Raz
na jakiś czas warto zmienić temat. Powiedzmy sporadycznie, rzadko, a może od
święta. Zamiast tradycyjnego materiału coś wyjątkowego.
Upiór
z opery, film z 2004 r. w reżyserii Joela Schumachera to bez wątpienia dzieło wybitne i
ponadczasowe. Ambitne jest to kino, które zawiera utwory zapadające w pamięć
nawet całe lata po obejrzeniu filmu.
The
Fanthom of opera jest ekranizacją książki. Powieść ta to
dramat pochodzący jeszcze z XIX w. z tego też powodu język tam użyty jest już
nieco archaiczny. Mimo to czytałem to z zapartym tchem w gimnazjum.
No dobrze, odbiegam
trochę od tematu. Akcja filmu odbiega nieco od oryginału z tego co pamiętam. W
wersji kinowej mamy podział na czas obecny i przeszłość, która jest de facto
trzonem tej produkcji.
Upiór
w operze przybrał formę dramatu i musicalu. Głównymi
bohaterami i zarazem wokalistami są Gerard
Butler (Upiór), Emmy Rossum (Christine Daaé), Patrick Wilson (Raoul de Chagny).
Śmiało mogę stwierdzić, że są wybitnymi artystami, którzy błyszczeli jasno na srebrnym
ekranie.
Tchnęli oni w swoje
postacie życie. Nadali im jak najbardziej wiarygodność i realizmu jakim się im
należał. Nie mogę się do niczego praktycznie doczepić jeśli chodzi o ich
wykonanie. Fabuła jaką śledziłem z najwyższą uwagą wciąga jak bagno.
Żeby oddać
sprawiedliwość nie zabrakło paru potknięć w scenariuszu. Ale po kolei, nie będę
uprzedzał faktów. Główną bohaterką jest młodziutka artystka Christine Daaé. Obiecująca wschodząca
gwiazda, talent, który należy odkryć.
Tak też się stanie, bo
w gmachu żyje tajemniczy upiór. Szaleniec, geniusz, a dziś nazwałoby się go
pschofanem. Początkowo przedstawiony jest jako anioł muzyki. Lecz niedługo
później pokazuję swoje prawdziwe obliczę.
Między czasie zjawia
się też wice hrabia Raoul de Chagny.
Od momentu debiutu gwiazdeczki Daae
wszystko zaczyna przyśpieszać. Tempo jest naprawdę szybkie i równomierne.
Nie powinno to nikogo
zaskoczyć jak napiszę, że parę elementów przekręcono lub też nadinterpretowano.
Antagonista tej historii rzeczywiście był geniuszem muzyki, ale jednocześnie zabójcą,
który podróżował po świecie.
Jego światem nie był
jedynie budynek opery i sposób w jaki skończył był całkiem inny. Wątków tego typu
jest znacznie więcej. Zniesmaczyć może tylko tych, co znają materiał źródłowy.
W tym szaleństwie i to
niekiedy dosłownym zauważyć można pewne schematy działania u ludzi
zawładniętych obsesją na punkcie „ukochanych”. W momencie kiedy oglądamy kryjówke
Upiora są sceny, gdzie widoczne są
podobizny Christine, klasyka, ale nie sztampa.
Jeśli już się czegoś
czepić to zachowania, planowania w działaniu Raoula. W pojedynku na cmentarzu mógł zabić oprawcę, ale został
powstrzymany przez Daae. No, ok.
można uznać to za argument uzasadniający jego działanie. Tylko, czemu puścił go
wolno?
Dalej było już tylko
lepiej. Upiór żąda kategorycznie
wystawienia jego opery. W gmachu znajdują uzbrojeni policjanci (straż miejska).
Każdy z nich ma karabin, a więc oddanie zestrzelanie napastnika nie stanowi
problemu.
O ironio ten mimo tego,
że wystawia się jak kaczka na patelni dobre parę minut to nie wykorzystują
tego. Wszystko to po to, aby zrobić dramatyczne zakończenie do którego nie
powinno dojść. No trudno, za pierwszym razem jak to oglądałem kilka lat temu jakoś
nie zauważyłem.
Na sam koniec trochę
sobie zażartuję z absurdów jakie w samej powieści i filmie wystąpiły. Głowna
bohaterka, która żyje już na przełomie XIX i XX w. wieży w istnienie anioła,
który ją uczy śpiewu. Ciekawe jak to robił, niewiadomo, ale jakoś dał radę.
Kolejna rzecz, scena
jak wpływają do podziemi i automatycznie poruszająca się krata i świeczniki
wyłaniające się z wody, które są już zapalone. Prawdziwy przyrost formy nad
treścią.
Podsumowując,
mimo tych i innych niedociągnięć jest to naprawdę dobre kino wartę twojego
czasu. Gorąco polecam obejrzeć Upiora w operze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz