• Recenzje

    Tutaj znajdziecie posty dotyczące w których omawiam wszelakie gry wideo

  • Manga i anime

    Jeśli chesz obejrzevć fajne anime i przeczytać interesującą mangę to zajrzyj tutaj

  • Filmy i seriale

    Warto czasem zrobić sobie przerwę na dobre kino. W tym dziale opisuje swoje wrażenia z produkcji, które miałenm okazję obejrzeć

  • Publicystyka

    Warto się czasem zastanowić nad róznymi tematami, czy to gier, a może jeszcze innymi w tym miejscu znajdziecie do jakich wniosków doszedłem

Retro recenzja Gwiezdne wojny: część IV – Nowa nadzieja z 1977 r.

Witam, w tą piękna sobotę w kolejnej recenzji na życzenie. Lou Fontaine zaproponowała Gwiezdne wojny: część IV – Nowa nadzieja na kolejny post. Powrót do odległej galaktyki będzie na pewno sentymentalną podróżą. Tradycyjnie zachęcam abyście zajrzeli na jeden z jej blogów. Jest tego sporo do wyboru i każdy znajdzie jakiś dla siebie.

Zająłem wysokie wzgórza i mam doskonały widok na to co się stanie. Gwiezdne wojny: część IV – Nowa nadzieja miała premierę w 1977 r. i okazała się wielkim sukcesem. Sam reżyser nie wierzył w to i George Lucas wybrał się na wakacje kiedy miała mieć premiera.


Jak jednak zestarzał się ten klasyk? Nie najgorzej, jeśli mogę tak się wyrazić. Praktycznie ogląda się to jak jeden wielki klip zmontowany za pomocą Movie Maker z starego Win7. Teraz bardziej rzeczowo. Fabuła jest dość naiwna i bazuje na jednym wzorze. Za każdym razem jak ma się stać coś istotnego dokonuje się „szczęśliwy” zbieg okoliczności dzięki, któremu wszystko układa się idealnie.

Najmniej spoilerowym przykładem jest zakup R2-D2 i C-3PO. Luke nie wybrał od razu niebieskiego R2. Co się wtedy stało? Pierwsza sztuka nagle ulega awarii i zastępuje go dobrze znany egzemplarz. No niesamowite! Kto by się spodziewał? Wydarzenia tego typu ciągną przez cały film.

Jak się wróciło po latach do starej trylogii to wciąż  ta zadziwia. Widzowie, którzy oglądali ten tytuł po raz pierwszy dostali pewne wskazówki, co do wydarzeń. Wszystko po to, aby nie być zdezorientowanym, chronologią fabularną. Warto zwrócić uwagę na niedoszlifowane dialogi, czy sposób narracji. Takie braki mogły wynikać z faktu celowania w kino klasy B. 


Docelowo Star Wars planowane były przez Lucasa jako odskocznia od bardziej ambitnych projektów. Widać to było na każdym kroku. Nie starano się wprowadzić szczególnie głębokiej fabuły mającej jakoś chwycić publiczność w kinie. Bardziej było to zlepek rożnych motywów znanych z innych produkcji. W rozmowie Jabby z Hanem Solo dało się niemalże zobaczyć pewnego Dona, który daje ostatnia szanse na wyjście z kłopotów.

Tym jednak się bym, aż tak nie przejmował, bo efekty specjalne wyraźnie się zestarzały i mimo swojej spójności widać na nich grubą warstwę kurzu. Sklejanie i łącznie różnych obrazów, modeli itp. były dość kujące w oczy. Ale jednocześnie miało jakiś urok z tamtych czasów. Natomiast stroje statystów w barze to już wołały o pomstę do nieba. Pół biedy gdyby chodziło tylko o stroje przypominające kostiumy z teatru dla dzieci. Nieruchome oczy i twarze najbardziej zwracały na siebie uwagę.

