Jak napisałem ostatnio w komentarzu pod Commando uwielbiam kino lat 80-tych. Co powiecie na kolejny pojedynek?
-
Recenzje
Tutaj znajdziecie posty dotyczące w których omawiam wszelakie gry wideo
-
Manga i anime
Jeśli chesz obejrzevć fajne anime i przeczytać interesującą mangę to zajrzyj tutaj
-
Filmy i seriale
Warto czasem zrobić sobie przerwę na dobre kino. W tym dziale opisuje swoje wrażenia z produkcji, które miałenm okazję obejrzeć
-
Publicystyka
Warto się czasem zastanowić nad róznymi tematami, czy to gier, a może jeszcze innymi w tym miejscu znajdziecie do jakich wniosków doszedłem
Retro recenzja Nagłe zderzenie z 1983 r.
Tym razem będzie to niezwykła rywalizacja! Clint'a Eastwood'a zmierzy się sam ze sobą. Na tapetę wziąłem jak już wiecie Nagłe zderzenie (1983), a będzie się mierzyć z Siłą magnum (1973) podobno najlepsza część serii. To się okaże już w następnym tygodniu, kto wypadł lepiej. Zachęcam do wypowiedzenia się w komentarzach, która część waszym zdaniem jest tą prawilniejszą.
W takim razie nie tracąc czasu pora rozłożyć na części pierwsze „najgorszą odsłonę” przygód Brudnego Harrego. Od czego zacząć? Hmm, od pewnego mankamentu, który nie jest wprost winą ekipy filmowej, a odciskiem starej technologii.
W latach 80-tych dość często wykorzystywano mrok, częściowe zaciemnię itp. do budowania nastroju, czy też stanu psychologicznego bohatera. A może nadzwyczajnie miało dodać większego napięcia i nie odsłaniać wszystkich kart.
Chwali się, oj chwali takie zabiegi podprogowe, ale jakość oryginalnych nagrań na współczesnych wyświetlaczach niekiedy się gubi. Ciekawe jest to, że grano też kolorami, o czym wspominałem w poprzednich tekstach. Na kasetach VHS prezentowało się to mizernie, bo ten nośniki nie radziły sobie z tym. Inna sprawą jest HDR, tutaj mamy wyciskanie świeżego soku z najwyższej półki.
Rozgadałem się, wracając do rzeczy. Początek Nagłego zderzenia otwiera morderstwo, które w późniejszym czasie okazuje się lokomotywą napędową tej produkcji. Jednak nie dało się w pełni wczuć w tą sytuacje. Na szczęście potem jest już tylko lepiej. Nawet w nocnych partiach.
Warto obejrzeć ten film po Cobrze. W wspomnianym filmie Cobretti w rozmowie z świadkiem mówiąc o tym jak oni łapią przestępców, a sądy ich puszczają. I nie uwierzycie w pierwszych minutach właśnie się to dzieje. Scena ta wybrzmiała przez to o wiele mocniej kiedy znało się kontekst wydarzeń jakie miał miejsce w Stanach Zjednoczonych. Jasną sprawą było, że sąd musi trzymać się prawa, ale pokazało to dobitnie kogo tak naprawdę chroni kodeks karny.
Akcja rozgrywająca się w budynku sądu pokazała jeszcze coś. Pychę reżysera i odtwórcy Brudnego Harrego. Pojawia się on z ujęcia ustawiającego go w samym centrum z sporym zbliżeniem nagranym z pozycji kucającej. Sprawiło to, że widź widzi potężnego niezwyciężonego mściciela. Natomiast po przegranej sprawie dzieje się coś jeszcze śmieszniejszego. Pędzi on z przełożonym za "niewinionymi obywatelami".
Tempo jakie narzucili było wprost nienaturalne. Kłóciło się to z stosunkowo luźniejszą rozmową mającą wmówić, że przegrali bitwę, ale nie wojnę. Takie sprzeczne komunikaty wyrywały mnie z wczuwania się w głównego bohatera. Czułem spory dyskomfort, po pokazanym działaniu wymiaru sprawiedliwości.
