywacje każdej ze stron są zaprezentowane klarownie. Gdzie nigdzie nawet dało się doszukać krytykę nadmiernego konsumpcjonizmu. Lecz nie o to tu chodzi. Scena w której młode ktosie ostrzegają przed Grinchem przemyciła istotną wiadomość.

Nie wolno naruszać naszej utopii i zakłamania jakie tu panuje. Dość odważnie, ale sami twórcy w końcu wyciągają to jak ostatni prezent z worka Mikołaja. Lecz ja nie o tym, bo w tej całej układance chodzi, o zgoła inną rzecz.


Mowa tu o samotności, skupieniu się tak naprawdę na sobie, a jednocześnie udawaniu jak się troszczy o bliźnich. Antagonista jest takim sumieniem ktośów. Przedstawiono go jako rezultat ich działań tych złych jak i dobrych.

Można byłoby tak na to patrzeć, gdyby nie parę szczegółów, które naruszają to przesłanie. Zielony włochacz nie był święty i potrafił dać popalić. Ostatecznie dało się to przyjąć jako rodzaj buntu, czy raczej sprzeciwu.

W rolę główną wcielił się Jim Carrey. W sumie to dlatego sięgnąłem po ten tytuł. Powiem szczerze nie zawiodłem się. Choć spodziewałem się zobaczyć ponownie Maskę, czy Psiego detektywa w którego dość często się wcielał. Nie powiem, że były chwile, że miało się wrażenie oglądania powtórki z rozrywki.


W głównej mierze było tak za sprawa jego dość rozpoznawalnego głosu. Wszelkie podkreślenia poszczególnych wypowiedzi odgrywał wprost identycznie jak w innych produkcjach. Trafiła się nawet wypowiedź niemalże identyczna. Koniec, końców wyciągnął wszystko co najlepsze z tej roli.

Po przeciwnej stronie natomiast była mała Cindy Lou Who (Taylor Momsen). Była aniołem, czy też duszkiem świąt. Jej dociekliwość i wiara w ludzi sprawiła, że Grinch mógł stać się lepszy. Nie oszukujmy się w filmie familijnym może być tylko jedno zakończanie.

W jej przypadku nie można powiedzieć, że porwała publikę. Na samym początku rzuca się w oczy inna aparycja. O dziwo nie zaniedbano ten szczegół. Na końcu i to wyjaśniają. No mniejsza, wszelkie wydarzenia był bezpośrednio lub pośrednio z jej przyczyny. Każda liwina musi się od czegoś zacząć i tak tutaj jest.


Teraz co nieco o stanie technicznym filmu. Najwięcej co tu mówić napracował się kamerzysta. Na większości scen tyle się dzieje, że nie wiadomo na co patrzeć. Nie raz, nie dwa stosowane są zbliżenia, a nawet przebicie czwartej ściany. Przeciwieństwem tego są dekoracje. Miasto które jest dobrze naświetlone i całe pstrokate, aż kole w oczy. Żeby lepiej zobrazować to wyobrażacie sobie wystawę sklepowa ze sztucznymi słodyczami. Same imitacje trącą tanią chińszczyzną i już macie pogląd idealny.

Całość ratuje charakteryzacja aktorów. Tutaj jest o wiele lepiej. Jedynie fryzury są jakie są. Ocenę wam zostawiam. Przez te nierówności i ciut przydługi czas waham się, czy przyznać więcej punktów. Tak, czy siak powinna być to niezła propozycją na dziś, czy jutro. Napiszcie w komentarzach jakie są wasze ulubione propozycje filmów świątecznych.
Udostępnij:

Co by było jakby Samych swoich nagrywali w Stanach?

Jak się to u nas mawia: święta, święta i po świętach. Jednak do sylwestra jeszcze coś tam zostało. Może więc warto obejrzeć jakąś ciekawą komedię w starym stylu?

Kakao w ręku jest. Chwila, a gdzie pilot? No tak tutaj, no co? Już nie jestem, aż tak młody! Jak będziecie w moim wieku to sami zobaczycie. Skoro już wszystko gotowe to się rozsiądzie. Na pierwszy ogień pójdą Dwaj zgryźliwi tetrycy z 1993 r.


Nie jest to najmłodszy film, ale mimo swego wieku wciąż daje popalić. Historia jaką opowiada można śmiało nazwać amerykańską wersją Samych swoich. Co prawda nie ma tu Karguli i Pawlaków, lecz w czym to przeszkadza.

Od samego początku mamy tu wymianę "uprzejmości" między protagonistami tej produkcji. Jednak nie wszystko będzie się toczyło głównie wokół nich. Niekiedy kolejne pokolenie też będzie miało coś nieco do powiedzenia. Krążę i krążę, ale warto w końcu przejść do jakiegoś sedna.


Humor, jaki tu wstawili jest naprawdę wszelaki. Od tradycyjnego, jak to jeden drugiemu zapewnia jakąś niespodziankę. Aż do dwuznacznych wymyślnych aluzji, które łatwo załapać. Musiałem się upewnić, ale tak, 3 lata wcześniej wydano na swój sposób bardzo podobny film Kevin sam w domu. 