Jest coś co wybiło się ponad tym wszystkimi rzeczami. Ścieżka dźwiękowa z całą pewnością była ponad czasowa. Skomponowano ją w najdrobniejszych szczegółach. Dopełnia każdą sceną i sprawia, że staje się epicka. Muzyka sporo może zmienić. Podobnie jest z efektami dźwiękowymi. Nawet teraz jesteście wstanie usłyszeć odgłosy bitew w kosmosie między Imperium, a buntownikami. Podobnie ma sprawa z walką na świetlane miecze. Każdy doskonale je pamięta.


Czy warto obejrzeć Gwiezdne wojny: część IV – Nowa nadzieja? Czy muszę odpowiadać na to pytanie? Oczywiście, że tak. Jest to dzieło, które zapoczątkowało jedno z najbardziej znanych uniwersów bez, których nie powstały liczne książki, gry, czy komiksy. Ocena końcowa 100%

Jeszcze na koniec drobny komentarz. W omawianej części wyraźnie zaczął się budować romans między Luke i Leia. Z perspektywy czasu wygląda to bardzo niepokojąco. Jak ktoś nie wie, o co chodzi to niech tak zostanie.

Mała ciekawska na koniec. Dubbingujący Dark Vedera James Earl Jones nie został wymieniony w napisach końcowych. No i Vader nigdy nie poddziadział: Jestem twoim ojcem. Wiem to nie w tej części. Nie mogłem się powstrzymać.

1.Gwiezdne Wojny, czy Star Trek?
2. Czy wybralibyście Ciemną stronę mocy?
3. Ile easter eggów znalazło się w tekście? 
Opcjonalnie można je wymienić.

Share:

Recenzja Death Stranding Początek (Wednesday edition), Część 1 (PC)

Filmy się doprze przyjęły i cieszy mnie to bardzo. Jednak trzeba dodać pewne urozmaicenie. Będzie to raczej powrót do publikowanych przeze mnie rzeczy. Od dziś wprowadzam środę niespodziankę. W ten dzień będzie pojawiać się randomowy tekst z mangi, anime, serial lub gry itp. Tyle słowem wstępu. Na pierwszy ogień idzie Death Stranding.

Od czego zacząć, bo jest tego wiele zarówno dobrego jak i złego. Ledwo zacząłem grę, a Kojima szokuje nie tylko rozmachem, ale i całą resztą. Bardziej niż grą sam początek określiłbym jako film. Wytrącany byłem z tego, gdy tylko wibracje pada przypominały, że ma się styczność z grą wideo. 


Zacznę od fabuły, która co tu dużo mówić jest najważniejszym elementem całej kapani. Zrobiona jest naprawde niezwykle, choć nie utrzymuje równego poziomu. Historia stara się cały czas być czymś więcej niż tłem. Wyraźnie próbują udowodnić, że jest lokomotywą napędową. Początkowo przerywniki dominują, a pad leży gdzieś obok i czeka na swoją kolei. Przyznam pierwszy raz z czymś takim spotykam, totalny brak balansu. Im dalej las tym więcej się dowiadywałem o tym świecie, a tytuł produkcji stał się o wiele bardziej zrozumiały. Czy w czasie gry czułem syndrom jeszcze jednej tury? Nie, całej kampanii! Praktycznie chłonie się to, bo to jest jak na dzisiejsze standardy dzieło wybitne, ale nie genialne.

Warstwa fabularna jest tak rozbudowana, że aż warto pochwalić jeszcze raz. W czasie tych kilku pierwszych godzin rodzi się wiele pytań. Cześć wynika sama z siebie, dialogów i innych wydarzeń. Lecz pewne elementy są tak pokazane, aby mimochodem człowiek myślał o co w nich chodzi np. biżuteria pani prezydent. Wszystko jest wyjaśnione i to dogłębnie. Nie zostaje nic bez dodatkowych wyjaśnień. Pustki nie ma w tej historii. Fabuła to ludzie, a tych się spotykało dość często na pustkowiach. 

