Recenzja filmu Resident Evil: Witajcie w Raccoon City (Halloween Edition)

Horror, czyli dreszczowiec który ma za zadanie przestraszyć. Gatunek ten przeraża w książkach, grach i filmach. Ma za zadanie zmrozić krew w żyłach. Może być on powolny i budować pełne napięcie lub szaleć z makabrycznymi scenami nie dając nawet chwili wytchnienia. Wydaje się to całkiem logiczne, prawda?

Jak widać tak nie jest i ktoś naprawdę poszalał tworząc ten gniot, o którym można co nieco napisać. Uprzedzam tych z was co nie oglądali, że całość tekstu poświęcona temu filmowi będzie wielkim spoilerem. Nie będę za bardzo odnosił się do materiału źródłowego, bo nie grałem w same gry. Uniwersum znam dość ogólnie, ale i to starczyło, aby wyłapać nieścisłości. Ocena będzie dotyczyła wyłącznie filmu jako randomowej produkcji o zombie apokalipsie.


Od czego tu zacząć? No tak, już wiem! Początek zaczyna się dobrze, powolne ruchy kamerą i te ujęcia coś cudownego. Sądziłem, że będzie to prawdziwy horror, który będzie straszył od samego początku. Jednak stało się całkiem coś innego.

Groza skończyła się błyskawicznie, a zamiast tego zaczęło się coś bliżej nieokreślonego. Akcja przesuwa się do teraźniejszości i jadącej tirem Claire. Gadka szmatka z kierowcą ten zaczyna się dobierać i w końcu pojawia się zombie. Do tego momentu jeszcze wszystko ma jakiś sens. Jednak potem zaczyna się walić ten domek z kart.

Pierwsza rzecz, jakim cudem on nie zauważył stojąc obrócony w jej kierunku, że wstaje i idzie sobie od tak? Na serio? Tak po prostu nie widział co się dzieje? Dalej niestety nie jest lepiej nasza dzielna (Rambolalala) zauważa coś w lesie. Wiecie co to było? Kamerzysta i tak się gapią nawzajem, aż do pojawienia się napisów. Nie zapomnę wspomnieć o piesku, przez cały czas pada mocny deszcz, a jak wiadomo tłumi on zapach. Lecz jakiś cudem kundel poczuł coś i zaczął to zlizywać z asfaltu, mniam. Nie trudno było się domyśleć jak się to skończyło.


Wbrew pozorom nie został na dzień dobry zagryziony, a szkoda, bo miało to więcej logiki niż wjazd na komendę policji, ale o tym później. Jak napisałem pewien użytkownik na filmweb żyjemy w dziwnych czasach.

Rozumiem, że narodowość, czy przynależność rasowa nie powinno decydować o czymkolwiek, ale. Magia tego słowa jest super. ALE szanujmy materiał źródłowy chociaż w szczątkowy sposób. Już pies trącał, że Jill nawet nie jest ubrana jak trzeba, a Leon to jakaś życiowa porażka, którą postrzeliła człowieka w tyłek. Scenarzysta, a może reżyser przynajmniej zdawali sobie z tego sprawę i tak poprowadzili dialogi w barze żeby każdy się „przedstawił”, inaczej trzeba byłoby się domyślać kto jest kim.

No mniejsza z tym. Sama atmosfera w knajpie bardzo odbiega od tego co do tej wypracowała ekipa. Luz blus i dobra zabawa, a może coś dalej się stanie ciekawego? No raczej nie, bo akcja przenosi się powrotem do Claire. Naprawdę tek trudno było się jej umówić z bratem, że wpadnie z wizytą? Zamiast tego dokonuje włamu jakby nigdy nic.


Jest to moment kiedy zaczyna się coś dziać, a raczej zmienia się cała koncepcja gatunkowa. Co prawda zarażeni w końcu się pokazują i zaczynają szaleć. Nasza Rambownica ucieka stamtąd motorem brata. Fajnie by było jakby to zrobiła, ale nie musiała jeszcze się zatrzymać. Odsłonić twarz i się bezmyślnie gapić, bo przecież po ataku na nią każdy by tak zrobił.

Następnie powrót na komendę i uchachane towarzystwo znowu robi swoje. Oszczędzę szczegółów i przejdę do meritum. Leon śpi sobie grzecznie w portierni reklamując słuchawki Sony. Nasz kierowca z początku filmu jedzie z „radosną miną” na komisariat zgłosić wypadek prawie nieumarły. Jadąca cysterna się wywraca przed otwartą na oścież komendą i wybucha. Jednak zapał dzielnego trakera nie wygasł i żarliwie wchodzi do środka. Dopiero strzał komendanta go budzi.

Jeśli nie jest to czarna komedia to ja już nie wiem co to jest. Jeśli komuś było mało dodano do tego jakąś randomową piosenkę pop. Jedyne czego w tym filmie szkoda to statystów grających zombie i ludzi zajmującymi się CGI, wystrojem planu filmowego, bo tam jest naprawdę dobrze wszystko zrobione. W samej rezydencji nie jest w ogóle lepiej.


Aktorzy dalej grają drewnianie, a do tego głupie pomysły dalej się ich trzymają, no cóż taki mamy klimat. Koniec końców dobrze, że tam poszli, bo zombie mogły wreszcie ubogacić ich kulturowo. Nie należy z tego powodu ich dyskryminować, że mają inną dietę, która bogata jest w mięso (śmiech). Jedyna dobrze nagraną sceną jaką tam odnotowałem było jak ta biedaczyna Chris rozwalał nieumarłych. Chodzi dokładnie o moment kiedy światło się zapala i gaśnie.

W Resident Evil: Witajcie w Raccoon City zabawne był sceny kiedy ktoś musiał przeżyć. Zaczynając od tego jak helikopter robi wjazd na chatę, a milusińskim nic się nie dzieje, a kończąc na komendancie. Który wydawał się, że ogarnia choć trochę sytuację, aby cudem przeżyć na parkingu. Bo jak wiadomo, jak się zobaczy psa zombie trzeba zajrzeć pod samochód zaraz po tym jak się go nie zabije. Finał jak to finał wielki jak brzoza głupi jak koza. Rezygnują w nim z jakiejkolwiek grozy, a raczej otoczki na rzecz bliżej nieokreślonej mutacji. Koniec i kropka kto nie wierzy ten trąba.

Podsumowując, Resident Evil: Witajcie w Raccoon City to porażka. Nie mówię, że jako grową adaptacja, bo nie grałem w żadna część, ale jako film. Ktoś napisał jakieś losowe sceny nagrano je i zmontowano. Powinni dostać złota malinę za tego maszkarona.
Udostępnij:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Translate

Czytelnicy

Wyświetlania