Jeśli się zastanawiacie w czym jest podobny to spieszę z odpowiedzią, że właśnie z wszelakimi kawałami jakie sobie wycinają przyjaciele / wrogowie. Najzabawniejsze, że oni sami bardziej udają przed sobą niż wszystkimi, że naprawdę dalej są przyjaciółmi. Nie widać tego wprost, co to, to nie. Jednak między wierszami da się to wyczytać. Nie znaczy, że w tym szorstkim męskim związku nie zabraknie zgryźliwości.


Do tego diamentowego duetu trzeba dorzucić bombę. Nie jest ona najmłodsza, ale przy nich każda się nada. Dopiero teraz wszystko nabiera rumieńców. Ariel Truax wpada jak wulkan entuzjazmu i robi swoje. Wszystko, co do tej pory panowie znali się zmieniło. Swoją drogą przypomina mi moją sąsiadkę. Zastawiam się jak mogli się nią zainteresować. Jak widać na każdego potwora znajdzie się amatora.

Wraz z jej wejściem oprócz ożywienia wszelakiego. Doszła, co tu ukrywać rywalizacja, a wraz z tym liczne nieporozumienia. Przez wszelkie sugestywne dwuznaczności i lataniu wokół jednego tematu może wyjść nie jedno. Dzieje się tak zwłaszcza za zamkniętymi drzwiami, gdzie łowi się ryby. Między tym co ludzie usłyszą, a rzeczywistością może naprawdę być spora różnica.


Warto dodać, że nie zabraknie bardziej poważnych wątków. Nie będą one przytłaczać, a jedynie wybrzmiewać. Warto ich posłuchać, bo jak życie daje to trzeba brać nie oglądając się na konsekwencje.

Idąc tak od skeczu do skeczu, aż trudno oderwać się od ekranu. Emocje jakie biją od wszystkich bohaterów, którzy zostali naprawdę dobrze napisani są warte każdej minuty. Zastanówcie się tak przez chwilę, czy ta chemia nie jest tym prawdziwym czynnikiem jaki napędza to wszystko?

Podsumowujmy, czy warto poświęcić wieczór na obejrzenie Dwóch zgryźliwych tetryków? Jest to dobry film z zaznaczeniem, że bardziej tak powiedzmy 12+ z powodu wielokrotnie wymienianego. Nic tam się nie dzieje, bo niby jak, a młodsi zapewne i tak nie zrozumieją aluzji, ale mogą zawsze zapytać. Tak czy inaczej jest to udany tytuł. Ma w sobie przesłanie ponadczasowe i warto się nad nim zastanowić, a przy okazji pośmiać z pomysłowości starszych panów.

Udostępnij:

Życzenia Świąteczne :)

Z okazji nadchodzących świąt pragnę złożyć wam życzenia:

Małą gwiazdkę przed świętami. Przyjmij proszę z życzeniami. 
Może spełni się marzenie Białe Boże Narodzenie
lub, gdy przyjdzie Ci ochota Niech to będzie gwiazdka złota
bo, gdy spada taka z nieba.
Wtedy zawsze marzyć trzeba
No, a jeśli tak się zdarzy,
że srebrzysta ci się marzy.
Możesz także taką zdobyć
i choinkę nią ozdobić.
Gwiazda, gwiazdce zamrugała
i choinka lśni już cała.
Naszych marzeń jest spełnieniem,
bo jest piękna jak marzenie.
A pomarzyć czasem trzeba.
Każdy pragnie gwiazdki z nieba.

Przy okazji małe ogłoszenie: 
Recki jakie miały się pokazać w ciągu tego weekendu opublikuje w następnym tygodniu. Nie wpłynie to na to co pokaże się w kolejny weekend. 



Udostępnij:

Wstanę wrażenia z mangi Potworna słodycz (od tomu 1 do 4)

Na każdego potwora znajdzie się amatora. Po przeczytaniu pierwszych tomów tej mangi słowa te nabrały nowego znaczenia.

Na dziś przygotowałem mangę, która zainteresowała mnie swoim tytułem. Potworna słodycz. Praktycznie nie widziałem czego się spodziewać, ale jakoś miałem przeczucie, że się nie zawiodę. Powiem, że wyszło całkiem znośnie. Rozsiądzie się wygodnie i posłuchajcie.


Nie jest to jakiś wybitny tytuł. Jednak recenzowane tu tomy od 1 do 4 zawierają całkiem sporo fabuły. Fakt, że wiele się dzieje pozwala miło spędzić czas z tym tytułem. Manga opowiada typową historie romansu szkolnego. Ona pełna kompleksów i nie lubiana ma się rozumieć. On numer jeden w szkole.

Po takim wstępie już wiadomo czego się spodziewać, bo w końcu temat nośny. Jednak pomysłowość japońska mnie nie zawiodła i do tej układanki dodano sporą niewiadomą. Otóż Kuroe, protagonistka ma pewne dolegliwości zdrowotne. Pod wpływem silnych uniesień zmienia się w Godzillę. Dobrze to brzmi, ale tak naprawdę wszelkie gwałtowne emocje powodują jej transformacje.


Początek jest dość klasyczny, jednak gwóźdź programu szybko się pokazuje. W sumie bez tego byłaby to dość bezpieczna seria. Pierwsze dwa tomy to nic innego jak dobrze znane obrazki, gdzie kochankowie muszą się lepiej poznać.

