Recenzja anime Gaikotsu Kishi-sama, Tadaima Isekai e Odekake-chuu

Miałem w planach zrobienie po kolei serii, które obejrzałem. Jednak doszedłem do wniosku, że lepiej będzie jeśli zrobię slalom w którym będą leciały naprzemiennie.

Zacznę więc od mojego ulubionego gatunku Isekai, na który czekałem z wypiekami na twarzy. Gaikotsu Kishi-sama, Tadaima Isekai e Odekake-chuu jest w moim odczuciu odpowiednikiem Overlorda. Wnioski w sumie same tak wychodzą, ale czemu? Sam protagonista to OP Mc szkielet Święty rycerz.


Jeśli tego było mało to nawet ciąg wydarzeń jest dość zbliżony. Podobnie ma się z pierwszymi krokami jakie dokonał Arc. Ewentualnie można stwierdzić, że są to jedynie dobrze znane klisze wykorzystywane w większości tego typu produkcji.

To co jest najbardziej ujmujące to zachowanie Srebrnego Rycerza. Od samego początku pokazuje,że jest rasowym nerdem, któremu udało się trafić w szóstkę. Zaczynając od testowania umiejętności do zachwytów na myśl tego co się stanie i właśnie miało miejsce. Jego szczerość rozbawia i powala na łopatki. W głębi ducha człowiek wie, że tak samo by reagował na wszelkie wydarzania.

Pierwsze odcinki to nic innego jak swojego rodzaju samouczek. Można nazwać to badaniem terenu. Szybko, bo już w trzecim epizodzie pojawia się ponownie główna waifu, a będzie ich więcej (zaciesz). Twórcy wyraźnie postawili na klasyczny dowcip i fanserwis. Natomiast dla kontrastu do wszelkich groteskowych scen dali przemoc, handel żywym towarem i wykorzystanie seksualne.


O dziwo nie kłóci się to za bardzo. Choć jest tyle śmiesznych chwil wolałbym czystą komedię zamiast takiego miksu. Rychło też pokazują się poboczni bohaterowie, który też są całkiem dobrze napisani. Póki co jednym z nich jest oschły Danka, który dość szybko przekonywuje się do Arc – dono.

Nie zabraknie też kolejnej waifu, która będzie reprezentować ninja. Początkowo wiadomo o niej niewiele, ale i dalej w las tym więcej drzew. Początkowo jej motywy nie są do końca jasne, ale jedno jest pewne nie będzie można się z nią nudzić. To co jest jednak taką wisienką na torcie to wszelkie wtrącenia, które Arc mówi, a nie będące w ogóle zrozumiale dla mieszkańców tego świata.

Środkiem tego sezonu było spotkanie z przyszłymi teściami. Nie ma co się oszukiwać i nie da się nie zauważyć, gdzie to wszystko zmierza. Równolegle z tą wizytą odnotowałem pewne pękniecie. Arc dość mocno kreowany jest jako Op Mc, a tu nagle sytuacja się w humorystycznym stylu się rozpada. Dobrze, że dalej nie pociągnęli tej niefortunnej decyzji.


Druga część tego sezonu zaczyna już obfitować w liczniejsze pokazówki w wykonaniu Arca. Jedna scena dziwnie kojarzy mi się z Full Metall Alhemist. Napiszcie w komentarzach, o którą chodziło. Nie zabrakło też całkiem epickich starć. Natomiast zakończenie co prawda nawet, nawet, ale trochę gdzie nigdzie mogli podrasować, aby miało to lepsze tempo.

Warto wspomnieć jeszcze o sprawach natury technicznej. Mianowicie chodzi tu o walkę, kreskę. Walki są nawet efektywne, ale są momenty, gdzie widać cięcia są budżetowe. Objawia się to częstymi zbliżeniami lub ograniczeniami w postaci efektów dźwiękowych i komentarzy tych co zbierają srogie lanie. Szczęśliwie są też i lepsze momenty o których wspomniałem w akapicie wyżej.

Podsumowując Gaikotsu Kishi-sama, Tadaima Isekai e Odekake-chuu, które może być najwierniejszą wizją tego jak wyglądałaby przygoda człowieka, jeśli trafiłby to Isekai. To co najbardziej mnie ujęło nie były wielkie atuty Ariane (śmiech) Wreszcie zobaczyłem pewne różnice między Arc, a mieszkańcami tego świata. Symboliczne, co prawda, ale zawsze jakieś. No i ten zachwyt protagonisty był i mam nadzieje, że w kolejnym sezonie równie zaraźliwy. Ocena końcowa 9/10.
Udostępnij:

Wstępne wrażenia z Crash Team Racing Nitro-Fueled (Nintendo Switch)

Początkowo miała to być recenzja w której omówię Crash Team Racing Nitro-Fueled. Nie skończyłem jednak ogrywać tego tytułu. Z tego też powodu będą to jedynie wstępne wrażenia. Możliwe, że w przyszłości jeszcze raz sięgnę po tą grę i wtenczas napiszę uzupełniający artykuł.

Podzielę post na dwa sekcje, czyli to co w CTR wyszło i wszelkie wady, o jakich nie przeczytacie w innych materiałach tego typu. Zacznę od największej zalety, a mowa o stabilnym klatkarzu jaki osiągnięto na Switchu. Nie ma się co spodziewać 60 fps, a jedynie 30 klatek, które są na tyle dobrze maskowane. Praktycznie nie da się tego odczuć w czasie grania. Jedynym momentem, gdzie takową niedogodność da się zaobserwować to przerywnik filmowy lecący na samym początku. Dokładnie rzecz biorąc konsola dostaje zadyszki w chwili pokazania się tablicy na tle toru wyścigowego.


Następnie warto wspomnieć o oprawie i wypełnieniu poszczególnych torów. Widać, że starano się, aby było na czym oko zawiesić mimo szybkiego tempa akcji. Gdzie nigdzie znajdowałem pewne nawiązania, które nie odnosiły się bezpośrednio do samej serii Crash Bandicoot. Jeżdżąc po kopalni miałem wrażenie, że się trafiłem do Deadmines z WoW.

Kolejną kwestią sprawą jest powielenie rozwiązań z Mario Kart. Każdy fan tej serii poczuje się dzięki temu jak w domu. Przez ograniczony czas z całą pewnością, bo dość szybko przyuważy się pewnego rodzaju bolączki jakie trawią CTR.

