Mieliście taki dzień kiedy przeglądacie sieć i nagle widzieliście coś czego się tam nie spodziewaliście? Zapewne tak, ale czy była to zapowiedź reaktywacji konwentu, na który uczęszczaliście przez kilka lat z rzędu?
-
Recenzje
Tutaj znajdziecie posty dotyczące w których omawiam wszelakie gry wideo
-
Manga i anime
Jeśli chesz obejrzevć fajne anime i przeczytać interesującą mangę to zajrzyj tutaj
-
Filmy i seriale
Warto czasem zrobić sobie przerwę na dobre kino. W tym dziale opisuje swoje wrażenia z produkcji, które miałenm okazję obejrzeć
-
Publicystyka
Warto się czasem zastanowić nad róznymi tematami, czy to gier, a może jeszcze innymi w tym miejscu znajdziecie do jakich wniosków doszedłem
Relacje z Jagacon 2025 (Publicystyka)
Ostatnia edycja tej imprezy miała miejsce w 2022 r. Pisałem o tym tutaj klik.
Po jakże długiej przerwie ekipa ponownie się zebrała, aby reaktywować jeden z większych wydarzeń w świętokrzyskim. Jak powiedzieli organizatorzy jest to powrót do domu w pewnym sensie. Pierwsze edycje miały miejsce w Suchedniowie będącym w powiecie skarżyskim. Tym razem konwent zorganizowany został w Miejskim Centrum Kultury im. Leopolda Staffa w Skarżysku - Kamiennej.
Nie będę więcej truł i przejdę do setna. Od samego wejścia witały wolontariuszki odpowiadające za akredytacje. Natomiast w wnętrzu MCK znajdowały się liczne atrakcje. W pierwszej kolejności co rzucało się oczy to pierwsze stoisko wystawców i główna scena zlokalizowana w patio.
Dla uczestników zainteresowanych zakupem pamiątek, wyrobów rzemieślniczych jak i nerdowskich akcesoriów czekali sklepikarze w „kawiarni literackiej”. Taką nazwę nadano pomieszczeniu znajdującemu się po prawej stronie sceny. Natomiast ci co skierowali się na lewo wchodzili na rozgałęzianie, w którym po jednej stronie z widokiem na ulice strefa dla personelu. Natomiast wchodząc na korytarz równoległy do tego z wystawcami strefa gier bitewnych. W tej samej lokacji jest jeszcze jedna niespodzianka, ale o tym później.
Jak łatwo się domyśleć musiał być jeszcze jeden hol łączący wspomniane miejsca. Zarówno na korytarzu jak i w salkach zlokalizowanych tam znajdowała strefa gier planszowych i wideo. Ostatnią rzeczą jaka przyciągała uwagę w „kawiarni literackiej” była ściana figurek Finko pop, wróć! Bufet, tak o wałówce chciałem napisać.
Teraz warto zajrzeć na pierwsze piętro. Tutaj z kolei zlokalizowano sale prelekcyjną, strefę manga i anime, warsztaty artystyczne i sale do sesji rpg i larpów. Aby lepiej wszystko nakreślić dodam screenshot mapy. W dużym skrócie nad strefa gier bez i z prądem zlokalizowane były następująco patrząc od prawej strony budynku sala prelekcyjna, larpy, warsztaty, manga i anime. W pozostałych pomieszczaniach, które zostały udostępnione rozgrywały się sesje z mistrzem gry.
Teraz jak mniej więcej wiecie jak wyglądał rozkład budynku przejdę od omawiania poszczególnych atrakcji. Punktualnie od godzinie 15:00 na głównej scenie zaczęło się przywitanie przybyłych gości. Przedstawiono, krótka genezę Jagacon i w jaki sposób przywrócili do życia to wydarzenie. Nie zabrakło też przedstawiciela władz. Jak wiadomo najbardziej lansują się ci co najmniej zrobili.
Potem zaczęło się tradycyjne chodzenie od miejsca na miejsce i zaglądanie, co się tam kryje. Części ogólnodostępne przez które przewijali się wszyscy niezależnie od tego, gdzie mieli zamiar spędzić najbliższe godziny przewijali się „obficie”. W piątek pomimo bycia wielkim otwarciem w stopniu umiarkowanym przyciągnęło ludzi.
Dodam już teraz, aby nie było niedomówień w sobotę sytuacja odczuwalnie się zmieniła. Jako, że to dzień wolny i paragram najbogatszy to i zainteresowanych mieszkańców było znacznie więcej. Konwentowicze oblegali głównie gry bez prądu. Trudno się dziwić jak wybór był naprawdę bogaty. Sytuacja w części z prądem wyglądała nieco skromniej. Jednak każdy fan Heroes of Might and Magic III mógł liczyć na godziny przedniej zabawy. Nie zabrakło tam też konsol jak PS5 Slim, Xbox360 z kinectem . Znalazły się też replikę retro konsoli (Famicon), i Atari Gamestation Pro czyli emulator.
Pierwszym punkt w jakim wziąłem udział był: „Samuraje, sakura i shōgi – Japonia na planszy!” (Jakub „Erubarn” Kornaś). Jako na początek było całkiem znośnie. Nie będę się mądrzył: zrobiłbym to lepiej, ale doceniam trud jaki włożył w przygotowanie panelu. Natomiast to co należy pochwalić to solidne przygotowanie merytoryczne. Mimo nie bycia fanem gier tradycyjnych poczułem się zachęcony do sięgnięcia po jakiś tytuł. Tylko żebym miał jeszcze z kom zagrać.