Szybko pokazują się kolejne postacie. Ciekawym zabiegiem jest wprowadzenie matki jako jednej z nich. Mimo, że komiks ten jest komedią to właśnie te bohaterki drugoplanowe były katalizatorem co zabawniejszych momentów.


Warto wspomnieć, o potwornej fance wielkiej jaszczury. Tutaj załącza się najbardziej żenujący humor. Nie powiem, że nie był też przyjemny, lecz oklepane skecze są jakie są. Po licznych ekscesach w lunaparku pokazali się kolejni milusińscy. Tym razem przełożono na nich główny nacisk.

Powinno się ich w takim wypadku nazwać supportowymi z tego też powodu, że pozwoliły Kuroe spojrzeć na swoje problemy z innej perspektywy. Bonusem jest też chwila przerwy dla czytelnika. Takie wytchnienie może dobrze zrobić jak już zaczęło się odczuwać przesyt.



Autor pociągnął ten temat i pokazał, a jakże plaże. Żeby nie musieć rysować dużej liczby plażowiczów ogłasza ustami jednej z bohaterek, że plaża została przez nią wynajęta. Tutaj pokazano pełny wachlarz atrakcji jakie tam występują.

Udało się jednak wyjść obronną ręką z tego banału. Poboczny wątek pochodzenia Kuroe wreszcie się ruszył. Nie był to wysyp informacji, ale powoli pewne fakty zaczęły się łączyć. Z rozdziału na rozdział właśnie ten temat coraz bardziej stawał się lokomotywą napędową. Samo shoujo romansik to ciut za mało.


Obiekt westchnień protagonistki jest za miły i nie ma jakiegoś pazura. Prezentuje się on niejako, a przez to szybko się o nim zapomina. Na koniec pragnę odnieść się jeszcze to części technicznej. Styl rysowania i podział scen można śmiało podzielić na kilka stylów. Od takiego co wyraźnie ma koncentrować na różnorakich zabawnych momentów, aż po stare dobre romanse jakie były przestawiane przed dwudziestu laty.

Podsumowujmy Potworna słodycz to manga, która póki co stara się promować wątkiem wielkiej bestii. Zawarto w niej wszystkie elementy będące trzonem tego typu serii. Zachowano dość zachowawczo, a szkoda, że nie zaszalano nieco bardziej. Jeśli szukacie czegoś niewymagającego to będzie to na ten moment odpowiednim wyborem.
Udostępnij:

Kage no Jitsuryokusha ni Naritakute (Sezon 2)

Kiedy rano wstajesz zacznij od kawy. Bez tego nie jesteś sobą!

W drugim sezonie Kage no Jitsuryokusha ni Naritakute właśnie to się stało. Wziął sobie proszę ja was taki scenarzysta kartkę papieru i zaczął spisywać swoje pomysły. Następnie przepisał do Worda i zapisał jako całość. Na jego obronę dodam, że pod koniec się opamiętał.


Teraz bardziej na poważnie. Nie wiem, co autor miał w głowie tworząc ten sezon, ale pewny jestem, że nie było tam jasnej i klarownej wizji. Zacznę omawiać, po kolei odcinki, a tym samym co nieco ujawnię. Zostaliście ostrzeżeni.

Pierwsze trzy epizody to taki wstęp. Tylko pytanie do czego, bo praktycznie nie łączy się z kolejnymi w żaden sposób. Jeśli jednak doszukiwać się czegoś na siłę to nowi bohaterowie co mieli w tym jedno ujęciowym ciągu. W pewnym sensie pokazują się jeszcze w tym sezonie. Wróć jednej bohaterce, o dziwo przedłużono kontrakt. Pozostali dostali minimalne wstawki.


Dopiero od czwartego epizodu fabuła wraca na stare tory. Tytułowa eminencja Shadow postanawia rozwalić cały rynek do góry nogami. Początkowo jeszcze sądziłem ok, teraz dopiero się zacznie. Jednak w jakimś swoim pokręconym myśleniu olał on swoje szwadrony haremowe. Zrobił z tego przypadkiem, o dziwo totalny dramat obyczajowy z Alfą w roli głównej.

Oglądając z pewną uwagą próbowałem się doszukać jakiegoś sensu. Praktycznie nie było takiej możliwości, aby się to powiodło. Jedyną konsekwentnością było to, że wszyscy pożywali coś co nazywam syndromem Ainza. Odwołuje się tutaj do protagonisty serii książek Overlord. Niezależnie co zrobi wspomniany jegomość i tak wyjaśnią sobie na jego korzyść. Wmawiając sobie, że jest co najmniej geniuszem. Nie może w tej układance zabraknąć faktu, że ma niesamowitego farta.


Shadow dokłada do tej formuły jeszcze jedną rzecz. Jest dupkiem pazernym na kasę. Tak pokazuje się przez większość czasu antenowego. Niekiedy próbują go wybielić. Trudno w tej komedii to przyjąć na poważne. No dobrze, a teraz jak afera bankowa została zakończona i... kto by się spodziewał... Kult dostał, po dupie zgodnie z planem mistrza.