Istotą wyścigów z tego podgatunku są przeszkadzajki i power up'y. Niektóre z nich są prawdziwymi game changer. Do sztandarowych przykładów można podać spowalniacz czasu, który w promieniu kilku metrów przyhamowuje wszystkich przeciwników. Rzecz jasna takich itemów jest więcej, ale już nie mających aż tak wielkiego wpływu na rozgrywkę.


W momencie kiedy nabierze się chęci zrobienia przerwy może sięgnąć, po aktywności poboczne. Może być to battle, albo wyścig po trofeum, gdzie trzeba zebrać wszystkie skrzynki, a każda z nich dodaje trochę czasu. Jeśli chciałoby się skupić na wspólnej zabawie to remake oferuje zabawę kanapową lub online. Więc teoretycznie dla każdego coś dobrego. Zabrzmiało to strasznie banalnie.

Pierwsze trasy są dość prostolinijne. Jadnak wraz z kolejnymi strefami zaczyna się kombinowanie co można zrobić, aby wygrać. Niekiedy trzeba odblokować przejście, które pozwoli na skrócenie trasy, a innym razem odpalenie nitro da możliwość przeskoczenia przeszkody.

Teraz pora na część łączącą zalety i wady gry. Poziom trudności jest naprawdę źle wyważony. O ile w trybie klasycznym nie ma opcji wybrania jak ma być ciężko to już w wersji odświeżonej już jest to możliwe. Tutaj postawie pierwszy zarzut. Balans został całkowicie skopany. Twórcy pozornie dają tam łatwy, średni i trudny.


Jest to wprowadzenie w błąd gracza. Na easy gra się tak jakby się było całkowicie samemu. Wydawałoby się, że na medium już się to wyrówna i będzie nieco trudniej, ale bez przesady. Nic bardziej mylnego. Mając już ładnych parę godzin na classic'u za sobą i nie mogłem powiedzieć, że jest jakoś łatwiej. Praktycznie było równie ciężko.

Posiadanie jakiejkolwiek przewagi nawet na sam końcu wyścigu praktycznie nie istniało. Boty mogły nawet tuż przed metą wszystko przekreślić. Jest to pewna ironia jak w innych produkcjach typu Driver, czy Need for Speed pisze się, że gliny są przyklejone do tylnego zderzaka traktuje się jako sporą wadę, a tu określa się to jako produkcję dla hardcorów.

Jedyną szansą jest perfekcyjne wykorzystania mechanik w grze. Zaczynając na zebraniu dziesięciu owoców, które zwiększają prędkość i siłę rażenia wszelakich przeszkadzajek, a kończąc na dostaniu boosta za odpowiednie wejście w zakręt. Praktycznie bez tego nie ma co się brać za grania online, a od biedy w singlu jakoś to przejdzie.


Kolejną rzeczą o jakiej nikt nie wspomina to nietypowe zagrania przecinków. Raz na jakieś cztery wyścigi na tej samej trasie obowiązkowo dostanie się z rakiet samo naprowadzających. Wygląda to tak jakby wyłączono inne bomby, czy tnt.

Następną dość rzucającą się w oczy kwestią jest efektywność owych bonusów. W momencie kiedy jest się na ostatnim skrzyżowaniu i oberwie się nieszczęśliwie jakimś pociskiem to przegrana murowana. W odwrotnej sytuacji jest całkiem inaczej. Bot potrafi w ułamku sekundy dogonić, a nawet przegonić. Dlatego zalecam korzystać z tych itemów dopiero na końcu, jeśli trafi się jakiś lepszy.

Następną sprawia jest przewaga czasowa. Wydawałoby się, że parę sekund to niewiele. Owszem, tak jest jeśli bierzemy tylko gracza pod uwagę. Natomiast w odwrotnej sytuacji to już wymagało postarania się, aby coś zmienić.


Wszystkie mankamenty dałoby się przełknąć, gdyby żelaznym wymogiem nie było zdobycie pierwszego miejsca. Nic by się nie stało jakby do przejścia starczyło trzecia pozycja. Ci gracze, którzy będą chcieli mieć platynę i tak będą wałkować dalej.

A teraz przyszedła pora na wszystko co nie pasowało wyżej lub zapomniałem. Wraz z postępami dostaje się nalepki, dodatkowe części do autka, walutę itp. Za pomocą tego ostatniego można odblokowywać grywalnych bohaterów, którzy są podzieleni na poszczególne typy, a także podjazdy itp. Niby powinno się czuć zmiane grając różnymi nazwijmy to zestawami, ale jakoś nie dało się tego rzeczywiście odnotować. Sztuka dla sztuki.

Tak prezentują się moje wrażenia z Crash Team Racing Nitro-Fueled. Nie mogę nic napisać o multiku, bo nie mam wykupionego abonamentu na Nintendo Online. Póki co nie mogę polecić tej produkcji fanowi Mario Kart.




Udostępnij:

Recenzja anime Soredemo Ayumu wa Yosetekuru

Zaczynamy kolejny odcinek z romantycznym anime, które warto obejrzeć. Soredemo Ayumu wa Yosetekuru to lekka i przyjemna szkolna komedia. Opowiadająca o przygodach Ayumu Tanaka i Urushi Yaotome. Magia tego anime polega na szczerych i bardzo widocznych reakcjach dwójki protagonistów.

Od samego początku, gdy się ich poznaje Tanaka w czasie gry shogi „atakuje” komplementami. Natomiast Urushi reaguje niesamowicie uroczy sposób, aż szkoda, że w prawdziwym życiu tak się nie dzieje. Początkowo skupiono się wyłącznie na nich i od razu pokazano to co najlepsze, czyli dzień sportu i festiwal szkolny.


Bardzo to wzbogaca tego typu serie. Jednak mogło się wydawać, że stanie się to monotonne. Wybroniono się z tego w dość zgrabny sposób. Na scenę weszła jeszcze jedna para, która jest skrajnie inna. Nie zabrakło im własnego stylu, który sprawia, że można polubić ich od razu. Widać, że też już biedna chłopina jest na jej celowniku.

Nie zabrakło jeszcze bohaterów epizodycznych wtrącających zgrabnie swoje trzy grosze. Prawda, Maki? Choć pojawia się raz na jakiś czas to wykorzystuje to maksymalnie. Jest niczym przysłowiowa wisienka na czubku toru.