Łącznie sił z prepersami to nic innego jak dojdź i przekonaj ich do siebie, ale w jaki sposób? Wykonaj zdanie! Dzięki temu wreszcie dotarłem do ruin centrum handlowego, a przynajmniej tak to wyglądało. W tamtym momencie dopiero zacząłem zastanawiać, czemu nie ma ich więcej tylko góry, rzeki, płaskowyże. Lokacja nie była jakoś szczególnie duża, ale za to tak zaprojektowana, aby uderzyć z zdwojoną emocjonalną siłą. Wszelkie elementy miały dać do zrozumienia, gdzie się jest. Były one widoczne na pierwszy rzut oka. Przytłaczający widok, tyle wam powiem.


W dalszych etapach sytuacja się zmienia. Fabuła z jednej strony jest i jej nie ma zarazem. To brzmi jak masło maślane niemające sensu. Jeśli weźmie się pod uwagę czas jaki wypełnia wszelkie misje, a czasem, w którym są jakieś przerywniki to się zauważy następujące rzeczy. Po pierwsze gameplay jest niewspółmiernie dłuższy. Nawet w fabularnych q nie da się odczuć jakiś istotnych chwil. Praktycznie od pobocznych aktywności odróżniają się tym, że Sam łaskawie się odezwie lub będzie goły i wesoły na plaży. Liczę jednak na jakiś klamrę, która połączy wszystko w całość.

Jednak trzeba oddać królowi co jego. Zachowanie bohaterów jest drugim tłem wartym obserwacji. Sporo się można z tego dowiedzieć, co się nimi dzieje, Związku z tym dochodzę do wniosku: emocje ogrywają większą role, a niż sprawienie, aby Ameryka znowu była połączona.

Jestem w połowie gry, a historia, która w pewnym momencie stała się dość wyrazista znowu zaczęła być tylko tłem. Wraz dalszymi misjami zaszedłem już do połowy Stanów, aby wątek główny zaginał, a poboczne wątki zostały zbalansowane. Lepiej byłoby powiedzieć nie ziębią ani grzeją.


Kolejne wydarzenia były i to takie dość sporego kalibru. Kampania zaczyna mieć bardzo, ale to naprawdę bardzo dramatyczny wydźwięk. Czy jakoś szczególnie chwyta za serce? Nie, bo już gdzieś to widziałem, a teraz jedynie zmieniono nieco formę zachowując tą samą treść. Antagonista nie jest ani genialny ani wielopoziomowy on jest jest zły do szpiku kości i nic poza tym. 

Powiedziałbym, że w pewnym sensie jest cwany, ale w takim specyficznym sensie: hej, jakim jestem geniuszem. No nie, jesteś bałwanem, bo nie wiesz jak podłożyć pułapkę tak, aby miało to ręce i nogi. Dla jasności jak złodziej wielokrotnie rabujący banki od tak przychodzi w swoich ciuchach roboczych z którymi jest kojarzony do kolejnej placówki i przypadkowo sprawdza zabezpieczenia to nie dzieje się nic podejrzanego.

W czasie Bożego Ciała zaliczyłem sporą sesję trwającą wiele godzin. Wiecie na czym polega podobieństwo między Death Stranding i Animal Crossing New Horizon? Po długiej sesji praktycznie się nie ruszysz nawet o krok do przodu. W DS można lwią część sesji spędzić można na samej wędrówce, a jak dołoży się do tego poboczne aktywności to jak się wykona jedno zdanie fabularne to będzie wszystko co się zrobi.


Ma to swoje plusy. W części technicznej szerzej napiszę o tym co się stanie jak wspaniały zapis w chmurze potrafi naprawdę napsuć krwi. Wracając do samych misji. Wydarzenia są coraz bardziej rozwodnione, a wszelkie dodatki, które początkowo zachwycały teraz już się pomija. Jak opuszczało się kwatery włączało się wspomnienia ŁD-eka. Póki były to coraz to nowsze wspomnienia czarne dziury znikały, ale na ich miejsce wchodziły już konkretne pytania.

Po 45 godzinach zaczęły się powtórki odcinków i magia prysnęła jak pieniądze po wypłacie. Podobnie sytuacja się ma z wiecznie i tymi samymi monologami NPC w side questach. No mniejsza, przynajmniej konsekwentnie rozwijają się główny cel. Po przez wynurzonych otworzono nowe możliwości rozwoju wątku śmierci bohaterów. Uderzono z całkiem innej strony, co daje inny punkt widzenia na te motywy.