Między tymi głównymi blokami przewieją też pomniejsze mniej lub bardziej zabawne historyjki. Praktycznie bez nich było dość szaro, a tak ratują sytuacje. Umożliwiły pociągnięcia całości do wątku, gdzie opamiętano się i nie wrzucano co popadnie do tego garnka.


Księżniczka Róża wyciągnęła to wszystko na prostą. Wydarzenia z poprzedniej serii połączyły się i coś w końcu pokazały. Ilość wydarzeń jakie miały tu miejsce poszedły lawinowo. Nie szczypano i nie cackano. Zresztą tak też było od samego początku. Kto miał skończyć to kończył. Wszystko okraszono pięknymi animacjami. Natomiast wydarzenia powoli się zamykały i zgrabnie otworzono nowe.

Podsumowując Kage no Jitsuryokusha ni Naritakute to warta obejrzenia produkcja z dość mocnym skrzywieniem artystycznym. Inaczej tego gulaszu nazwać się nie da. Co się stanie dalej? Cholera wie?! Jedno jest jednak pewne, jak do akcji wejdzie Shadow to będą leciały wióry.
Udostępnij:

Boso przez Azeroth. Odcinek 1, Nowy początek: For the Alliance!

Ludzie, ludzie nie uwierzycie! Piekło zamarzło! Po wielu latach nieobecności wróciłem do War of Warcraft. No kto, by się spodziewał....

Kto by pomyślał, że raz jeszcze przyjdzie mi ruszyć do Azeroth. Swoja przygodę z WoW zacząłem jedenaście lat temu. Oczywiście nie gram tak długo, bo już po upływie zaledwie trzech miesięcy dałem sobie spokój.


Można było się zastanowić czemu się tak stało w końcu, po wprowadzeniu Kataklizmu zaczęło się pojawiać kontent do robienia solo. W tamtym czasie rzuciłem się na to jak szczerbaty na suchary. Więcej miałem entuzjazmu, a niż rozsądku.

Poziom wbił się szybko, a człowiek nie widział co dalej zrobić. Jednak to przez gildie polskie ostatecznie przekreśliłem swoją karierę w tej grze. Nie wiem jak teraz, ale wtedy dość częstym hasłem było naucz się strategii na raid z yt. W takim razie po co sama grupa? Wisienką na torcie był język i liczne skróty, których się używało.

Po ostatnim Blizzconie coś mnie tknęło i założyłem demo konto. Krok, po kroku od klasy do klasy sobie testowałem, patrząc co tam ciekawego słychać u niegdyś króla mmorpg. Nowy samouczek jest naprawdę rozkosznie głupkowaty. Pokazane są tam ogólne zasady grania w gry, zamiast samego WoW.


Jak się przejdzie wstępne misje do wpuszczają na lokacje ogólnodostępne. Gdzie zaczyna się fabuła kampanii. Jeśli się nie wie kto jest kim to się nie dowie.

Wybór serwera jest dość istotny, bo każdy rządzi się swoją własną ekonomią. Tak przynajmniej pisali gracze na forach. Inną już namacalną różnicą była liczba grających. Domyślnie trafiłem na jakiś serwer z low liczbą ludzi. Zależało mi na grających polkach, aby mieć okazje się do nich przyłączyć. Do wyboru był Płonący legion i Srebrny księżyc. W Hordzie już byłem, a w planach był świeży start, czyli Przymierze. Czy dobrze wybrałem czas pokaże.

Przeskoczę o krok dalej, bo jak łatwo się domyśleć wykupiłem abonament i zrobiłem preorder na mający premierę nowy dodatek. Utworzyłem krasnoluda huntera ruszyłem dzielnie w świat. Nie chcąc popełnić błędów z przeszłości już wcześniej się przygotowałem. Mimo to zostałem zalany sporą zawartością.


Początkowo myślałem, że będzie się przechodziło od kontynentu do kontynentu i tam będzie się odblokowywać kolejną zawartość. O dziwo jest całkiem inaczej. Trzeba wybrać określone dlc i tam dobić 60 lv. Początkowo sądziłem, że jest to tylko opcjonalny wybór. Wbrew temu co piszą w poradnikach nie ma przymusy, aby przejść do Dragonflight.

Jeśli się chce to nic nie stoi na przeszkodzie, aby zostać tam gdzie się jest i dalej nabijać poziomy. Pierwsze już oficjalne kroki postawiłem na Shadowlands. Pewnie tam bym został, gdyby jeden z zadań się nie zblokowało, co ostatecznie uniemożliwiło dalsze granie. Przypomniałem sobie o Draenor i garnizonach. Czemu więc tam nie spróbować sił?

Poziomy szły jak szalone, a i międzyczasie ktoś próbował mnie rekrutować. Ten fenomen mnie nie przestaje zaskakiwać. Normalnie to człowiek sam musi się prosić o zaproszenie, a tutaj jest całkiem na odwrót.


Kolejną istotną zmianą to odejście od podziału serwerów na pvp, pve. Walki między graczami dalej są na mapach świata. Tylko, że trzeba przełączyć się na takowy tryb. Sprytny zabieg przez co owca jest cała i wilk syty. Po niedużym czasie wybrałem się na dungeony. Tutaj kolejne pozytywy. Pierwszy to brak wielkiej skrzyni z bossa i losowania itemów. Każdy dostaje swój przydział i nie ma żadnych awantur.