Romansik z tego anime podobnie jak w innych tego typu jest powoli rozwijającym się, czyli może coś z tego wyjdzie w następnym sezonie. Nie mogę jednak zaprzeczyć, że już zaczęło iskrzyć na poważnie. Głębokie spojrzenia i pewne próby dania zrozumienia co się dzieje. Małym odstępstwem jest przeskoczenie etapu wakacyjnego, gdzie plaża była żelaznym punktem.

Postawiono większy nacisk na aktywności szkolne. Pokazano to zarówno w odcinku poświęconym częściowo początku znajomości gołąbeczków, jak i w czasie bieżącym. W drugiej połowie sezony uznano najwyraźniej, że trzeba przyspieszyć. Dodano węgla do pieca w postaci Kagawa Rin.


Ona jest śmiertelnie poważna i podobnie jak jej przodkowie kieruję się honorem. Jednak żeby nie było za bardzo poważnie stara się „wejść w dupę” każdemu kto jej zaimponuje. Okazuje się, że szybko staje się to trójkącikiem miłosnym, a przynajmniej ma być w teorii. W praktyce okazuje się całkowicie inaczej.

W dalszych odcinkach wszystko powoli zaczyna nabierać rumieńców. Jednocześnie nie ma sensu robić sobie nadziei na coś więcej. Możliwe, że może coś wymyślą interesującego w kolejnym sezonie. Sama końcówka może trochę rozczarować. Czuć było, że pomysłów zaczęło brakować. Na ostatniej prostej, która w prawie całości pochłonęła wycieczka szkolna było co prawda trochę fan serwisu, ale jakoś za mało.


Ostatecznie nie domknięto wszystkich wątków. Mikage i Takeru zostali pozostawieni sami sobie. Wielka szkoda, bo tu też było całkiem, całkiem. Pojawił się tez podobny wątek co w Zewie nocy. Nieśmiała Mikage – chan też nie rozumie o co chodzi w romansowaniu. Jednak w tym przypadku szybko została oświecona.

Tak oto się prezentuję ta jakże pełna emocji seria, a tak na poważnie. Nie spodziewałem się niczego innego niż cukierkowego anime, gdzie będzie multum gadek szmatek. Produkcja faktycznie nie jest wysokich lotów. Lecz także na tyle relaksacyjna, że z przyjemnością się ogląda.

Czy warto obejrzeć Soredemo Ayumu wa Yosetekuru? Sądzę, że się nie zawiedziecie. Fabuła wypełnioną pozytywną energią, która pozwala zrzucić ciężar z pleców. Szczere reakcję Urushi były bezcenne (mimo, że głównie na nich bazowano za każdym razem). Tempo, które było nieśpieszne mogło co prawda zniechęcać. Jednak po co się spieszyć? Cieszyć się należy dobrym anime jak jest to możliwe.
Udostępnij:

Recenzja Owarimonogatari sezon 1

Skończyłem oglądać kolejny sezon Mody na osobliwość odcinek któryś tam z rzędu i mam mieszane uczucia względem tego, gdzie zmierza ta seria.

Fabularnie Owarimonogatari sezon 1 jest miksem dwóch niezależnych opowieści. Nim przejdę do nich dodam, że akcja jaką będę omawiał miała miejsce na początku trzeciej klasy Araragiego w liceum.


Zacznę więc czemu jakoś nie mogę zachwycać nad tym co widziałem. Opowiedziano tu dwie historie. Pierwsza przedstawia tragiczne losy nowej bohaterki, która póki co tylko tu się pokazuje w tym sezonie, a druga to powrót pierwszego sługi loli wampirzycy. W sumie jest to część właściwa, która swoje zakończenie zobaczy w kolejnej pod serii.

Pierwsza część, która jest w sumie dramatem wydaje się całkiem sensownie napisana, a do tego przepełniona wszystkim co jest dobrze znane każdemu fanowi tego anime. Nie zabraknie wszelkich bloków które muszą być. No może z wyjątkiem sensacji, bo to zostało zaznaczone dosłownie w symboliczny sposób.

Główny prym wiedzie w nim rzekoma siostrzenica młodziana w hawajskiej koszuli. Co prawda Ougi Oshino pojawiała się epizodycznie w poprzednich seriach tak tutaj gra pierwsze skrzypce. O czym wspomniałem dwukrotnie. Nie można odmówić jej uroku, który jest naprawdę niepowtarzalny jak i aury tajemniczości.


Z pozoru wydaje się normalną dziewczyną, ale szybko można ją spostrzec jako diabełka, który kusi i mami słodkimi słówkami. Jednocześnie wyraźnie wykazuje się sporym intelektem, co czyni ją jeszcze bardziej niebezpieczną. Możliwe, że to jej oczy, które najbardziej przyciągają uwagę budzą takie, a nie inne uczucia.

Początkowo ten sezon przybiera formę powieści kryminalnej z wspomnianymi traumatycznymi sprawami przyjaciółki Araragiego z dzieciństwa. W pierwszych odcinkach to nawet było pociągające jakiś powiew świeżości. Mało tego zabawa tłem zmieniała się w totalna już abstrakcje, a raczej iluzje jak choćby niekończących się schodów, które wymyślono na podstawie konceptu figur niemożliwych Oscara Reutersvarda.

Stanowi to jednak skrajny biegun do pewnych oszczędności w postaci animacji samych ust i pozostawienie całej reszty postaci w stanie bezruchu, a to boli jak cholera. Dalej mamy powrót stalkera. Spodziewałem się czegoś więcej po nim, a tak wypada dość płasko. Jedynym jego plusem, że kreuje się na pierwszego męskiego yandere z jakim się zetknąłem w anime.


Z pozoru główną jego motywacja jest zemsta, ale sugerują też, że jednak chodzi o zranione uczucie. A jak nie wiadomo, o co chodzi to o pieniądze. Taki żarcik, bo całość się przyciąga i dopiero dowiem się co dalej się stanie. Jedna rzecz już w zupełności klapnęła.

Wszechwiedząca w krzesło …. Gaen Izuko. W czasie dyskusji w świątyni węża udowadnia, że „zbroja” to pierwszy sługa Oshino Shinobu (wampirzyca loli) i tu jest ok. Jednak jak obwinia Araragiego za wszystko to już leży i kwiczy. Wszelkie osobliwości z Legendarną Wampirzycą na czele pojawiły się zanim nasz biedak zdążył zrobić jeden błąd za który chce się mu wcisnąć całą odpowiedzialność. Najzabawniejsza jest jednaj jej firmowy tekst. Skoro wie wszystko to czemu temu nie zapobiegła? W tym kontekście to ona jest tym prawdziwą antagonistką.

Prawda jest taka, że pewne rzeczy idą jak kumulacja jak ktoś jest bogaty szybko robi się bogatszy. Natomiast ci co są biedni tacy pozostaną. Podobnie jest i tutaj. Tsukihi – chan jest feniksem to jest pierwszy ważny przypadek, który rozpoczął tą pętle, która sama siebie napędza.

Podsumowując Owarimonogatari sezon 1 to mix, który tak naprawdę sam nie wie dokąd idzie. Chcąc nie chcąc kończą się pomysły i próbują w ten oto zawiły sposób ciągnąć dalej opisywane w ligth novel wydarzenia. Ocena końcowa 7/10.
Udostępnij:

Recenzja Little Nightmares (Nintendo Switch)

Gry 3a są do niczego mówili. Zagraj w indyka, mówili! Będzie fajnie mówili. No i tylko mówili, ale jakoś po próżni

W końcu odpaliłem Switcha i coś ograłem. Mała konsola to i małą grę wybrałem, bo najlepiej zacząć od rozgrzewki zanim się weźmie coś większego na ruszt. Wybór padł na Little Nightmares. Miała to być zagadka, która wciągnie jak bagno dając nowe doświadczenie.


Nie przeczę dała i to wiele mieszczanach wrażeń. Pierwsza sprawa to klimat będący sporą odskocznią od tego co grałem ostatnio. GoW Ragnarök to pierwsza liga, ale nie w tym rzecz. Już sprane kolory i te cienie wszelakie, a świetle nie wypominając dawały swoje.

Magia tej skradanki z elementami platformowymi prysnęła równie szybko co się pojawiła. W swoich opiniach gracze często wspominali o odczuwaniu zaszczucia i bezbronności. Faktycznie niemalże do samego końca nie ma się żadnych szans z bossami. Jednakowoż niczego innego nie można się spodziewać, po skradankach?

Bardzo szybko się więc przestawiłem na szybkie przetwarzanie tych wszystkich przeciwników na przeszkody, które trzeba jedynie ominąć. Wspomnę również, że twórcy podeszli dość nietypowo do swojego dzieła. Raz, że nie tłumaczą, o co w tym wszystkim chodzi. Kim jest postać w żółtym płaszczu przeciw deszczowym i czemu sterowanie jest tak skopane?


O ile do tego drugiego dało się przyzwyczaić to właśnie brak napędu w postaci ciekawej historii sprawiało, że nie miało się chęci traktowania czegokolwiek na poważnie. Kampania nie należy do długich, co koniec końców poprawia ocenę końcową. Trochę nawrzucałem do tego kotła więc poukładam, aby każdy z was wiedział na co się piszę.

Mały koszmary na Pstryczka wita niczego się nie spodziewającego gracza, czyli mnie w innym świecie. Klawiszologia niekiedy nawiązuje do szóstej generacji, co może niekoniecznie przypaść młodszym graczom do gustu. Na dokładkę dodam responsywność, która kuleje.

Przechodząc ten tytuł korzystałem z pro pada od Nintendo. Więc obstawiam, że jednak to sama gra miała problemy wykonywaniem komend jakie wykonywałem. Wszelkie czynności należało zrobić samemu. Nie liczcie, że jak za magiczną różdżka coś z automatu was wyręczy. Nie raz spowodowało to swojego rodzaju frustracje. Wspomni me słowa każdy, co przez przypadek puścił spust ZR i w ważnym momencie zleciał do przepaści.


Oczywiście jak wszystkiego tak i tego można się nauczyć i swobodnie grać. Wspominałem również, o fabule. Z artykułów poświęconym tej produkcji dowiedziałem się, że takowa jest. Trzeba jedynie ją przeczytać, aby się dowiedzieć, co autor miał na myśli. Możliwe, że dzięki temu wszelkie niedogodności będą bardziej do przyjęcia, a lokację ujawnią swoje tajemnice.

Podstawowa kampania składa się z trzech aktów, w których przyszło mi się zmierzyć każdorazowo z dedykowanym szefem. Jest to pół prawda, bo recykling szybko się pokazuje. No mniejsza, sęk w tym jak sobie z nimi poradzić. Powiedziałbym, że dość łatwo się to robi, bo skrypty nie adaptują się do poczynań gracza, a jedynie są dla hecy. Tam, gdzie to przewidziano monstrum i tak ruszy w pogoni nawet jeśli nie zauważy protagonistki.

Zabiera to poczucie czystego przejścia, gdzie ominęło się wszelkie pułapki i przeszkody, a będzie tego trochę. Dobrze chociaż, że lokacje są w miarę urozmaicone, co dodaje te minimum chęci sprawdzenia, co tam dalej się kryje? Zagadki środowiskowe ma się rozumieć!


Opierają się głównie na przesunięciu czegoś lub znalezieniu klucza. Zdarzały się jednak takie momenty, że zastawałem zaskoczony pomysłem jaki zaimplementowano jako rozwiązanie. Mimo, że gra krótka zginać się da, a wiąże się to z utratą postępów. W tej kwestii mam mieszane wrażenia, bo raz... Wraca się od razu tam, gdzie się skończyło. Innym razem trochę wcześniej, lecz nie trzeba wszystkiego od nowa robić. Nie zabrakło momentów, gdy wykonana praca została całkowicie zignorowana i od nowa zabawę powtórzyć należało. Za każdym jednak razem były to małe straty więc przynajmniej tyle dobrego.

Nie zabrało pewnych niedoróbek w których człowiek łapał się za głowę. Dość istotnym czynnikiem była szybkość mocno wpływająca na długość skoku. Wyczucie odpowiedniego momentu, czasami graniczyła z cudem. Wyobraźcie sobie siedzą sobie grubasy i zajadają się kilogramem kiełbasy. Mija się ich swobodnie i na ziemie się ląduje, bo skoku się nie wyczuje. Lecz wszak kiedy się uda, człowiek jest uśmiechnięty od ucha do ucha.

Jedynie finał jest wyrazisty pełny grozy. Nie takiej taniej, a w miarę subtelnej dającej do myślenia, co tu się wyprawia.