Jednak był to największy problem jaki rzucił mi się w oczy. Nie znaczy, że nie było pomniejszych. Teraz jednak trochę pozytywów. Przede wszystkim atmosfera, przez sporą część filmu jest dość sielankowa. Kamerzysta operuje na obiektywie szerokokątnym z przebitkami z lotu ptaka. Znajdując się przez to dalej od wydarzeń drugorzędnych dało się złapać oddech i nabrać szerszej perspektywy (taki suchar).
Jednak w momencie kiedy spluwy wracały na pierwszy plan całość wraca na stare tory znanej formuły. Kamera pokazuje wszystko w taki sposób, aby nie sposób było źle zinterpretować intencji reżysera. Aktorzy w tym filmie dołożyli wszelkich starań, aby przekonać widzów do tego kim są. Jedynie Eastwood z swoim szczękościskiem wypada nieco gorzej.
Ale jako to? On?! A no, kiedy ma być twardzielem to jest. Pomimo już swojego wieku. Najzabawniejsze, że miał wtedy 53 lat, a wyglądał znacznie starzej. Najlepszych momentach kreacja Brudnego Harrego z tej części przypomniała mi jak grał w filmie Za garść dolarów. Dajcie znać w komentarzach, czy chcecie abym napisał o tym filmie.
W tym pędzie eksplozji i zniszczenia znalazł się czas na wątek miłosny. Z tego co się zorientowałem przyjęto go w sposób mieszany. Nie było to tragiczne, czy pokazane w żenujący sposób. Sądzę, że jego prezencja nie budziła na myśl Casanove mogącego uwodzić i porzucać. Do tego przyzwyczaił swoich fanów do bycia mścicielem.
W czasie kolejnych spraw, w których bierze udział pokazuje, że umie grać nieczysto. Użyje każdej sposobności, aby załatwić sprawę. Pokazano to naprawdę zgrabnie kiedy blefował na weselu. Wykorzystał prawo w zmyślny sposób. Nie będę zdradzał więcej, bo to jedna z lepszych sytuacji jaką pokazano.
Z racji czasu powstawania Nagłego zdarzenia to o czym napisze jest całkowitym zbiegiem okoliczności. Brudny Harry dostaje psa. Rozumiecie do czego zmierzam? Twardziel zabijscy bez zmrużenia oka i psina. Brakuje tylko hotelu i kuloodpornego garnituru i byłby komplet. W pewnym momencie jak pokazali zranionego pieszczoszka i Harry sięga po swoje słynne magnum to, aż zobaczyłem Johna Wicka z pierwszej części.
Wyniku zdarzeń z imprezy rodzinnej Harry zostaje wywalony gdzieś na prowincje. Od tego momentu zaczyna się część właściwa. Podzielono tą sekcje między mordercą, a śledztwem. Tutaj należy pochwalić scenarzystę za pokazanie czegoś więcej niż szaleńca odstrzeliwującego jaja facetom. Dodano backstory, w którym jasno pokazana motywacje działań.
W tej części filmu wszystko zaczyna się zagęszczać i brutalność coraz śmielej pokazuje swoje pazury. Generalnie tempo też jest o wiele szybsze i akcja nabiera kolorów. Jedynie w dwóch, trzech momentach postarano się o jakąś komiczną sytuacje. Jednak nie ma co się przy nich rozluźniać, bo potem zaczyna się poważny kaliber.
Najważniejsze jest to, że wszystko łączy się w pewną zgodną całość. Najwyżej można się doczepić tak zwanych fartownych sytuacji, w których przez przypadek bohaterowie wychodzą cało i zdrowo z niebezpiecznych wydarzeń. Ewentualnie dzieje się coś co zapobiegło oczywistej klapie.
Podsumowując, czy warto obejrzeć Nagłe zderzenie? Nie jest to doskonały obraz i ma swoje wady. Nie można mu jednak odmówić popisowych scen walki, czy świetnie udźwiękowionej broni robiącej spore wrażenie. Reżyser miał swoje odloty w trakcie. Jednak sadzę, że dałoby się przymknąć na to oko. Ocena końcowa 7/10.
Pora teraz na kolejny seans, czy się rzeczywiście wyróżni? Zobaczymy...
Retro recenzja Kickboxera z 1989 r.