Świat War of Warcraft mimo swoich lat ma w sobie coś co przyciąga do siebie. Blizz przynajmniej z Dragonflight wrócił na stare tory. Póki co jestem naprawdę mile zaskoczony po pięćdziesięciu dwóch godzinach zabawy. Nim zakończę pochwale ich również za nie marnowanie starej zawartości. Stare instancje wciąż są żywe. Miło zajrzeć do czegoś dla jednych starego, a innych nowego.

Obecnie mam mało jeszcze nabitego czasu na bieżącej kampanii, ale coś czuje, że będzie tam naprawdę co robić. W ramach małej anegdoty. Nim zakupiłem niezbędne rzeczy do WoW dodałem podwójną weryfikacje. Okazało się to genialnym posunięciem! Następnego dnia już ktoś chciał shakować mi konto. Tym oto miłym akcentem kończę pierwszy wpis z serii Boso przez Azeroth.

















Udostępnij:

Mini recenzja Days Gone (PS4)

Nim przejdę do tekstu właściwego, ogłoszenie parafialne. Postanowiłem wprowadzić pewne zmiany na blogu. Aby móc dostarczać wam, co weekend nowe testy. W związku z czym, będą się pojawiać trzy rodzaje artykułów. Wstępne wrażenia z pierwszych kilku godzin gry, jak i mini recenzje. W tym drugim przypadku chodzi, o produkcje, które przeszedłem prawie w całości.

Jestem już na finale Days Gone. Jest to tytuł, o szerokim wachlarzu emocjonalnym. Prościej jednak tą grę opisało powiedzeniem tam gdzie kucharek sześć tam nie ma coś jeść. Trzeba było tylko sprostować jedno, są tam momenty wartę zapamiętania.


Tylko, że reżyser nie wiedział, co dokładnie ma tam się znaleźć. Wyszła z tego bliżej nieokreślona papka, która pokazuje tragedię ludzi i siłę prawdziwej przyjaźni. Z drugiej strony wali sztampą i fedeksami. 

Rozwijając dalej tamtą myśl to mamy za duży nacisk na zapychacze, które wytrącają z fabuły. Takie przeszkody niszczą imersję jaką daje kampania. Widać wyraźnie, że chcieli zrobić z tego drugie The Lasy of Us. Jednak wypełnianie szeregu misji na jednej mapie w tym wcale nie pomaga. Wprawdzie po jakiś czasie dochodzą nowe obszary do eksploracji, ale tam znowu powtarza się ten schemat.

Wgłębiając się dalej wyłapałem kolejne zasadnicze potknięcia. Zacznę od tego największego. Lokacja obozu Żelaznego Make znajduje się żut beretem od tartaków, gdzie ma legowisko horda. Czym jest ta horda? Spieszę z odpowiedzią. Jest to wielkie stado zombie tak na oko parę set sztuk.


W czasie robienia zadań fabularnych wielokrotnie widziałem co to cholerstwo potrafiło zrobić. Dziwnym trafem mając stołówkę pod nosem nie atakują jej. Może jakoś to jeszcze wyjaśnią, ale póki co prezentuje się to dość śmiesznie.

Następnym problemem jest, czym ta Days Gone ma być? Symulatorem przetrwania z przymrużeniem oka, czy shooterem z gąbczastymi przeciwnikami? Początkowo byłem zalewany najróżniejszymi mechanikami jakimi się gra rządzi. Potem jednak powoli zaczyna wszystko to się walić na łeb i szyje.

Jednak kurtyna nie opadła na dzień dobry. Pierwsze zetknięcie z zombie zwanymi tu świrusami było naprawdę pierwszorzędne. Shotgun robił z nich miazgę. Czuć było kopa broni, a animacja powalenia po prostu magia. Człowiek czół się jak Doom Slayer, u szczytu swojej formy. Potem sytuacja się odwróciła. Czułem, że niespodzianek będzie znacznie więcej.


Generalnie DG wypełnione jest szeregiem błędów, ale nie takich jak lewitujące przedmioty, a konstrukcyjnymi. Rany, jadę po tym tytule jak po łysej kobyle. Kolejną niespodzianką był dubbing. Zacząć trzeba od regulacji audio, bo inaczej nie byłem wstanie usłyszeć po jakiemu mówią. Lecz pies trącał to i fakt, że schrzanili fragmenty jak rozmawiali w czasie podróży w określonych misjach.

Mam coś znacznie ciekawszego. Deek uwielbia gadać i komentować, ma to swoje uzasadnienie. Twórcy w ten sposób starają się trzymać gracza za rączkę, lecz o tym później. Protagonista zawsze klepnie coś przed rozpoczęciem zadania. W momencie jak się zgonie gdzieś w połowie to nie wraca się na sam początek. Nie przeszkadza to jednak, aby odpaliła się ta sama gadka szmatka. Jakby się to raz stało, to poszłoby na konto jakiegoś błędu, ale nie tak się dzieje nom stop.

Jak już ciągnę tą lawinę absurdów to pora uzupełnić, o rozgrywkę. Tutaj jest już lepiej. Wrogowie starają się w miarę swoich możliwości dorwać Johna. Walka na rambo nie wchodzi praktycznie w grę. Nim się ruszy do walki warto zrobić zwiad.