Wraz z rozwojem historii ełdeków już zaczyna się coś dziać. Wątek ten był z jednej strony interesujące i budzące zaciekawienie co tam naprawdę dzieje. Jak się jednak zastanowić już gdzieś się to było. Czyli, o co chodzi? Kojima nie jest jednak takim genialnym scenarzystą jak go malują.


Pokazanie podejścia do śmierci daje do myślenia. Kojima poszedł jednak o krok dalej i pokusił się na to co może się wydarzyć potem. Całą tą wizję przedstawia dość późno w jednym ze schronów. Otoczka w jakiej się to rozgrywa jedynie potęguje mieszankę emocji, tak aby jeszcze bardziej przycisnąć gracza do ściany. Sprytnie, winszuje.

Koniec, jeszcze krok, a nie ostanie zadanie! Dasz radę Sam! Znaczy się ja dam radę, jeśli mnie szlak wcześniej nie trafi. Końcówka jest naprawdę, ale naprawdę zagmatwana tak jakby ktoś chciał zostawić swój indywidualny podpis. Kojima zrobił to z wielkim stylem zaczynając od giga bossa co robi zwyczajowo. Dalej jest jeszcze lepiej, bo wreszcie puścił wodzę fantazji. Trzeba trzymać się mocno, aby nie zaliczyć upadku i ponownego odrodzenia.

Kolejny boss i znowu runda z tatusiem… Ile można dawać to samo bez zmiany czegokolwiek? Praktycznie wystarczyło zrobić coś innego jakiś warunek zmuszający do zastosowania innej taktyki lub chociaż innych broni. Ten punkt programu jest zrobiony na odczep się. Jedynie fabularnie wypadło to o wiele ciekawiej, choć podsumowanie było już absurdem. Sami musicie to zobaczyć.


Na samym końcu ma się wrażenie zakończenia tej wielkiej odysei. Jednak ktoś poszedł ponownie o krok dalej wrzucając jeszcze film na ponad godzinę. Jak to oglądałem była dwudziesta pierwsza, a następny dzień miałem pierwszą zmianę. Jednak finał wgniata w fotel i zapowiada jeszcze bardziej zakręconą kontynuacje.

Tutaj kończę omawiać samą fabułę. Zdaje sobie sprawę, że w tekście pojawiły pewne pojęcia mogące być niezrozumiałe. Jednak starałem się uniknąć wszelkich spoilerów mogących popsuć zabawę. W kolejnym tekście omówią resztę… Trochę się tego zebrało.

1. Jak pochodzicie do fabuł o tak rozbudowanej formie?
2. Stawiacie na liniowe historie z jasną puentą, czy może wolicie jak autora poniesie fantazja?
3. Fabuła powinna grać pierwsze skrzypce, a może jedynie stanowić tło do rozgrywki?

Share:

Retro recenzja Mój kuzyn Vinny z 1992 r.

Jadąc na uczelnie człowiek spodziewa się wielu wyzwań, a przynajmniej ja tak miałem. Nie wiem jak wy, ale po wizycie w sklepie i dyskusji na temat markowej fasoli nie spodziewałem się skończyć w areszcie. Jak do tego doszło? Tego należy się dowiedzieć!

Old Lady zarzuciła propozycją zrecenzowania Mój kuzyn Vinny z 1992 r. Jest to komedia o dość luźnej strukturze. Czemu akurat ten film? Może za dużo powagi było w ostatnich produkcjach i pora na coś luźniejszego. Tak, czy inaczej zachęcam do odwiedzenia jej bloga. Ahoj przygodo!


Seans jak zwykle był słusznej długości. Robi się z tego świecka tradycją… Oglądając ten film zastanawiałem się tylko nad jedną rzeczą. Czemu chciano tak usilnie wrobić w morderstwo tych młodych ludzi, którzy trafili tam całkiem przypadkiem? Na to pytanie niestety nie dostałem odpowiedzi, a szkoda, bo było to najważniejsza kwestia jaka miała miejsce.