Przyznam się bez bicia kolejny wykład był dla mnie o wiele ciekawszy. Zaraz dowiecie się czemu! „Nieludzki humanizm – świat i fabuła NieR: Replicant i Automata” (Jakub Kundera). O drugim tytule, który był omawiany napisałem recenzje:
W tamtym momencie zrozumiałem jedno. Muszę zagrać w główną cześć serii Nier. Świat jaki został przedstawiony okazał się o wiele bardziej złożony niż początkowo się wydawało. Wszystko szło w bardzo dobrą stronę, ale towarzystwo nie biorące udziału nie umiało uszanować innych. Ciekawe było to jak wyglądała sytuacja po przeciwnej stronie. W przy sali prelekcyjnej nie było takiego problemu, coś musiało być na rzeczy. No nieważne…
Gwoździem programu piątku, w mojej opinii było „Wstęp do uniwersum Warhammera 40k” (Jarosław „Artamir” Dróżdż). Dwugodzinna prelekcja łączona z bardzo chętnie udzielającymi się słuchaczami. Wszystko to jednak było zaledwie kroplą w morzu. Uniwersum Warhammera 40k to prawdziwy worek bez dna. Osobiście byłem zachwycony nie tylko licznymi ciekawostkami, ale i naprawdę charyzmatycznym prowadzącym umiejącym poprowadzić ten punkt programu.
Następnie powrót blogu manga i anime, gdzie miało miejsce „Haikyuu – czy i jak wpłynęło na siatkówkę?” (Michał „Orzi” Orzechowski) tytuł, który był motorem napędowym tego tematu powstał w jednym celu promocji aktywności fizycznej. Podobnie było z Yuru Camp, czy Dumbbell Nan Kilo Moteru?: Silverman-Gym Oni Tore Kouza. Można nazwać to naprawdę niezłą gratką dla miłośników tej dyscypliny. Nabiera to większego kolorytu, jak się weźmie korektę na to, że odnosiło się do dość niskich Japończyków. Dodam małą ciekawostkę Orzi jest weteranem Jagacon i za każdym razem udziela się kolejnych edycjach.
Ostatnim punktem, o którym wspomnę z minionego piątku było „Popkulturowy Sąd Ostateczny: Czy wszystko musi być 'woke’ czy 'anty-woke’?” (Michał „Swarley” Stempkowski). Tutaj rozpoczęła się o wiele dłuższa historia. Okazało się, że prowadzącego jeszcze nie raz spotkam w sobotę. Nie trudno się domyśleć jak gorącym był to temat, bo w sumie wciąż jest. Szczęśliwie wszyscy byłi zgodni w tym piszący te słowa.
W sobotę ludzi było sporo, tak jak pisałem wcześniej. Na dobry początek poszło „Resident Evil – ekranizacje są dobre, to Wy nie pamiętacie jak wyglądały gry” (Michał „Swarley” Stempkowski). Szczerze z filmów oglądałem tylko to: Resident Evil: Witajcie w Raccoon City. Patrzę kontem oka jak podsumowałem ten film. Niema czym się chwalić (śmiech). Najlepsze jest to, że pomimo bycia zlepkiem dwóch części jest najwierniejszą adaptacja gier jakie powstały. Jeśli narzekacie na aktualne odchodzenie od źródła to trzeba przyjrzeć się tamtym filmom.
Po tym panelu o zombie poszwendałem się po piętrze i zajrzałem na scenę z której odbywało się „Przedszkolanka kontra Demony. Mitologia słowiańska we współczesnym świecie” Spotkanie autorskie z Katarzyną Wierzbicką. Od czasu Wiedźmina 3 zainteresowanie mitologią Słowian wzrosło, czemu nie ma co się dziwić. To co zaskoczyło mnie i zapewne wielu to różnice między oryginalnym przekazami, a tym jak je przedstawione w wieśku. No kto by się spodziewał...
Kolejne panel będący numerem uno w sobotę był „O bocianach które leczyły, czyli jak lekarze plagi przeniknęli do popkultury” (Szczepan „Doktor Corvinus Krukowski” Rutkowski). Gdzieś pod spodem, a może wcześniej wrzucę zdjęcie prowadzącego, którego cosplay był rewelacyjny. Historia doktorów plagi jest naprawdę ciekawa, ale jak zwykle bywa nie tak ekscytująca jak ją prezentują w pop kulturze. Nie zmienia to wzorowo przygotowanego tematu.
Pora na niespodziankę jaka mnie spotkała w sobotę. Przechodząc i cykając fotki makietom gier bitewnych zauważyłem jak ludzie idą do sali kinowej. Niewiele się zastanawiając przeszedłem za nimi. Prawdziwy efekt stadny. Tak, czy inaczej patrze ludzie się rozsiedli w pierwszych rzędach i częściowo w kolejnych. Okazało się, że tym razem pójście z falą okazało się dobrym posunięciem i trafiłem na konkurs cosplay. Pierwszy raz byłem na czyś takim, a więc nie mam punktu odniesienia. Więc napisze krótko podobało mi się.
A teraz na poważnie. Każdy z uczestników przedstawił mniej lub bardziej interpretacje, a nawet idealnie odtworzony kostium. Przypominało to Mam talent. Po prezentacji jurorzy poszli się naradzać, a uczestnicy konkursu dostawali pytania od publiczności. Była jedna nagroda główna w wysokości 1000 zł, a pozostali wyróżnienia.