Podsumowując czy opłaca się zagrać Little Nightmares? Jak gdzieś na promocji się dostanie to sięgajcie po to danie. W innym przypadku będzie to jedynie strata czasu. Choć kto wie, może się komuś spodoba. Ocena końcowa 7/10.
Udostępnij:

Recenzja God of War Ragnarök (PS5)

Nadchodzi czas wiecznego zimna i mrozu. Czas pogardy, a nie chwila to Ragnarök. Pamiętajcie nie jedzcie żółtego śniegu, czy coś w ten deseń.

Stało się przeszedłem ostatnią część skandynawskiej sagi God of War. I zaprawdę powiadam wam warto było. Bo wszem i wobec mówię wam: ta gra jest warta tych pieniędzy, a tym bardziej czasu. Choć gdzie nigdzie trąci kliszami. Jednakowoż przejdźmy do rzeczy. Ci co nie grali niech to zrobią, bo może zdarzyć się mi chlapnąć to i owo w tracie pisania.


Warto odpowiedzieć na początku, czy można zagrać w tą odsłonę bez wcześniejszego przejścia poprzedniczki, o której pisałem co nieco
tutaj. Owszem jeśli z jakiegoś powodu pomnieliście poprzedniego GoW nie ma problemu. Santa Monica  w samym menu dodaje opcję streszczenia najważniejszych wydarzeń. Jednakowoż zalecam zagrać, bo jest tam dużo do zobaczenia.

Natomiast dla tych co już to zrobili i znają rolę Artreusa w nadchodzącej wojnie mam pytanie. Na serio ktoś wierzył, że Kratos zginie? Wszystko stało się tak jak się tego spodziewałem, a najbardziej byłem ciekaw jak to wszystko uzasadnią. Wyjaśnienie było dość pokrętne, a może i ciut naciągnięte. Jednocześnie trudno podważyć je, bo w końcu to jest świat, który rządzi się swoimi prawami. Ni mniej, ni więcej, a do tego ani razu nie miałem wrażenia, że naciągnęli swoich zasad. Tutaj zostawiam miejsce na polemikę w sekcji z komentarzami.

Przechodząc jednak o krok dalej. W czasie kampanii bardzo, ale to bardzo prowadzą gracza za rączkę. Liczne podpowiedzi z jednej stronny, a z drugiej zagadki, które potrafią zdenerwować. Równolegle dano możliwość zrozumienia sposobu myślenia samych autorów. Między czasie zastanówcie się i napiszcie co to jest: im tego więcej ubywa tym jest to większe.



Zagadkom środowiskowym poświęcono równie sporo czasu co samej walce. Naprawdę warto mieć oczy dookoła głowy. Postawili sobie za punkt honoru, aby umieszczać ważne elementy w naprawdę dziwnych miejscach. Nie zabraknie skrzyń, tych jakże uwielbianych przez graczy pudeł. Oprócz swojej tradycyjnej roli magazynu surowców odegrają jeszcze jedną role. Będzie to bardzo pamiętliwa scena, oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu.

Wraz z rozwojem wydarzeń chcąc nie chcąc się myszkuje to tu, to tam i zabiera co podejdzie pod rękę. Wiązać się to będzie z licznymi intrygującymi komentarzami. Fabuła wielokrotnie sięga po tego typu sposób nakreślania poszczególnych wydarzeń. O ile cała historia stoi na wysokim poziomie, a z każdą godziną chce się jej jeszcze więcej. Tak już druga połowa zaczyna nie potrzebnie wplątywać znane motywy surowego i nadopiekuńczego ojca.

Artreus swoje trzy grosze też dorzucił do tego. Pod kątem zmian względem poprzedniej części potrafi niekiedy być denerwujący. Z jednej stronny pokazuje swoje wątpliwości i liczne przemyślenia, aby dwukrotnie zdegustować odbiorcę. Lecz, o co dokładnie chodzi? A no, pójść do wroga bez planu i wymyślanie na poczekaniu co się mu powie trudno uznać za coś rozsądnego.


Równolegle z bieżącymi wydarzeniami sporo czasu antenowego poświęcono bohaterem drugoplanowym.
GoW dzięki temu sporo zyskuje, a miłośnicy dobrych historii w tym też i ja sporo dostaje. Skoro jestem przy bohaterach przelatujących, gdzieś w tle to wreszcie zrobiono jedną rzecz dobrze, czyli śmierć kogoś bliskiego. Nie zdradzę, o kogo chodzi, ma się rozumieć. Poruszyłem ten temat dlatego, że w grach mamy zazwyczaj coś takiego jak w The Last of Us Part I. Zgon po paru minutach wbrew pozorom nie jest wzruszający. Wprost banalny, bo ile można wałkować to w kółko. Tutaj poszli wreszcie o krok dalej.

Rzadko pisze o grafice, ale tym razem zrobię wyjątek i co nieco skrobnę. W pierwszych recenzjach wielokrotnie przewijał się zarzut, że God of War nie ma wyglądu gry next genowej. Moim zadaniem jest całkiem inaczej i różnicę są widoczne jak na dłoni. Generalne większość przerywników są Premium, ale i te zostały przebite na znacznie wyższy poziom. Odbiegłem nieco od tematu. Poziom szczegółowości jest naprawdę niezwykły, a detale zachwycają. W tym momencie tradycyjnie powinienem napisać o widokach, ale bardziej niż one warte są zaznaczenia wnętrza miejsc, które się zwiedziło: dom krasnoludów lub Odyna. Naprawdę warto, bo wszystko to jest klasą samą w sobie.

Trochę było o tym i tamtym to teraz o rozgrywce. Fundament jest taki sam, a więc każdy co przeszedł poprzednią część będzie się czół jak ryba w wodzie. Pociesze was i dodam, że walki są naprawdę przemyślane, a bossowie i nie tylko oni mają sporo do zaoferowania. Ba pierwszego spotkania z Thorem na pewno nie zapomnicie i nie tylko z powodu samej walki. W czasie tych wszelkich bitew większych i mniejszych zabraknie tych pierwszych. Dla weteranów będzie to powodem do niezadowolenia, ale zabraknie licznych gigantycznych wrogów. Mnie osobiście to nie przeszkadzało, bo wpisywało się idealnie w ten kameralny klimat.



Nie zabrakło też sytemu RPG, który równie mógłby nie istnieć. Jego jedyną funkcją było pokazywanie progresu jaki się wykonywało. Początkowo jednak był nawet dobry i zachęcał do przeglądania co dadzą poszczególne skille.