Fabuła w głównej mierze rozgrywa na sali sądowej i częściowo w mieście, w którym nieszczęsny pan adwokat próbuje rozwiązać sprawę. Początek seansu jest co tu dużo mówić nudny. Nie ma tam większego dowcipu mającego porwać publikę. Jednak wraz z rozwojem wydarzeń zaczyna wszystko nabierać tępa.

Jakbym mógł jakoś zobrazować swoje reakcje to za przykład wziąłbym sędziego Chamberlain Hallera (Fred Gwynne). Był on najlepszy w komentowaniu poczynań Vinnego. Warto jednak się skupić na atutach tego obrazu. W wszelkich scenach pokazujących rozprawę wiernie pokazano poszczególne etapy procesu sądowego.


Żeby jednak w pełni zrozumieć humor jaki tam panuje należy zwrócić uwagę na kontrast między mentalnością mieszczuchów z Nowego Jorku, a mieszkańcami prowincji. Zresztą od pierwszych minut dają mniej lub bardziej znać widzowi, aby to zauważył. Scena z błotem w oponach jest już kwintesencja tych światów.

Joe Pesci zagrał podobnie jak w Chłopcach z Ferajny jest pewnym siebie bucem, ale tym razem stojącym po właściwej stronie mocy. Początkowo jest dość niekompetentny jednak na tle obrońcy z urzędu już wypadł znacznie lepiej. Lecz wraz z kolejnymi minutami nabiera werwy i pokazuje co to znaczy być profesjonalistą.  

Jednak za każdym mężczyzną stoi kobieta Mona Lisa Vito (Marisa Tomei) nadała dopiero właściwej formy tej postaci Vinnego. Uzupełniła go w naprawdę świetny sposób tworząc ta niepowtarzalną chemię między nimi za pomocą swoich błyskotliwych tekstów. W paru sytuacjach błyszczała i widać było, że rola ta jest to pisana dla niej.


Warto lepiej przyjrzeć samemu wątkowi komediowemu. Na czym się on opierał? W znakomitej większości na błędnej interpretacji wypowiedzi poszczególnych rozmówców. Dialogi pisano tak, żeby miały jasny przekaz dla widza nie zostawiając wątpliwości co kto miał na myśli. 

Najlepszym przykładem tego była słynna rozmowa Stana (Mitchell Whitfield) z Vinnym w celi wiezionej. Generalnie połowa filmu na tym się opierała. Na szczęście potem położono większy nacisk na oczywiste postępy w obronie. Następnym istotnym fundamentem, na którym stoi ten film to dramat. Częstym źródłem śmiechu jest czyjeś nieszczęście. A jak nie wierzycie to przypomnijcie sobie Śmiechu warte, gdzie każdy rechotał z czyjegoś pecha. Jednak w omawianym przypadku miało to znacznie większe konsekwencje.

Nie wolno zapomnieć o bohaterach drugoplanowych. Nie byli oni jedynie urozmaiceniem. Obrońca publiczny uzupełnił obraz sądu, a wcielający się w niego Austin Pendleton pokazał w dosadny sposób na co może liczyć oskarżony. Następnie jest jeszcze scena w barze, która ciągnie się jak stały punkt w repertuarze. Z jedną różnicą. Cały czas jest coś dokładane, a wszystko po to, aby zakończyć mocną puentą. Aż zwala to człowieka z nóg.


Podsumowując, czy warto obejrzeć Mój kuzyn Vinny? Ten klasyk jest przepełniony dowcipem i realiami jakie panują w USA. Nawet usuwając wszelkie komiczne momenty byłby to świetny dramat wiernie oddający realia sądów amerykańskich. Dzięki błyskotliwej grze Pesci i Tomei powstał jeden z większych klasyków lat 90-tych. Ocena końcowa 80%

1. Jak powinny być rozłożone akcenty w komedii? 
2. Co postawilibyście na pierwszym miejscu, żeby tytuł ten był ponadczasowy? 
3. Co waszym zdaniem czyniło taką produkcje wyjątkową?

Share:

Retro recenzja Gorączka z 1995 r.