Pomimo bycia fanem Władcy Pierścieni to nie byłem wstanie umieścić „Śródziemia – Upadek Królestwa Arnoru” (Przemysław Płachciński) jako top 3 atrakcji w sobotę. Nie byłem rozczarowany w żaden sposób poziomem dyskusji itp. po prostu było dobrze i nic poza tym.
Bardziej wciągnęło mnie „Doktor Who od podstaw” (Dominik Śnioch). Jak powiedział prelegent jest to najdłuższy serial ze swojego gatunku. Nie było to przesadą, bo początki były jeszcze czarno białe. Pewne rzeczy jakie fani znają, czyli zmiany doktora co serial miało dość nietypowy początek. Nie zmieniano go, bo miał mieć takie od początku moce, czy inne duperele. Wynikała o to tylko z tego, że odtwórca odszedł i trzeba go było kimś zastąpić.
Na finał dnia poszło „Kosmiczne podróże i ewolucja człowieka” (Edwin Sieredziński) czym się wyronił ten punkt od reszty programu? Trwał zaledwie dwadzieścia parę minut. Następnie Edwin swoim oryginalną osobowością i sporym entuzjazmem.
Niedziela natomiast ostanie spojrzenia i w sumie tyle. No nie, coś było chociażby „Zwariowany świat Hideo Kojimy” (Michał „Swarley” Stempkowski). Przedstawienie postaci mistrza i jego twórczości to dość wdzięczny temat. Przez te wszystkie lata Kojima zabłysnął licznymi pomysłami, które mocno przybiły się do ogólnej świadomości graczy. Nawet ci co nie grali wiedzą i coś kojarzą.
Cały konwent zakończył się „Sezon anime lato 2025” (Agnieszka „Hime” Lipiec i Przemysław „Filuś” Koczotowski). Pożegnanie było sentymentalne. Taki przegląd był na każdej jednej imprezie, czy to Jagacon, czy Sabat na Targach Kielce. Najważniejszym elementem było dowiedzieć się co warto obejrzeć. Teraz jak człowiek na bieżąco ogląda kolejne sezony to już bardziej uzupełnienie. Ale jakie to miłe.
Tak prezentowało się Jagacon 2025. Miało liczne wzloty i drobne potknięcia. Wierzę jednak w dalszy rozwój i jeszcze większy rozmach w przyszłorocznej edycji na którą się udam.
Zdjęcia zawarte w tekście zostały zamieszczane za zgoda organizatorów.
Recenzja anime Flying Witch
Pora na kolejny odcinek spokojnych anime. Na warsztat leci Flying Witch. Obiecuje uroczyście nie będzie tu żadnych niespodzianek.
Powinienem zacząć od tej produkcji, bo jest podręcznikowym przykładem spokojnego anime. W praktyce niczym się nie różni od zwykłego serialu obyczajowego. Jeśli się czegoś doszukiwać to lekkiego humoru podkreślanego przez typowe dla tego typu dzieł kreską.
Na samym starcie jest wielki przeskok od tego co można zazwyczaj zobaczyć w japońskich tytułach. Zamiast wielkiego miasto typu Kioto będzie mała miejscowość prawie wieś, która jest gdzieś hen na Hokkaido lub innej prefekturze na północy. Skąd to wiem?
Jest to dość oczywiste w pierwszym odcinku Makoto (protagonistka) mówi, że jest kwiecień, a śniegu jest sporo. Chodźmy dalej, no właśnie jedną z istotniejszych cech na których będzie bazować bohaterka to bycie taką uroczą gapą, albo jak to mówią otaku moe.
Od samego początku twórcy przedstawiają szeroki wachlarz postaci od głównych przez poboczne, a kończąc na epizodycznych. Mało tego po pierwszym epizodzie już jest zapowiedź kto jeszcze się pokaże, ale tak, aby nie zdradzać kto dokładnie.
Oprawa Flying Witch ma malarski sznyt. Jest to bardzo widoczne zwłaszcza jak są przebitki na wszelkie krajobrazy. Jednak w tym gąszczu piękna nie sposób nie wspomnieć o ograniczonej ilości animacji. O ile na istotnym fabularnie postaciom nie mogę nic zarzucić tak ich otocznie jest tylko nieruchomym tłem, są też wyjątki.
Nadmienię później o pewnym easter eggu, który zaskoczy fanów mangi i czarów. Młodsi widzowie zapewne nie skojarzą, ale już stare pryki będą wiedzieli o co chodzi. Najprzyjemniejszą rzeczą w oglądaniu tej serii jest błogi spokój.
W głównej mierze obserwuje się codzienne perypetie bohaterów. Bardzo dobre relacje między nimi są całkiem zmyślnie napisane. Żeby jednak nie było za nudno poszczególne wydarzenia jakie maja tam miejsca opierają się na kilku elementach. Pierwszy to magiczna natura Makoto. Skoro jest czarownicą to czemu tego nie wykorzystać?
Rodzina u której mieszka zyskuje dzięki temu nowe przeżycia. Jej największym odbiorcą będzie najmłodsza Chinatsu – chan. Jednak to nie koniec jej udziału w tej historii. Kolejną istotną sprawą jest gotowanie. To już nie jest przypadek… gotowanie jest nierozerwalnym elementem w spokojniejszych seriach, gdzie ma być lekko i przyjemnie.
No i krem de la krem promowanie regionu. Wszystko w przystępnym sposób, aby nie zaburzyć odbioru anime. Dalej twórcy idą w bezpiecznym kierunku jakim był festiwal, który pozwolił dodać nowe wątki do całości. Wprowadzając kolejne bohaterki mające swój debiut w pierwszym odcinku.
Nowa wiedźma Inukai została wprowadzono jako postać o wielu twarzach, a w głównej mierze miała dać wiatr w żagle w połowie sezonu. Przy tej okazji mogłem się dowiedzieć o poziomie lokalnych wiedźm. No co tu dożo mówić za dobre nie są w te klocki.
Wiecie co jest najlepsze w Flying Witch? Da się tu upchać sporo i nic. Praktycznie można streścić, omówić w paru słowach to co się tam dzieje. Wraz z rozwojem wydarzeń. Istotniejszym pytaniem byłoby jaki jest sens oglądać ten tytuł? Powiem szczerze, nie dla historii, bo tam się nic nie dzieje. Tutaj bardziej chodzi o klimat i sposób w jaki oddziałuje na odbiorcę. Uspokaja i sprawia, że człowiek się czuje zrelaksowany.
Oglądając dalsze losy wieźmy i jej bliskich można jedynie się relaksować i przy okazji się nauczyć modlić w świątyni według ich zasad. Przyznaje dość nieoczekiwany sposób na to, aby dowiedzieć się jak wygląda poprawne modlenie się według tamtego obrządku.
O czym jeszcze tutaj warto napisać? Niech będzie o prawie graficznej. Wszelkie budynki są przepełnione szczegółami, a szanowne panie i jeden kawaler robi lekko przerysowane miny. Taki maja tam klimat. Dość często i gęsto są robione ujęcia na wnętrza poszczególnych domów, czy też innych lokali.
Skoro przy tym jestem to nie mogę się oprzeć i wspomnieć o kawiarni Shiiny, która stworzyła naprawdę przytulne miejsce, w którym chciałoby się zostać na dłużej. Hmm, być może to sielankowe życie jakie pokazano jest naprawdę przekonywujące.
Kontynuując pod koniec sezonu zmienia się nieco rozwój wydarzeń. Z przypadkowych momentów ułożonych w losowy sposób zaczyna wyłaniać się coś co można nazwać spójną całością. Pomimo tego sielanka dalej jest tam na porządku dziennym i nawet sobie z tego żartują.
Podsumowujmy czy warto obejrzeć Flying Witch? Sądzę, że jak najbardziej warto poświecić trochę czasu na tą serie. Anime pokazuje uroki życia na prowincji i charakterystyczne zwyczaje dla Japończyków. Nie jest to głównym trzonem, a jedynie pobocznym. Bardziej można wyróżnić uspokajające działanie na widza. Pokazanie błogiego spokoju życia codziennego niezwykłej rodzinki były naprawdę pocieszne. Natomiast dla tych co uważnie oglądali to zauważą parę ukrytych smaczków. Ocena końcowa 8/10.
P.S. Podpowiedź zwróćcie uwagę na okładkę opakowania filmu i obraz w kawiarni. Jedna podpowiedz już zobaczyliście czytając tą reckę.
Recenzja anime Nihon e Youkoso Elf-san (Sezon 1)
Na dobry początek pójdą anime z gatunku okruchy życia. Czy też jak wolę je nazywać relaksacyjne. Charakteryzują się głównie skupianiem się na wątkach fabularnych i unikania wszelkiej przemocy, czy epickich starć.
Nihon e Youkoso Elf-san jest nie do końca czystym przedstawicielem tego gatunku. Posiada drobne wtrącenia z ecchi i shonen. Jednak biorąc rzecz całościowo jest to obyczajowy tytuł. Wszelkie odstępstwa rozłożone są po trochu w całym sezonie. Jednak dawka dwuznaczności jest naprawdę symboliczna.
Nadmienię, że wynika to z fabuły, która w głównej mierze skupia się na romansie głównych bohaterów. Rezultatem tego będą typowe heheszkowe sceny jakie można obejrzeć w innych produkcjach. Interesującym elementem jest próba pokazania odwrotności klasycznego Isekai. Już w takim Gaikotsu Kishi-sama, Tadaima Isekai e Odekake-chū dało się zauważyć jak odczuwalnie podkreślają te różnice kulturowe. Tutaj wszelkie zachwyty i zdziwienia będą na porządku dziennym.
Istotny jest niski próg wejścia i brak bodźców mogący odwrócić uwagę od fabuły. Zasugerowałem się komentarzem od Przygodozona. Mam nadzieje, że przypadnie Ci do gustu ta polecajka. Wracając do rzeczy, relacje między Kazuhiro i Marii to klasyka gatunku. Zachowują się jak stare małżeństwo, które jest wciąż w sobie zakochane. Kawai!
Innymi dobrze znanymi elementami to oczywiście zamiłowanie do kuchni. Powtarzałem to nie raz, ale napiszę ponownie. Oni naprawdę kochają jedzenie i uwielbiają to podkreślać na każdym kroku. Więc nie ma czemu się dziwić jak będzie to dość często wyciągane z rękawa. Odmianą natomiast jest poznawanie języka japońskiego przez Marii. Wszelkie przywitania typu Okaeri (おかえり), czy życzenie smacznego ita taki mas (いただきます).
Ich przygody nie są do końca jasne, do czego tak naprawdę zmierzają? Czas podzielono między światem rzeczywistym, a tym fantastycznym. Sekcje te są całkowicie odrębnymi bytami. Można powiedzieć niemalże niezabijającymi strefami mogącymi funkcjonować jako osobne kampanie.