Młoda winorośl będzie też postacią grywalną. Wstępnie sądziłem, że skończy się jak w Wiedźminie 3. Okazało się zgoła inaczej. Walka młodym jest naprawdę miłą odmianą i nie jest w jakikolwiek sposób gorsza. Co prawda czuć to inne tempo, ale jest to jak najbardziej na plus. Wspomnę również, że Freya  oprócz tego, że będzie chciała skrócić Ducha Sparty o głowę spełni jeszcze nie jedną rolę i zrobi to perfekcyjnie.

Wracając jeszcze do boga piorunów… Nie grzeczne byłoby pominąć go szerokim łukiem i napisać, że parę razy spierze się mu mordę. Mimo, że ma dość mało zachęcającą aparycje jest dość głęboką postacią. Przez liczne zdarzenia z jego udziałem można lepiej zrozumieć sytuacje jaka panuje w Asgardzie. Obraz Wszechojca dopełnia się w pełni pod każdym względem.



Przed premiera spore był zamieszanie o pewną młodą olbrzymką, a mowa o Angrboda. Powiem krótko jest to wydmuszka, czy też typowo przyjaciółka / potencjalna żonka. Gdyby wyglądała jak Tyr to praktycznie niczym by się nie wyróżniała. A tak rasiści znaczy się walczący o równe prawa znowu sięgnęli po tani marketing. Po porostu żałosne.

Ostatnią część poświęcę stanowi technicznemu i przydatnym rozwiązaniom skierowanym do graczy. Po pierwsze prawie, że cała gra jest jedną wielką sceną, która niczym nie jest przerywana. Oczywiście wczytywanie jest, ale zamaskowano je przejściami między skałami lub subtelnymi scenami przejść między etapem Artreusa, a Kratosa. Jest jednak jeden moment, który przerywa tą ciągłość.

Mowa tu ostatniej misji, pokazującej prawdziwe zakończenie. Na dzień 6 marzec 2023 r. dodarło do niej tylko 38% graczy. Optymalizacja jest naprawdę dobra, a klatkarz stoi  niewzruszony do samego końca. Jedynie co mogę odnotować to przenikanie modelu Kratosa jak padnie na ziemię. Na samym starcie włączają się dwie opcje: szybkiej konfiguracji lub pełnej. Tam już można w pełni dostosować grę do swoich potrzeb np. usunąć wszelkie qte.

Podsumowując, czy opłaca się zagrać God of War Ragnarök? Przetoczyłem wiele zalet tej produkcji i pewnych wad. Mimo wszystko gra sama się broni i nie powinna zawieść waszych oczekiwań. Widać na każdym kroku, że starano się aby jak najwięcej ludzi mogło się dobrzre bawić przy niej. Ocena końcową zostawiam otwartą.
Udostępnij:

Recenzja filmu Tomb Rider z 2018 r.

Lara Croft doczekała się wielu przygód w najróżniejszych mediach. Jednak do tych udanych póki co można zaliczyć jedynie gry wideo. Bo filmy jakie są każdy widzi.

Po raz kolejny sięgam po film oparty na wirtualnej rozrywce, aby się przekonać, że branża filmowa nie ma bladego pojęcia co robi. Tytuł ten można podzielić na trzy części, które są bardzo nie równe.


Zaczynając od tego jak widzi się ją walczącą na wstępie na ringu, aby szybko przeskoczyć gdzieś do dalekiej Azji, aż w końcu na ostanie 37 minut dać jakiś konkret, który i tak nie błyszczy.

Fabuła jest dość oklepana, a Lara Deska Croft, a dla przyjaciół i rodzinny Bąbel nie pomaga w tym w żadnym momencie. Pierwsze długie etapy filmu potrafią naprawdę wynudzić nie miłosiernie. Czeka się i czeka, aż coś się zacznie dziać i nie chodzi o jakiś sromotny łomot, a pokazanie tego co jest esencją Tomb Rider. O grobowcach mowa, rzecz jasna.

Nie zabraknie tu pewnych migawek i mrugnięć do fanów serii, a szczególności nowej trylogii, o której pisałem w poszczególnych recenzjach. Dla zainteresowanych odsyłam do tych tekstów TB1, TB2, TB3. W głównej mierze oparte są one na kilku momentach i ikonicznych przedmiotach, które jej zawsze towarzyszyły. Lecz tym najważniejszym jest wyprawa na wyspę w której uwięziono Himiko.


Po przemęczeniu lwiej części absurdów i sztucznej gry
Alicia Vikander można skupić na samym finale tej wielkiej podróży do nikąd. Kiedy wreszcie dociera Larcia Deska Croft na wyspę zmienia się w mistrzynie survivalu.

Większej odmiany w tym nie ma poza drobnymi szczegółami jak pierwsze zabójstwo. Zamiast klasycznego Bambi trafił się jakiś randomowy typek. Bardziej ciekawe było to, że Larcia miała spalić dokumenty, aby nikt nie dowiedział się o lokalizacji Himiko. Jeśli jednak komuś było mało to powtarzano regularnie jak tam się trudno dostać. Jednak wielki obóz z najemnikami i niewolnikami temu jakoś zaprzecza.

Następnym krokiem w tej układance przewidywalności i retrospekcji było samo wejście do grobowca. Dziwnym trafem dzielnie się opierało dynamitowi itp., aby potem od ręki rozpadło się na części po rozwiązaniu łamigłówki z pokrętłami.


Dobrze, że chociaż sam finał jako taki poszedł szybciej. Nie można tego jednak przepisać ekipie filmowej, a końcowi tej marnej produkcji. Oglądając to ma się wrażenie, że zaczęto przypominać sobie fakt, że jednak ten grobowiec musi być i wypadało by wstawić tam choć te kilka pułapek.

W tym całym zamieszaniu nie zabrakło jednak jakiś mocnych stron. Mowa tu oczywiście o tajemnej mocy Himiko. Moment kiedy zaczęły owe hokusy pokusy zaczęło robić wrażenie, aż do pewnego momentu. Nie będę pisać, o co dokładnie chodzi, ale to jedna z tych scen kiedy trzeba coś zdrowo naciągnąć, aby tylko protagonistka mogła dzielnie wyskoczyć i uniknąć śmierci.