Dobre kino wymaga czasu. Nie jest to seans, który odhacza się od tak, bez zastanowienia bez uwagi. W każdej scenie coś się dzieje, bo jest to profesjonalizm w każdym calu.

Dostałem propozycje sprostania wyzwaniu. Zrobić maraton filmowy, który będzie naprawdę wymagający. Podniosłem rękawicę i oto co zobaczyłem. Gorączka z 1995 r. to największe dzieło tamtej dekady. Legenda wyreżyserowana przez Michael Manna człowieka wiedzącego jak stworzyć coś wielkiego.


Jak jednak odbierze tą produkcję zwykły odbiorca? Podniesie się temperatura i dostanie tej gorączki? A może wyłączy w połowie i da sobie spokój? W końcu doszło do bardzo ryzykownego zabiegu w postaci pokazania szerzej prywatnego życia bohaterów! Takich rzeczy wcześniej nie było. Czemu?

Widzowie przyzwyczajeni zostali do szybkości i efekciarskich scenach patrzyli pogardliwie jak obdziera się ich ulubieńców z bycia kimś więcej niż szarym człowiekiem. Lecz jak się wie co się robi to można przeskoczyć każdą przeszkodę.

W Gorączce zobaczyłem coś więcej niż kolejny film gangsterski przepełniony strzelaninami, czy pościgami w wielkim mieście. Tam skupiono się na realizmie. Odstawiono na bok wszelkie upiększenia, które miały podbić stawkę. Jak pisałem wcześniej reżyser postawił na to, aby pokazać życie codzienne przestępców jak i policji.


Nie jest to oczywiście pierwszy raz jak nadarza się okazja do tego. W innych filmach, które omawiałem już dało się prześledzić co się działo w kuchni. Tutaj jednak mamy rozbudowany obraz klasycznego kina akcji. Dodało to liczne kontrasty i perspektywy nadano dzięki temu ludzkiego wymiaru.

Ja tu gadu, gadu, a czym jest Gorączka? Mógłbym przyczepić łatkę, o policjantach łapiących bandytów. Jest to wielkie uproszczenie, wracając o do tematu. Dochodzi do napadu na konwój i dochodzi do większej wpadki. Strażnicy niestety nie przeżywają tego napadu i do akcji wkracza porucznik Vincent Hanna (Al Pacino).

Po drugiej stronie mózg gangu Neil McCauley (Robert De Niro). Cały seans to pojedynek tych dwóch panów. Małe wtrącenie jest to pierwszy film, w którym pokazują się na wspólnych scenach. Dobra idziemy dalej, pomimo bycia po dwóch stronach barykady sporo ich łączy robią to co umieją najlepiej i tym się stają.


Każdy z nich planuje swój  najmniejszy krok. Grają ze sobą w szachy z pokerową twarzą, bo w tą grę na tury wchodzi  na pełnej poker. Każda chwila, a idąc dalej wydarzenie może być, albo nie być dla, któregoś z nich. Pomimo takiego podobieństwa są i zasadnicze różnice. Porucznik Hanna to nerwowy i impulsywny jegomość, a może Pacino potrafi już tylko drzeć się na każdym kroku.

W Zapachu kobiety też w głównej mierze sceny z nim wyglądały jak w Gorączce z tą różnicą, że nikogo nie zabił. Oddać muszę jednak sprawiedliwość i dodać parę rzeczy. Jako ojczym był naprawdę przekonywający pokazał jak da się zaangażować w role rodzica i męża. Trzy małżeństwa pozwoliły nabrać mu wprawy.

McCauley to z kolei samotnik żyjący zasadą nie przywiązuj się do czegoś, czego nie możesz porzucić w ciągu 30 sekund. Trzymał się tej zasady do samego końca, choć można polemizować z tym. De Niro zagrał pierwszorzędnie tą rolę i nie mogę złego słowa powiedzieć. Była nawet scena szczególne zapadająca mi w pamięć, ale o tym za chwilę.