Gdy się to zrobi to trzeba jakoś się ich pozbyć. Jest pewien wachlarz broni palnej i białej. Łatwo będzie ją dobrać do swoich potrzeb, jedynie wszelkie brzytwy wymagały napraw. Amunicji nie brakowało, tak właściwie wszystkiego było w brut. Rozwiązanie to było dwojakie z jednej strony dla graczy chcących czegoś hardkorowego mieli za łatwo, a dla niedzielnych za „trudno”.

Naboi niby sporo, ale trzeba co chwile po nie się schylać. Powodowało to, że walka traciła na tempie. Z benzyną też podobnie się miała sytuacja. Postapokalipsa i wszędzie baki pełne. Trochę się to kłóci ze sobą. Fakt, że krąży się po tych samych terenach sprawia, że surowców do napraw itp. powinno ubywać, otóż nie, one się ciągle odnosawiają. Wszelkie elementy, które powinny dodać wiarygodności temu światu robiły coś całkiem odwrotnego. Przypominały, aż na to, że jest to tylko gra.

Wrócę jeszcze do tytułowej hordy. Pomysł sam w sobie jest naprawdę świetny. Morze nieumarłych, którzy mogą zniszczyć wszystko. Problem w tym, że poczciwa PS4 nie daję rady. Pokazywani są oni z daleka tak, by nie wymagało renderowania tej całej hałastry. W ramach nagrody pocieszenia raz stawiłem jej czoło. Uciekając ile tylko pozwalał motor. Parę metrów ich wyprzedzałem i po kłopocie. Wersja mini tego tworu potrafił szybko załatwić. 


Innym sprytnym zabiegiem mającym urozmaicić rozgrywkę to wydarzenia losowe. Świrusy potrafiły się pojawiać w różnych miejscach tak jak bandyci z swoimi pułapkami. Podobnie jak w Dayinglight jest podział na dzień i noc, co wiązało się aktywnością zarażonych. Z upartością maniaka jest podkreślone większa aktywność nocą, a za dnia ospałe. W rzeczywistości walk z nim w blasku dnia różniła się są liczbą grupek.

Pora na fabułę, bo jakoś znowu odstawiłem ją na bok. Jakby usnąć wszelkie zapychacze to było to całkiem niezłe. Najważniejsze wątki jak miłość Deeka do Sary wybrzmiewała należycie. Nie chodzi o same wspomnienia z przeszłości, a to jak bardzo przeżywał i co był gotowy zrobić, aby ostatecznie dowiedzieć co się z nią stało. Następnie Buuzer i jego wieczne: bracie. Mimo, że szybko go odstawili na boczny tor to przez liczne rozmowy przez krótkofalówkę niczym w Firewatch została przemyślanie pokazana więź jaka ich związała. Nie zabrakło paru dodatkowych wypadów, co tylko umocniło mnie w tym przekonaniu.

W tym rondlu nie zabrakło też miłości do innej... kobiety. Wybaczcie ten spoiler, ale muszę, bo jest równie głupie jak Lords of Pała. Jak ma coś zaiskrzyć to powinno się jakoś stopniowo rozwijać. Niby dali z Rikki jakieś tam misje wspólne, ale tam nic się nie działo! Dopiero pokazanie się boskiej klaty coś pomogło. Na litość boską, cała ich relacja to była klisza, gdzie dało się wcisnąć wszelki kich. Lecz to nie było szczytem tej beznadziei. Ostatecznie to było w kontekście całości nawet zabawne.


Aby podsycić jeszcze jakoś ta historie dało się usłyszeć liczne rozmowy ludzi w obozach. W kontrze do nich stały nagrania Neero (tutejsi federalni) miało mrozić i przerażać, a było zaledwie ok.

W finale wreszcie coś zaczyna ruszać, są nawet teoretycznie „niespodziewane” wydarzenia. Nie ma co udawać, że są one do przewidzenia. Banalne, bo banalne miło, że się jednak starali się na jakąś niespodziankę. Równolegle do tego zaliczyli potknięcie, a ściślej rzecz biorąc trzeba jakoś pociągnąć dalej fabułkę. Tylko jak to zrobić? No tak, wstawić coś co pasuje tam jak pięść do nosa.

A teraz przyszła pora na wszystko to co zapomniałem, albo nie pasowała wyżej. Od czego zacząć? Prowadzanie za rękę. Czy komuś się to podoba, czy nie twórcy głosem protagonisty przypominały ciągle, o aktywnościach pobocznych i wszelkich niebezpieczeństwach. Komentarz to jedno, a bawienia się w przypominajke to całkiem coś innego. Żeby było weselej nie zabrakło klasycznych błędów. Lista przebojów taka jak zawsze, lecz trafił się jeden hit. Kocie ruchy Deeka jak miał podchodzić do głośnika. Wyglądało to na problem z hitboxami.


Jeżdżąc po tym jakże wielkim świecie nie można nie zatrzymać, o ile coś nie chce cie zeżreć i podziwiać widoków. Poszczególne lokacje wypoczynkowe dało się zaakceptować nie było tragedii , ale i rewelacji. Ciut bez charakteru, jednak można zaliczyć.