Jak jednak przedstawiono złą frakcję? Dość skąpo, bo właściwie pokazują się już oficjalnie na sam koniec. Dzięki temu jakże błyskotliwemu zagraniu nie da się nawet ich znienawidzić, czy czuć klasyczną odrazę. Gdyby ich zabrakło nic by się nie stało, bo strata niewielka. Wystarczyło wstawić jakieś pradawne nieśmiertelne wojsko i też dało by radę. Podsumowujmy czy warto obejrzeć Tomb Rider? Nie, bo jest to bardzo długi film o niczym. Równie dobrze mogła by się nazywać Mary Smitch i też byłoby ok. Jak już zostało to napisane wcześniej większość filmu pokazuje jak się dostaje na samą wyspę i gdzie nigdzie można zobaczyć coś znajomego. Jednak nie usprawiedliwia to tego, że zmarnowano dobry materiał źródłowy. Przy tym Uncharted był działem sztuki. Ocena końcowa 4/10.
Udostępnij:

Recenzja Rise of Tomb Raider (reupload) (Xbox Series X)

Lara ona naprawdę nie przestanie mnie zadziwiać. Twierdzi, że jest archeologiem, ale widząc jak obchodzi się z zabytkami mam sporo wątpliwości co do tego.

Kolejna odsłona serii przygód spłaszczonej pani Croft. Nie mogłem się oprzeć tym złośliwością. Są już o wiele lepsze od poprzedniej części. Spora część bolączek, o których pisałem wcześniej (tutaj) została w końcu usunięta.


Protagonistka w końcu stała się dorosłą dziewczynką (jak one szybką dorastają, szloch). Nikt się nie musi nią opiekować i co chwilę podkreślać jaka jest wspaniała. Natomiast bez śmieszkowania to napiszę, że fabuła mimo faktu, że nie jest porywająca jest już bardziej znośna mimo złudnego początku, który darł się:
to będzie powtórka z rozrywki.

Tym razem Croftówna będzie musiała się zmierzyć z Trójcą, czyli fanatykami religijnymi, którzy chcą zdobyć środek na nieśmiertelność. Hurrra, jakie to porywcze! Co prawda nowi bohaterowie nie są jacyś niemi, a wręcz przeciwnie gadają sporą pokazując jacy gotowi na poświęcenia to w sumie ich los nie jest jakiś szczególnie przejmujący.

Nawet pojawiający się niczym wpłata i równie znikający Jonah Maiava jakoś nie urozmaica tę sytuację. Nie zabraknie momentów rodem z telenowel, gdzie córunia oskarża macochę itp.


To co najbardziej rozczarowało mnie w samej kapani było powtórzenie patentu z gwardią
Słonecznej Królowej, Tym razem jednak nazwano ich nieśmiertelnymi. Jest jeszcze jedna różnica, ale tylko natury fabularnej. Natomiast w rozgrywce jest kropka w kropkę jak w pierwszej części rebootu.

O rozgrywce słów kilka. Poruszanie jest z grubsza nie zmienione, a jedynie, gdzie nigdzie podrasowane o nowe elementy mające pozwolić się dostać do miejsc w których nie ma się o co złapać. Ewentualnie można wykorzystać chackan jako haka, aby złapać się odstających wyżej belek.

Sam świat częściowo jest półotwarty, a dzięki temu można wreszcie wyprostować nogi. Nie oznacza to, że same korytarze zniknęły. Wszystko to spowodowało, że teraz jest jedynie trochę więcej miejsca. Miejsca do którego będzie się wracać. Lokację zostały obsiane licznymi korytarzami i grobowcami do których trzeba mieć odpowiednie narzędzia, aby je eksplorować. Jednak, żeby się dowiedzieć, gdzie szukać należy odsłuchiwać wszystkiego co się da. Pół biedy jak są to nagrania, a zabawnie to się prezentuje jak trafia się na fragmenty dziennika członka Trójcy z początku ich istnienia. No, bo w końcu to normalne, że takie starocie leżą to tu, to tam.


Sama rozgrywka przeżyła generalną przeróbkę. Wszelkie umiejętności do walki wręcz naroście się przydały do czegoś. Odniosłem nawet wrażenie, że granie na
Rambo jest karane. Natomiast przyjecie stylu Assasyna jest jak najbardziej wskazane. Jedyne czego zabrakło do pełni „szczęścia” było ukryte ostrze.

Dużo większy nacisk położono na interakcję ze otoczeniem. Praktycznie wykorzystanie puszek jako bomb gazowych, czy zmiana flaszek na koktajle Mołotowa dawała sporą przewagę. Jednak to co okazało się najbardziej przydatne to tworzenie pułapek z ciał poległych.

Surowce zaczęły być jeszcze bardziej istotne, bo cały czas trzeba coś CROFTować. Nie jest to jakoś szczególnie upierdliwie. Przez większą część kampanii nawet się na to nie zwraca za bardzo uwagi. Dopiero wciągu finału kiedy to zaczyna się Sajgon zaczyna się liczenie co się ma, a co zostało.



O ile w poprzedniej części stroje dodawano jakie DLC tak, teraz są w podstawce. Jeśli komuś z was zachce się dostać jakieś bardziej ekskluzywne to będzie trzeba pofarmić surowce. Mają one rzekomo wpływać na rozgrywkę. Misje poboczne można o kant wałka posłać, bo ich wykonania nic nie zmienia.

Sztuczna inteligencja też co nieco zyskała i jednocześnie straciła. Z jednej strony dalej byłem świadkiem jej głupoty, a drugiej skilla godnego Nostradamusa. Zaalarmowanie strażników o swojej obecności zawsze powodowała, że wiedzieli dokładnie, gdzie mają się skierować. Dla urozmaicenia poszczególne drapy są w różnym stopniu opancerzeni. Zależnie od rozwinięcia umiejętności skrytobójstwa można szybciej się z nimi rozprawić. Sam arsenał jest tak samo rozwijany, tutaj się nic nie zmienia.

Dodano jednak coś rodem z rpg’a, a jest to sklep z przedmiotami do którego trafia się na samym początku. Czy ma on jakiś sens ? Powiem, że nie, sprzętu jest od cholery dużo, a do tego możliwość modyfikacji jest na tyle rozwinięta, że nawet przez chwilę nie czułem potrzeby powrotu.



Nie zabrakło też starć z bossami. Jest z nich względnie zadowolony. Nie są już tak powtarzalne jako poprzednio. Każdy szef jest inny i wymaga osobnej taktyki. Co prawda są prości jako konstrukcji cepa, ale zawsze coś. Ostatni z nich jest podobny do antagonisty z Prototyp 2, który narzuca odgórnie sposób pokonania go. Komizmu dodają jego kwestie w których mówi, żeby się Lara nie chowała. Szkoda tylko, że w tym momencie dostaje sromotne lanie.