Musze zwrócić uwagę na fakt, że nie wniósł niczego nowego w kreacje tej postaci w stosunku do produkcji, o których pisałem. Wykreował swój wizerunek gangstera i nie zmienił tam nic nawet o jotę. Jeśli ktoś wspomni o jego większym opanowaniu, czy nawet mniej morderczej skłonnościach do towarzyszy to odpowiem tak....

Robił to bardziej elegancko i rozważnie. Natomiast przez pewien błąd zawalił wszystko. Podejście jego bohatera wynikały częściej z losowości wydarzeń, a niż świadomych chłodno przemyślanych decyzji.

W czasie seansu jest wiele scen wartych omówienia jedną z nich jest konfrontacja Hanna i McCauley. Rozmowa między nimi przypomina spotkanie dwóch przyjaciół. Pokazano tu zderzenie dwóch światów i dostrzegłem nić porozumienia między nimi. Bo nikt nie zrozumie tego co przeżywa jak ktoś będący bliźniaczym odbiciem drugiego. Miałem wrażenie oglądanie ludzi mających stanąć do pojedynku, a wygra ten kto będzie szybszy.


Następnym wartym głębszej analizy wydarzeniami był napad na bank. Wszystko jest tak pokazane jakby miało się oglądać film dokumentalny. Ujęcia są proste bez dodatkowych urozmaiceń. Kamera jest niemalże przyklejona do aktorów. W całości towarzyszy jeden motyw muzyczny, a kończy się dopiero po rozpoczęciu strzelaniny.

Warto zauważyć co natomiast jest słyszalne oprócz zapętlonej muzyki. Słychać każdy krok, zamki, wszelkie efekty dźwiękowe. Natomiast na ulicy już jest tylko lepiej. W czasie nagrywania używano ślepaków, a huk jakie wydały potęgowane było przez otaczające budynki. Efekt jaki trafił do filmu był dopiero druga wersją jaką zrobiona w postprodukcji.

Teraz trochę o ujęciach. Sceny te są proste w ujęciach nie ma sugestii, czy osądu kamera jedynie przyjmują role milczącego świadka wydarzeń. Położono nacisk na minimalizm, aby walka jaka się tam rozegrała mogła lepiej być pokazana. Aktorzy przeszli specjalne przeszkolenie z użycia broni. Treningi różniły się od siebie tak, aby były widoczne różnice między służbami, a gangsterami. 


W tym całym show nie wolno zapomnieć o bohaterach drugoplanowych. Dano też im pięć minut pokazując jak człowiek może przekreślić sobie życie przez jedną decyzję. Nie było to zbudowanej na jednej przypadkowej rozmowie, a stopniowo rozbudowane tak, aby widz mógł lepiej zrozumieć motywacje.

Ironią jest to co decyduje o tym kto przeżyje. Można było spodziewać się, że będzie to ten, który jest najbardziej cwany, sprytny z przysłowiową głową na karku. Los jednak bywa nieprzewidywalny. Jeden gest, jedna chwila pozwoliła ocalić najmniej oczekiwanej osobie.

Czy warto obejrzeć Gorączkę? Od samego początku do końca jest to klasa sama w sobie. Wyważono tam wszystko tak, aby wątków obyczajowych nie było za dużo, a akcja pojawiała się na tyle często, aby trzymać w napięciu widza. Położono nacisk na szczegółowość i realizm. Jednak największym przełomem było pokazanie jak groźni gangsterzy i twardzi gliniarze funkcjonują, gdy odkładają kaburę na bok. 

Tym razem z propozycja wyszła od Przygodozony. Wiedziała co robi podsuwając mi ten film. Jak zwykle gorąco zachęcam do zajrzenia na je blog i zostawienie komentarzy. 

A jakie jest wasze zdanie na mieszanie kina gangsterskiego z obyczajowym? Usunęliście tą cześć programu na rzecz efektywnych pościgów i licznych eksplozji? Sekcja z komentarzami jest wasza.




Share:

Translate

Szukaj na tym blogu

Czytelnicy

O mnie

Moje zdjęcie
Na blogu znajdziecie obiektywne recenzje xD o mangach, anime i grach wideo, filmy i seriale. Dziele się swoimi spostrzeżeniami starając się promować wartościowe produkcje.

Kategorie