Tak się prezentuje Days Gone, produkt aspirujący po coś wybitnego, a wyszło jak wyszło. Były reżyser studia swojego czasu ogłosił światu pretensjonalnie, że powinno się kupić jego produkcje za pełną cenę. Trudno się oprzeć wrażeniu, że 250 zł to gruba przesada. Produkt ten wyglądał i wciąż prezentuje się na budżetówkę. Ocenę zostawiam otwartą, bo jest to mini recenzja. Jeśli później stanie się coś wartego wspomnienia to dopiszę i zmienię tytuł.

Udostępnij:

Każdy nosi swoją wewnętrzną Maskę

Dzisiaj mieszanie gatunków jest czymś normalnym. Kiedyś tak nie było i wymagało to nie lada odwagi, aby je zmiksować. Co się stanie jeśli z horroru zrobimy komedie?    

Maska to dobrze znana wszystkim komedia z 1994 r. Z tytułowym Stanleyem Ipkissem w roli głównej. Protagonista był największym trollem zanim to pojęcie zaczęło funkcjonować w popkulturze.


Zdziwię was, ale materiałem źródłowym tego filmu była seria komiksów o tym samym tytule. Są one dostępne w Polsce z czego warto zapoznać się z trzema pierwszymi tomami. Zawarta w nich fabuła nie jest komedią mimo że jest tam sporo humoru. Było to coś w rodzaju kreskówki przeznaczonej dla dorosłych, o krwawym wydźwięku. Z tego powodu powierzono wyreżyserowanie adaptacji tego tytuły Chuckowi Russellowi, który miał na swoim koncie Plazmę i Koszmar z ulicy Wiązów 3.

Od początku było już wiadomo, że przerzucenie skrajnie różniących się konwencji będzie nie lada wyzwaniem. Postawiono potraktować komiks jako punkt startowy, który otworzy całkiem nowe możliwości. Tylko jak wypromować tego potworka?


Podobnie jak w 48 godzinach postawiono na nowe twarze. Jim Carrey, który wciela się w Ipkissa nie był znany w tamtym czasie. Podobnie jak Edie Murphy zajmował się stand up, a także grał w serialach telewizyjnych. Żeby pobić to combo w Tine Carlyle nie chciała wcielić się żadna z ówczesnych gwiazd. Ponownie zaryzykowano i zaproszono do współpracy młodziutką modelkę Cameron Diaz.

Naprawdę trzeba mieć nie lada intuicje do doboru obsady. Jednak dopiero teraz zaczyna robić ciekawie. Obecnie efekty specjalne to standard i czego tu nie rozumieć. Jednak na początku lat 90-tych było to zasadniczym problemem. Zarówno z perspektywy technicznej w produkcji i dla samych aktorów.


Warto jeszcze zaznaczyć, że o ile w poważnych produkcjach CGI było używane w formie zaawansowanej tak tutaj podchodzono do tego w sposób oszczędny. Odwołam się do dwóch scen, gdzie najbardziej były one moim zdaniem wyeksponowane. Pierwsze w klubie kiedy to tytułowa Maska widzi miłość swojego życia i niczym w starych kreskówkach zmienia się w gwiżdżącego wilka.

Widać tam, że aktor musi wyobrazić sobie dokładnie wszystko co się wydarzy jak i jakie odległości trzeba zachować, aby dało się wstawić wirtualne obiekty. Robi to naprawdę wrażenie, lecz dopiero pokaz dano w momencie jak Stanleya dorwała policja, a ten zaczyna robić imprezę na ulicy. Rozłożono tam głowę na parę obiektów. Głowa, czacha i oczy z językiem. Warto przyjrzeć się gałką, które idealnie odbija światło.


Teraz co nieco, o samej fabule. Cała forma tego filmu to nic innego jak kreskówka. Każdy jeden moment stara się to podkreślić poprzez liczne nierealistyczne efekty. Poszczególne wydarzenia to swojego rodzaju współczesna baśń.

Opowieść o niepoprawnym romantyku, który mimo wieku nie zatracił swojej dziecięcej duszy. Już samo mieszkanie dość jasno to pokazuje za pomocą przedmiotów jakie tam się znajdują. Niech będzie pierwsze z brzegu figurka wilka, czy poducha z diabłem tasmańskim. Wyeksponowano ją na tyle dobrze, że nie sposób jej nie zauważyć w czasie pierwszej przemiany.

Stanley zarówno w swojej normalnej postaci jak i po przemianie ma bardzo przerysowany sposób zachowania. Przez takie intensywną grę nie sposób było go nie zaakceptować właśnie takim jaki jest. Nie można nie podkreślić, że Jim Carrey dzięki swojej gumowej twarzy bardzo dobrze dopasował się do tej roli. Widać było jak ją doskonale rozumie, a tym samym wyciąga z niej wszystko co najlepsze. Jeśli chcecie zobaczyć jego przeciwieństwo polecam obejrzenia nowego Napoleona.


Z kolei Cameron Diaz dość zgrabnie uzupełniła ten duet. Nie ma co owijać w bawełnę, bo była jedynie damą w opałach. A tak swoją drogą jak pojawia się w banku to nagrali jej wejście w 24 klatkach zamiast np. 60, co zepsuło efekt slowmotion.