Dość szybko wprowadzono nową bohaterkę. Jednak nie jest to zapowiedz haremu, ale jedynie postać towarzysząca. Warto się będzie przyjrzeć owej osóbce, po będzie kontrastem do Władcy Bestii z Clevatess: Majuu no Ou to Akago to Shikabane no Yuusha. Nie ma co ukrywać, obie produkcje celują w całkiem inne wątki, fabułę itp.
Kolejną sprawą jest niepotrzebne wtrącenia typu shonen w krainach inspirowanych starożytnym Egiptem i nie tylko tam. Pierwsze, co się rzuciło w oczy to luzackie podejście do walki będącej wąskim epizodem nie mającym odgrywać ważniejszej funkcji w narracji.
Niespodzianką nie będzie jak wtrącę fakt, że znowu wrócili do świata rzeczywistego. Rozwinięto tam wątki dobrze znane jak poznawanie zasad życia społecznego, czy językowe. Praktycznie nawet można się czegoś nauczyć. Przykładowo skróconego przedstawienia się, czy przyrostków dorwanych do imion.
Twórcy poszli nawet o krok dalej i dali trzęsienie ziemię jako uzasadnię fun serwisu. Oprócz tego pokazano jaki obywatele są informowani o zagrożeniu itp. Wyszło z tego pożyteczne z przyjemnym widokiem dla oka. Najbardziej pocieszne są reakcje Marii, która nie udaje, że zna ten świat, czyli jak to zwykle bywa u bohaterów w Isekai. Taką odmianę należy wyróżnić i pochwalić.
Chciałoby się powiedzieć: doszliśmy do środka sezonu, a wraz z tym twist fabularny. Praktycznie w tym momencie zaczynają się niedociągnięcia. Do tej pory otworzono wiele drzwi, ale nie będzie już dalszego rozwinięcia. Najzwyczajniej w świecie pozostawiono bez szerszego komentarza. Jest też inna sprawa, o której trzeba wspomnieć.
Objaśniając na szybko zasady świata fantasy dochodzi do kuriozalnych scen kiedy zamiast gładkich przejść mamy widoczne pauzy na zbyteczne komentarze. Żeby było śmieszniej napastnicy grzecznie czekają. Wytraca to tempo i może zniechęcać do dalszego oglądania. Żeby nie było tak szaro rozwinięto historie biednego dzieciaka, który był niewolnikiem u bandytów. Tym samym wreszcie pojawił się ktoś nowy z nieco większą rolą.
I hop do Tokio i ciąg dalszy dobrze znanych perypetii. Zacznie się to może robić nudne, ale dzięki Marii przypomniałem sobie jako ponownie można się dziwić światem. Różnice kulturowo/ światowe wchodzą coraz to na wyższe poziomy. Na tle innych tytułów jest to wyższa liga.
Ponownie przypomniano sobie o dołożeniu elementów z innych podgatunków. Jest to wyraźna domieszka czegoś co rozwadnia cześć właściwą. Usilne przekonywanie widza, że jest to typowy shonen z ecchi zwyczajnie w świecie nie przechodzi. Jednak trzeba przymknąć na to oko i skupić się na switaśnych wstawkach.
Dochodząc do pól finałów dopiero przypomniałem sobie (siłą rzeczy) o kolejnych „niespodziankach” mogących zepsuć pewną naraję. Rozkładając ósmy i dziewiąty odcinek na części odnieść można wrażenie, że jednak jest to powiedzmy akcyjniak. Jednak diabeł tkwi w szczegółach. Wszelkie charakterystyczne sceny są podlane sielankowym sosem. Niby shonen, ale jakiś relaksacyjny. Odnosi się wrażenie, że to jakiś Yuru Camp w świecie czarów.
Ten klimat jest tak intensywny, że z pamięci uciekają wszelkie wstawki skupiające się na walce, czy fan serwisie. Intensywność uczuć protagonistów i pra rozwydrzonego smoka zgarniają całą uwagę swoim luźnym podejściem do wszystkiego co jest możliwe. Jak o smoczycy mowa. Tutaj dopiero pokaże się prawdziwy wulkan emocjonalny. Z jednej strony przedstawiona jest jako pradawna mądra i potężna, aby po chwili zrobić z niej duże dziecko. Lepiej byłoby powiedzieć postać komediową.
Finał tego sezonu to już przejrzejcie do części właściwej. Skupiono się w 99% na relacjach romantycznych. Oczywiście nie zabrakło kolejnych zaskoczeń szanownych dam. Aby jednak w pełni się cieszyć wszelkimi momentami warto wiedzieć co to jest Golden Week (ゴールデンウィーク, Gōruden Wīku), fenomen małych ciężarówek typu kei track, czy czemu używanie imienia jest tak podkreślanym momentem.
Wracając do głównego tematu. Zrzucono już maskę i zabawy w łowcy przygód odeszły niemalże w zapomnienie. Pokierowano się w całkiem inny kierunek. Najlepiej opisałoby to słowami: poradnik dla turystów pierwszy raz odwiedzających Japonię. Dopełniono całą serię o aspekty historyczne, ale bez jakiś konkretnych szczegółów bardziej był to spacer z pilotem wycieczki. Jednak brak domknięcia spraw w świecie snów ani dodania jakiejś mocnej sceny sprawia pewien zawód. Koniec, końców miało być tam coś niezwykłego.
