Panie i Panowie po mojej prawej mistrz wagi ciężkiej Rocky „Włoski Ogier” Balboa. Natomiast w lewym rogu ringu złamasy, którym spuści sowite lanie.
Sylwester
Stalone legenda amerykańskiego kina. Kto nie zna tego
aktora? Pewnie nikt, siłą rzeczy. Zasłynął z wielu ról jak Rambo, czy Frank Leone z
filmu Osadzony.
Jednak najbardziej
kojarzony jest z serii filmów Rocky
w którym zadebiutował w 1976 r. Ciekawostką jest fakt, że pierwsza wytwórnia
chciała odkupić prawa do scenariusza za ponad 100 tyś dolarów, a po postawieniu
warunku zagrania głównej roli kwota to spadła do 35 tyś zielonych.
Dość o historii przejmy
do recenzji. Wbrew pozorom nie będzie tu mowa o pierwszej części, a o szóstej
miejącej premierę w 2006 r.
Nie będę ukrywał, że
jestem fanem Stalona i miałem nie
małe oczekiwania przed seansem. Między częścią piąta, a ostatnią w której Rocky staje na ringu minęło szesnaście
lat. Odtwórca głównej roli był już wtedy po sześćdziesiątce.
Jak poradziła sobie z tym problem ekipa filmowa i sam zainteresowany? Co tu dużo mówić… Świetnie, genialnie wprost doskonale. W całej produkcji czuć wszystko co najlepsze, a dla samych fanów nie zabraknie kultowych momentów, które będą chwytać za serce.
W Rocky Balboa mamy wiele wątków, lecz te główne kręcą się
wokół relacji między protagonistą, a jego synem. Natomiast drugi, a jakże
dotyczy ostatniej walki jaką ma stoczyć z aktualnym mistrzem świata. W tą rolę
wcielił się Mason "The Line"
Dixon, który jest prawdziwym bokserem.
Zapytacie jakim cudem
emerytowany mistrz wrócił na ring? No cóż, media lubią emocje, a jak lepiej
podsycić je nie robiąc symulacji, kto wygra? Jak to powiedział prowadzący po
wprowadzeniu do „super komputera” odpowiednich danych, zweryfikujmy to.
Przelała się pała goryczy, czara znaczy się i rozpoczęto przygotowania do rzeczywistego rozstrzygnięcia tego problemu. Nie będę już streszczał co i jak, bo może ktoś jeszcze nie oglądał i zepsułbym mu lub jej zabawę.
W Rocky Balboa nie uświadczymy scen rodem z Poza zasięgiem z rewelacyjnym Steven
Seagalem co to nie. Mamy tu bardziej stateczne sceny narracyjne (cokolwiek
to znaczy). Mówiąc językiem ludzkim spokojne ujęcia miejące przemówić do naszej
psychiki, dać motywację do działania.
Rocky
mógłby być trenerem motywacyjnym, bo raz ma żelazną wolę, a dwa co chwilę
„wypluwa” z siebie jakieś mądrości z którymi nie da się nie zgodzić.
W ciągu seansu mamy też sporo wspominek, które z jednej strony pozwalają przypomnieć nam ciekawe wydarzenia, a z drugiej strony widzimy jaki aktualnie jest główny bohater.
Co do wątku ojca z
synem, tutaj jest ciut gorzej. Ukazane relacje są wrzucone tu trochę na siłę,
aby dopiero na sam koniec zaczęły się rozkręcać. Problem między nimi jest dość
klasyczny.
Rocky Jr. żyje w cieniu
ojca i to mocno wpływa na to jak do siebie podchodzą. Trudno się na ten temat
rozpisywać, bo mamy tylko drobne wstawki i nic poza tym. Mimo to jest to wątek,
który w jakimś stopniu uzupełnia całość i dopełnia obraz Rock’iego.
Podsumowując.
Jeśli jesteście fanami Włoskiego Ogiera to śmiało obejrzycie, bo nie jest to
film niskich lotów, a dzieło sztuki przez wielkie S. Ocena końcowa może być
tylko jedna 9/10.
Świetny wstęp do recenzji. Od razu się uśmiech pojawił na twarzy :D A centralnie po nim zostałam zagięta, jednak jak już sprawdziłam w Google, to zdecydowanie kojarzę aktora z wyglądu. Parę osób mi wspominało, może nie tyle o aktorze, co bardziej o samym Rocky'm. Muszę w końcu obejrzeć ten film, bo pierwsza odsłona chyba była dawno, a ja lubię takie starsze klimaty.
OdpowiedzUsuńDawno to dobre słowo. Lata 70-te mamy już hen za sobą. Nawet dla mnie mimo, że jestem po trzydziestce. Stare filmy mają dusze, coś niepowtarzalnego w sobie. Gorąco polecam. A może napiszesz jakiś tekst z filmu Rocky'm?
UsuńMoże w przyszłości, na razie kompletnie nie oglądam żadnych filmów. Muszę w końcu wrócić do ich regularnego oglądania :D Ja mam takie wrażenie, że teraz bardziej się stawia na efekty specjalne, itd. zamiast na samą fabułę. Świetnym tego przykładem jest różnica między Starą a Nową Trylogią ze Star Wars'ów. Ja osobiście jestem zwolennikiem tej pierwszej, gdzie Luke Skywalker (moja ulubiona postać) jest Luke'em Skywalkerem :)
Usuń