Tak oto prezentuje się maska po 29 latach od premiery. Olśniewa i zaskakuje, a do tego jest ponad czasowa. Jednak nie obeszło się bez pewnych problemów w postprodukcji. Jak oglądałem to za dzieciaka nie widziałem tego, bo w 480p nie było tego zwyczajnie widać, a teraz już jest całkiem inaczej. Nie wpływa to ostatecznie na odbiór tego horroru, który przerodził się w komedię.

Jak wam się podoba obecna forma recenzji? Jeśli macie jakieś uwagi to piszcie w komentarzach.


Udostępnij:

Jak się zestarzało 48 godzin?

Kino. Kino akcji ma wiele oblicz i tu kolejna kropka. Jak wszystkie inne media i to ma swoje podgatunki. Weźmy na warsztat buddy movie.

Tylko, czym się charakteryzuje takie filmy? Otóż, chodzi tu, o zderzenie dwóch najczęściej skrajnie różniących się od siebie bohaterów i sprawieniu, że się zaprzyjaźnią. Tylko i aż tyle. No dobrze, kino na początku lat 80-tych wykreowało samców alfa, którzy tryskali testosteronem i rzucali raz, po raz pojedynczymi kwestiami typu: Jeszcze tu wrócę.  


W filmie 48 godzin jest inaczej. Nie ma samotnego kowboja, a gliniarza i więźnia. Dobry start i wyraźnie zarysowana granica. Podział taki pozwala widzowi dostrzec istotne różnice jakie między nimi występują.

Sięgnąłem po tą produkcję z jeszcze innego powodu niż tylko jej wielkiego sukcesu jaki osiągnęła. W tym filmie po raz pierwszy Eddie Murphy zadebiutował na wielkiej scenie. Zabawne jest to, że stało się przez przypadek. Menadżerka Eda, była bardzo blisko z reżyserem filmu Walterem Hill. No i teraz po takim kluczeniu dochodzimy do sedna.


Ryzyko, tak Walter Hill zaryzykował powierzając tej roli zaledwie 21 latkowi, który był głównie znany z swoich stand-upów. Naprawdę niezłe posunięcie. W 48 godzinach jest sporo humoru. Jednak nie był on pokazywany w formie jakiegoś dowcipu, a sytuacji i relacji między gliniarzem, a skazańcem.

Dzisiaj może być nieco trudny do odbioru, bo jest niezgodny z wszelkimi ideologiami jakie na siłę się wciska. Tutaj nie ma takich ograniczeń i w tych docinkach, a niekiedy wulgaryzmach świetnie się pokazuje.


Podobnie sprawa miała się w pokazywaniu ich relacji. Jeśli się oglądało tą produkcję jak każdy inny film to mogą umknąć pewne szczegóły. W ciągu seansu nie zabrakło pościgów i licznych strzelanin jakie są nieodłącznymi elementami w takich produkcjach.

Postawiono tutaj na kilka zabiegów mających podkreślić wyraźnie, co się dzieje i jak widzowie mają je odbierać. Można zauważyć to dość dobrze w pierwszych scenach w więzieniu i wtedy jak są nagrywani w pewnej odległości przechadzając się po ulicy. W pierwszej sytuacji użyto obiektywu z krótką ogniskową łatwiej się nagrywa, a do tego nie ma problemu w pokazaniu postaci i tła zarazem. Takie małe odległości mają sprawić, aby odbiorą zaczął czuć jak się coś dzieje między przyszłymi kumplami.


Z kolei w drugim przypadku, chodziło o dodaniu pewnej atmosfery. Odpowiedni klimat miał jeszcze bardziej powiedzieć na kim należy się skupić. No właśnie, oglądając 48 godzin dość często protagoniści są pokazywani jak są dość blisko siebie. Nie uroczono tutaj momentami z gestami, które jednoznacznie mówią: teraz jesteśmy braćmi. Jednak widź i tak zaczyna to czuć.

Warto jeszcze wspomnieć o genialnych scenach walki. Moją uwagę szczególnie przyciągnął pościg za autobusem. Usunięto tam w ogóle muzykę. Totalna kastracja i te efekty dźwiękowe: strzały, ryki silników i zdzierane opony. Oto właśnie w tym chodziło, aby dodać pewnej wiarygodności. Nagrywanie tego wieczorem sprawiło, że powtarzanie licznych powtórzeń było jak najbardziej do zrealizowania. Spory wyczyn i sporo kamer użyto, aby wyłapać wszelkie perspektywy, które tam pokazano.


Jednak to nie wszystko w tej kwestii. Warto zwrócić uwagę na liczne zbliżenia na twarze aktorów, które wypełniały cały kadr. Sporo one dają, po pierwsze większą dramaturgie i napięcie, a jeśli komuś mało to tempo znacznie się zwiększa i tym samym jest większa radocha z oglądania.

Podsumowując, czy warto obejrzeć 48 godzin? Moim zadaniem tak, nie tylko dla genialnej gry aktorów, czy licznych pokazów umiejętności reżyserskich Waltera Hilla. Można tutaj zobaczyć kino różnorodne bez tych dziwnych ugrzecznień i innych drętwych wstawek. Ludzie są ludźmi i nikt nie stara się tego ukryć pod pięknym płaszczykiem. Ocena końcowa 9/10.

Udostępnij:

Translate

Czytelnicy

Wyświetlania