Podsumowujmy więc, czy warto obejrzeć pierwszy sezon Nihon e Youkoso Elf-san? W plusach napisałbym o przybliżeniu kultury Japońskiej w bardzo przystępny sposób. Do tego warto dorzucić sielankowy klimat, który obfituje w większości czasu antenowego. Wszystko to jest okraszone naprawdę delikatna i przyjazną dla oczy kreską.
W wadach nadmieniłbym próbę złapania kilku srok za ogon. Sceny walki być były, lecz są one całkowicie zbędne. Naruszają harmonię, która się wylewa z ekranów. Do tego dochodzi fan serwis będący bardziej przeszkadzającym urozmaiceniem. Bez tego młodsi widzowie bez problemu mogliby zasiać do seansu. Ocen końcowa 7.5/10
Recenzja anime Tsuki ga Michibiku Isekai Douchuu (Sezon 2)
Było miło i wesoło to teraz trochę akcji. Tsuki ga Michibiku Isekai Douchuu Season 2 to kontynuacja ciepło przyjętej anime o tym samym tytule. Na sam początek zostałem zaszczycony bardzo, ale to bardzo krótkim streszczeniem z poprzedniego sezonu. Uważam jednak, że lepiej się zapoznać co tam się działo, bo za dużo bohaterów i miejsc, które nie będą zrozumiale dla nowych widzów.
Kolejną istotną sprawą jest sam Mc. Powiedzieć, że jest Op to jakby nic nie powiedzieć. Jego możliwości nie zostały jak na razie pokazane w 100% i nie zanosi się na to. Więc mogę wstępnie odwołać się do słynnego zdania jakie często się używa na shortach: użył zaledwie 3% mocy.
Seria ta może przyprawić o zawrót głowy, bo nie jest jednoznacznie zadeklarowana. Będzie to krzyżowanie się głębokich przemyśleń protagonisty i jednocześnie komedia. Wiecie czego można się spodziewać? Licznych klisz i rozwiązań fabularnych wykorzystywanych w innych anime.
Szybko wprowadzono całą listę nowych bohaterów drugoplanowych. Pytanie, czy nie mieli lepszego pomysłu, czy chcieli na te parę odcinków pokazać jak zrobić dramaturgię niskich lotów? Wszelkie mniej lub bardziej wzniosłe chwile jakie miały miejsce w epizodach, w których epizodyczne postacie odgrywali pierwsza rolę były to potężne odgrzewane kotlety. Nie będzie to jakimś wielkim spoilerem, ale zostaliście ostrzeżeni.
Polar Naval towarzyszka bohaterki Hibiki ginie poświęcając się dla niej. O nie! Jakie to smutne, no bez jaj gorzej już się nie dało tego wymyślić. Generał frakcji demonów załzawił ją prawie bez wysiłku. Natomiast Tomoki kreowany jest na zepsutego pseudo bohatera. Niby starano się to jakoś uzasadnić wszystko jego życiem szkolnym. Szybko to schodzi na boczny tor, bo jego relacje Lily (rodzina królewska) to pokazywanie, że dopiero teraz będzie miał pod górkę. Koniec spoilerów.
Kolejne wydarzenia o wiele lepiej trzymają się kupy, a anime przybrało już lepszą formę niż poprzednio. Z komedio - dramtu przeszło w klasyczną przygodówke w Isekai. Dziwnym trafem poszli śladem Tensei Shitara Slime Datta KeTensei Shitara Slime Datta Ken moda na uczenie się odcinek któryś tam z rzędu. Jednak bardziej niż samą szkołą warto przyjrzeć się temu co się kryje w ciemnych zaułkach.
Czy to początek ciekawej intrygi? Niczego nie można wykluczyć, pewne jest tylko to, że nikt nie zdoła pokonać Makoto. Idziemy dalej powaga odchodzi już zupełnie na bok, a cała budowa jakiś wzniosłych wątków poszła w piach. Tylko Hibiki i ten jakoś mu tam, no nieważne przypominają o walce ludzi z demonami. Jakby kogoś to obchodziło.
Nawet autorów anime to nie interesuje, a bardziej się skupili na miłośnych podbojach Mio (pajęczyca). Wędrując po świecie uczy się gotować i spotyka bohaterkę. Przynajmniej miała szczęście i coś na tym ugrała. Bogini, która zaczęła ten między światowy sajgon nie jest na tyle potężna, aby rzeczywiście zrobić coś realnego w tym świecie, w którym rzekomo się zajmuje.
Panie i panowie w końcu, bo w połowie sezonu coś się zaczęło przesuwać do przodu. W jakim sensie? Tutaj nawet nie chodzi o wojnę jaka rozpętała się między ludźmi, a demonami. Tomoe i Mio mogły wreszcie wyjść z swoich ról haremowych i pokazać głębszą więź jaką mają z młodym mistrzem.
Co prawda już to jest przerabiane od samego początku, ale dopiero wraz pokazaniem się odklejanego bohatera, a może bohaterki. Trudno powiedzieć…. Scena w której Tomoe rozmawia z Mistrzem Gildii, a następnie z Pajęczycą pokazuje co naprawdę się tam dzieje. Takie krótkie momenty są prawdziwym rodzynkami. W czasie gdy watek główny zaczyna nabierać jakiegoś kształtu w postaci opozycji względem bogini i bóg raczy wiedzieć czego jeszcze. Intryga ta jest przedstawiona banalnie. Właściwiej byłoby powiedzieć. Jak każda inna tego typu nie ma pomysłu na siebie, a jedynie kopiuje znane motywy.