A teraz przyszła pora na wszystko co zapomniałem lub nie pasowało wyżej. Pierwszą sprawą były rozmowy ludzi Trójcy jak i innych ludzi słyszanych w tle. Nie byłem wstanie ich usłyszeć. Czy to był błąd, a może zaplanowano odgórnie? Trudno powiedzieć.

Kolejną sprawą, o której nie napisałem to powrót do starego stylu projektowania lokacji. Bardzo, ale bardzo nawiązują do grobowców które mają formę prostych zagadek z wieloma sekcjami platformowymi.


Poszczególne umiejętności nie łączą się, aż tak agresywnie ze sobą, co jest zmianą na plus lub też dostaje się na tyle dużo punktów umiejętności, że się tego nie zauważa. No i najważniejsze… gra dalej traktuje gracza jak idiotę.

W ramach bonusy dostaje się tryb wypraw, gdzie można przechodzić poszczególne etapy z różnymi modyfikacjami. Zmiany dodaje się po przez karty, które da się kupić w sklepie za pomocą zdobywanej waluty lub prawdziwej kasy. Podziękuję i postoję.

Mała ciekawostka w opcjach jest możliwość odblokowania interakcji na chacie widzów, którzy oglądają stream na Twitchu.

Podsumowując czy warto zagrać Rise of Tomb Rider? Biorąc wszystko co napisałem powyżej mogę dać lekkie zielone światło. Fakt, poprawiono wiele, ba nawet grafikę poprawili do tego stopnia, że jest przyjemna w odbiorze. Lecz dalej jakoś nie porywa. Mamy progres, ale jakiś taki bez pazura. Ocenę zostawiam otwartą…
Udostępnij:

Recenzja anime Senpai ga Uzai Kouhai no Hanashi

Kiedy człowiek zaczyna swoją wielka karierę w dużej firmie, a tu nagle pojawia się jeszcze większa miłość. Co wtedy może zrobić protagonistka? Tego dowiemy się w tej recenzji!  

Senpai ga Uzai Kouhai no Hanashi to luźna komedia biurowa z wyraźnie zakreślonym romansem, który jest wielce pocieszny. Od samego początku główna bohaterka Futaba – chan prezentuje się jako starająca się, ale ciut niezdarna moe. Czasami jednak ma zachowania podobne do tych co u tsundere.


Obiektem jej wzdychań jest Tekada – senpai. Chłop jak dąb i do tego anioł w ludzkiej skórze. Nie można go nie polubić za to, bo to jest jego największą zaleta i wada zarazem. Biedna Futaba próbuje nieudolnie go poderwać. Dziwnym trafem zauważają to wszyscy oprócz samego zainteresowanego.

W odciekach od 1 do 3 widać jak na dłoni podejście kolegów/żanek do niej. Nie owijając w bawełnę zaszufladkowali ją jako maskotkę. Kolejną istotną sprawą jest fakt, że niekiedy sama się prosi o to, aby podchodzi do niej jak do onē – chan, która udaje dorosłą.


Jednak, aby zobrazować relacje, czy też widok tych dwojga trzeba wyobrazić sobie yorka i bernardyna jest to obraz wprost idealny. On opiekuńczy pies, a ona niespokojna i próbująca miną nadrobić braki. W sumie lepiej było napisać kompleksy na punkcie swojej osoby.

W tej serii nie zabrakło też dziadka podobnie jak w Projekt Cosplay, tylko tutaj jest kompletnie przerysowany i przewrażliwiony, co tylko jest zabawniejsze.


Nie brakuje także starszej koleżanki/siostry Natsumi, która cały czas czuwa nad nią. Warto wspomnieć, że w tym biurowym szale namiętności jest jeszcze jedna para. Kazama mruczek/ nerd i Sakurai, która uchodzi za jedną z popularniejszych w firmie. Dlaczego mnie to nie dziwi.

Jakoś nie widziałbym ich w prawdziwym życiu jako pary, ale trzeba było coś dać, aby wszystko się nie skupiało na jednym wątku. Trudno zrozumieć co niekiedy ludziom chodzi po głowie. Sporo przemycono rzeczywistych rzeczy z ich kultury, lecz wydaje mi się że trochę uszlachetnili model pracy w korpo.


Z tego co mi wiadomo zwykłe przeziębienie to za mało, aby dostać wolne. Możliwe, że to błąd w tłumaczeniu i powinno być wysoka gorączką. 
Nie zabrakło też walentynek jak i białego dnia. W tym jak i kolejnym odcinku przesunięto linie fabularną na dziadziusia, który dał popalić senpai’owi Futaby - chan

Stary człowiek, a może! Jego relację z potencjalnym mężem wnuczki były po prostu bezcenny. Naprawdę dobrze to wszystko się kontrastowało z jego potężną budową ciała. 

Zaaplikowano w końskiej dawce wspomnienia z przeszłości protagonistki. Dobrze, że nie miało to być jedynie zapychaczem, a rozwinięciem przez który będzie lepiej zrozumieć jej stosunki z poszczególnymi osobami.


Wyciągnięto też na wierzch parę zabawnych sytuacji wynikających z błędnego zinterpretowania sytuacji. Podziękować należy młodszemu braciszkowi Salurai.

Mimo dobrze znanej kulturze pracy w Japonii to można zaobserwować sporo aktywności w czasie wolnym. Najważniej mają normalny czas pracy, a do tego bardzo lubią się integrować i pomagać. Dobrym przykładem jest pomoc Sakurai Yuuto.


Do odnotowania jest, że oprócz tradycyjnego wypadu na plaże i wszelkich ecchi momentów dołożono hanami, złoty tydzień, czy mini test odwagi. Fakt, że poświęcono więcej czasu dla innych np. Touko i jej kochasiowi. Odnoszę też wrażenie, że Nasumi zaczyna się interesować młodszym od siebie juniorem. Szczęściarz xD

Sam finał jest konsekwentnym pokazaniem jak powinno wyglądać życie w biurze. Taka swojego rodzaju promocja sektora prywatnego. Z kolei co do naszych milusińskich zrobiono szybką przebieżkę po okresie świątecznym i sylwestrowym. Takie zakończenie jest w sumie idealnym podsumowaniem tego jakże dobrze wykonanego anime. Pozamykano wszelkie wątki i dano nadzieje, że mała Futaba w końcu dostanie to o czym tak skrycie marzy.
Udostępnij:

Translate

Czytelnicy

Wyświetlania