Jakbym chciał potraktować poważniej tą serie to musiałbym mocno skrytykować za nijakie łączenie wątków. Nie tylko tych, które są następstwem następnych, ale też i pobocznych. Rozkładając na papierze poszczególne wydarzenia i narrację wszystko trzyma się kupy. Diabeł tkwi w szczegółach i zaczyna się sypać jak przygląda się motywom poszczególnych bohaterów. Jakby robiło to małe studio to by się jeszcze dało przymknąć oko. Jednak od większego zespoły oczekiwałoby się lepszego rozwinięcia historii uczniów i tego co ich napędza do dalszego działania.
Podobnie ma się sprawa Mokoto. Następnie jest próba pokazania go jako centralnej postaci będącej raz bliżej, raz dalej centrum wydarzeń. Wprowadzanie nowych frakcji jak kapłanów bogini będących zainteresowani jego interesami miało dodać jakiejś powagi, czy innej nuty emocjonalnej, ale tak naprawdę robią jedynie za ozdobę. Po „błyskotkach” niczego się spodziewać nie można. Bardziej aktywny udział byłby mile widziany. W samej Sferze też się coś dzieje, ale znowu z pozoru. Pije do tego, że krowa która dużo muczy mało mleka daje.
Nie ma jak sobie przypomnieć o sprawach „drugorzędnych”. Po zabawie w nauczyciela wraca z powrotem walki międzynarodowe. O ile początkowo jakoś to się trzymało kupy jak na standardy serii tak potem posypało się i to wybitnie. Mc jest prawdopodobnie drugą jeśli nie pierwszą najpotężniejszą osobą w tym uniwersum. Mowa o aktywnie działających bohaterach.
No i właśnie zaczyna się dywersja w mieście akademickim ludzie giną. Nawet już nie chodzi o tych, którzy znajdują się w całym mieście, ale terenie uczelni. Makoto patrzy jakby nigdy nic i prowadzi sobie luźne pogawędki, bo znowu bujanie w obłokach wróciło psując wszystko. Idąc dalej głupoty tego typu się jeszcze powiększają. Niby ma być dramatycznie, gdzie nigdzie dodano szczyptę gore. Lecz najważniejsze jest gadanie po próżni. W takich momentach dociera do mnie jak śpiewająco zwalili całą narrację. Do tego komediowe wstawki całkowicie zdominowały rozwój wydarzeń z półfinału. Ręce opadają.
Dalsze perypetie opierające się już wyłącznie na kampanii wojennej wypadają już o wiele lepiej. Jednocześnie nie można oprzeć się wrażeniu braku większego pomysłu na dalszy rozwój wydarzeń. Oczywiście zaczynają się szczęśliwe zbiegi okoliczności, które wszystko naprostują tak, aby jakoś to posunąć do przodu. Powracają również duet przekonanych kim to nie są Mitsurugi, Sofia Bulga wszystko po to by przejść tą samą drogę co im podobni antagoniści.
Nie brakło też czasu na pokazanie wszelakich rozterek u (Hibiki). Nie ma to jak próba zagranie kartą herosa męczennika. Jednak dziwniejsze są te ograniczenia demonów którzy nie są wstanie przejrzeć sztuczek Mc. Z kolei on cały czas kombinuje jak przedłużyć walki, choć tylko bogini jest dla niego jakimś zagrożeniem. Stanowczo lepiej się to wszystko ogląda jak się pozwoli porwać przygodzie i nie zwraca uwagi na każdy szczegół.
Ostatnie odcinki to pokaz brutalnej siły, a może są to tylko oczywiste fakty, które niekiedy próbowały coś zbudować. Pokaz umiejętności to coś w rodzaju "wysokiej jakości" McDonalada, który nawet nie stał z prawdziwymi burgerowniami. Bardziej niż tym pokazem odgrzewania kotleta w mikrofali udało się napisać krótki dramat rozgrywający się na dalszym planie. Zobaczyłem w tym pewne nawiązanie do mitologii greckiej, w której do bogowie bawili się życiem i nie interesowało ich co z tego wyniknie.
To było najjaśniejsza światło jakie ukazało się na samym końcu. Lecz z gracją słonia zdeptano i zignorowano ten wątek. Samo zakończenie to po prostu radosna uczta w wiosce galów, znaczy się w demisferze.
Jak to podsumować jako całość? Produkcja nie dla wymagających. Coś do obiadu, albo dla tych co chcą odmóżdżyć się po ciężkim dniu. No i od biedy dla tych, których męczą udawane pojedynki trwające cały sezon, choć doskonale wiadomo, że dobro i tak musi zwyciężyć.
Recenzja anime Mayonaka Punch
W zeszłym roku trafiłem na sporo naprawdę udanych anime. Szkoda by nie napisać o nich. Na pierwszy, a już raczej drugi trafi Mayonaka Punch.
Czym się ta seria wyróżnia na tle innych produkcji komediowych? Zacząć należy od tego, że nie pożałowano budżetu na wszelkie animacje. Nawet w scenach, w których można było się ograniczyć do czegoś prostego dali znacznie więcej niż mogłem się spodziewać. Gdyby był to akcyjniakiem pochwaliłbym za bogata oprawę rodem z Solo Leveling.
Trzonem fabularnym będzie drama na YouTube w przypadku tego uniwersum zwany NewTube. Jednak nie będzie to jedynie wspinanie się na sam szczyt z sieciowego piekiełka. Dojdzie tutaj aspekt fantastyczny. Czy to było przeznaczenie, czy dzieło przypadku (scenariusza) tego nie wiem! Lecz jedno jest pewne losy Masaki i Live (wampirzyca) się zetknęły w opuszczonym szpitalu.
Żeby nie było za różowo jedna jest napalona na drugą. W jakim sensie sami sobie odpowiedzcie. Odniosłem jednak wrażenie, że wizja twórców była dość jasna. Lecz, czy będzie to szło w jakąś konkretną skrajność trudno powiedzieć. Czuje jednak w kościach, będzie dobrze.
Dobiłem do 3 odcinka i mam mieszane uczucie. Po samym początku miałem spore nadzieje co do tego tytułu. Same wampirzyce z Live na czele są jak najbardziej do przyjęcia, no prawie. Sprawa ma się całkiem inaczej, gdy do głosu dochodzi protagonistka. Powiedzieć, że nie może się zdecydować jaka chce być to jakby nic nie powiedzieć.
W trakcie drugiego odcinka wyjaśnione jest czemu tak jej zależy na nagrywaniu. W trakcie tego typu wydarzeń wszystko łączy się w przychylną narrację. Taka sytuacja nie trwa na tyle długo, aby zmienić podejście do jej władczego stylu bycia. Jasną sprawa jest fakt, że ma to być przerysowane zachowanie. Zamiast jednak osiągnąć zamierzony efekt staje niczym ość w gardle. W takim razie czemu nie przestać tego oglądać?
Kotwicą trzymająca widzą są wampirzyce, które w swojej bardziej klasycznej kreacji są warte zostania na jakiś czas. Najzabawniejsze jest widoczny jak na dłoni GL (girls love). Póki co jest to jednostronne i biedna Live smoli cholewki bez rezultatów. Ewentualnie jest tak zdesperowana na krew Masaki. Po wielkim piku dochodzi do zwrotu, akcji, ale wbrew pozorom jest lokomotywą napędową dalszej historii.
Zabieg ten jest kolejnym powszechnym zagraniem, bo tu nagle wszystko idzie w pizdu. Ma to swoje plusy. Pierwszy będzie wymagało to kreatywności od bohaterek jak osiągnąć 1 mln subów, a drugi pojawiły się kolejne osobistości, które otwierają kolejne opcje.
Odcinek czwarty został napisany pod Fu i jej muzyczną przeszłość. Seria dopiero zaczęło się rozkręcać, a tu już zrobiono przerwę. Mayonaka Punch kreuje się na dość luźną komedię z toksyczna protagonistką. Tak, czy inaczej wchodzenie w przeszłość konkretnej postaci wydaje się jedynie stratą czasu antenowego.
Następnie w ramach kursu do bycia newtuberem dzielne wampirzyce mają przetrwać 7 dni na bezludnej wyspie. W tym momencie warto podkreślić jaką bekę kręcą sobie z dzisiejszych gwiazd internetowych. Wyzwania w jedzeniu, głupie poradniki typu jak pić wodę itp. Obok tego wszystkiego powtarza wątek ciągle wchodzącej Masuke w dupę Live. Jej uległość i łatwość manipulowania po prostu powala.
Komedia, komedią, ale ten brak szacunku do samego siebie przekracza wszelkie granice dobrego smaku. Małe wtrącenie w czasie pobytu na wyspie twórcy dołożyli easter egg z pierwszego sezonu Dragon Ball. Oglądajcie uważnie, a na pewno zauważycie.
Kolejne trzy odcinki to pokaz tego czym jest współczesna twórczość w sieci. Jak się śledzi co się dzieje social mediach to nie można zaprzeczyć, że to co tam pokazano to prawda. Wiadomą sprawą było przesadzenie co do zawartości. Lecz dziś kanały yt, czy w tym przypadku nt to firmy.
Zacząłem oddalać się od głównego wątku. Natężenie jadu ceo grupy trochę osłabło, ale dalej mocno ciśnie. Nie wiem już, czy bardziej współczuć, czy też śmiać się tego. Ósmy odcinek był swojego rodzaju ciekawym materiałem. Jak twórcy mówią o współpracy to przede wszystkim ma się w głowie jakiś wspólny projekt na kanał. W tym przypadku przybrało to format teleturnieju.
Dalej natomiast jakoś szczególnie nie odbili w górę, a próbowano złapać za serduszka. Konfrontacja sióstr i umizgającej się Live to jednak nie to czego się mógłbym spodziewać na końcówkę serii.
Finał serii można odebrać w sposób mieszany. Z jednej strony po złączeniu się w całość pasuje do pewnego stopnia z resztą serii. Jest jednak jeden spory zgrzyt w samym końcu będący czymś w rodzaju: wielkiej improwizacji. Czy była zaskakująca i owszem tak właśnie było. Lecz wolałbym, aby sezon był dłuższy lub zakończył się tak, aby wszystko przeszło na kolejne odcinki w przyszłości. Zamiast tego stworzono koncertant, który był intensywny i dość chaotyczny.
Co jeszcze dodać? Przewijające się problemy Masaki z jej odbiorem na reakcję publiczności. Dobrze, że poruszono tak ważny temat, ale nie był dostatecznie zaprezentowany. Utonął między lofciową Live i licznymi śmieszkowymi sytuacjami.
Podsumowując Mayonaka Punch to średniak z pewnymi mocnymi momentami. Nie wyróżnia się niczym szczególnym, a mógł pokazać pazura. Mimo wszystko chętnie bym obejrzał kontynuację.