Szanowne panie, drodzy panowie po raz drugi w historii tego bloga opublikuje recenzję na życzenie. Crouschynca zaproponowała Kickboxera z Jean-Claude Van Damme z 1989 r. Jaki szczęśliwy traf mam tyle lat co ten film. Jeśli macie pomysły jaki ma pójść następny klasyk piszcie w komentarzach. Tam wszystko obgadamy.
Kickboxer to trzeci film, w którym występuje Van Damme, a drugi gdzie doszedł do napisów końcowych. W Predatorze z 1987 wcielał się w tytułowego łowce, ale z powodu warunków pracy itp. rozstał się z ta rolą, a jego miejsce zajął Kevina Petera Halla.
Omawiana produkcja jest duchowym spadkobiercą Krwawego sportu będącego kinem klasy B z reżyserem mitomanem. Warto poznać bajki jakie opowiadał. Ci co oglądali pierwowzór zapewne wyłapią liczne podobieństwa, a zwłaszcza na początkowej i finałowej walce.
Byłoby naiwne z mojej strony jakbym nie dodał jeszcze więcej, ale po kolei. Motyw przewodni jest zemsta. Brat protagonisty mówiąc delikatnie został posłany na wózek inwalidzki przez mistrza Tajlandii będącej kolebką tyłowego sportu. Reszta fabuły trąci co tu dużo mówić banałem.
Zacznę od tego, że Van Damme dalej stara się wykorzystywać swoją „śliczną buzie” i francuski akcent. Bo czemu nie, panie to lubią. Podobnie jak w poprzednim filmie charakter bohatera jest wprost kryształowy, żeby nie powiedzieć rycerski.
Równocześnie nie raz, nie dwa ma problemy ze słuchem i nie wie co powiedziała do niego osoba towarzysząca. Zważając, jak mówiła biegle po angielsku to aż dziw bierze. Swoją drogą, po co na zadupiu ludziom takie umiejętności? Jak już przy tym jestem to wyłapać można jeszcze jeden babol nie mający uzasadnienia fabularnego.
Mistrz, który go szkoli i biegle mówi językiem Szekspira w losowych momentach postanawia mówić po swojemu. No dobra dorzucę jeszcze jeden kamyczek, nawet w scenie przedstawiającej rozmowę tytułowego „wujka” z „krewną” rozmawiają po angielsku. Brak tutaj konsekwencji co do preferowanego dialektu.
To co napisałem było tylko rozgrzewką, pora na ciężkie działa. W historiach tego typu uczeń stara się o zgodę na nauki. W najmniej oczekiwanym momencie dzieje coś takiego, że ten zyskuje w oczach i pyk zaczyna się etap szkoleniowy. W tym wypadku stało się coś całkowicie coś odwrotnego. Zgoda weszła od ręki, a dopiero potem był przełomowy moment. Trzymajcie mnie, bo nie zdzierżę, a to nie było końcem.
Przyszła ukochana uprzedziła naprawdę jasno o konsekwencjach bawienia się w bohatera. Lecz jak ktoś ma być jedno wymiarowy to nie posłucha i pokaże co nieco. Czy coś się stało tego samego dnia? Nie, pewnie daleko mieli więc trochę później? W żadnym wypadku, lokalny półświatek od tak odpuścił. Istotnym momentem pozwalającym się zorientować ile czasu minęło, była rozmowa z lekarzem i pokazanie się brata.
Warto też wspomnieć o biedaku, bo w końcu się tam też pojawił. Na start parę ciekawostek, wcielił się w niego prawdziwy mistrz świata Dennis Alexio. Kolejną istotna zmiana jaka dokonano to zmiana jego głosu. Skończyło się jak z Schwarzenegger w Herkulesie w nowym Yorku został zdubbingowany. Nie chodziło o poziom językowy, a prawdopodobnie o sam głos.
W scenie w szpitalu jest przebitka na jego prawdziwy "wokal". Z postaci, w która się wcielał zrobiono stereotypowego Amerykanina tym razem miało to sens. On wychował się w USA, a Kurt (Van Damme) w Europie. Miał to być kontrast, a trochę ośmieszył naród Ameryki Północnej. Zresztą co tu mówić, scenarzysta nie żałował sobie i złośliwości.
Teraz warto pokazać co wyszło, a było tego sporo. Warto zacząć od prezentacji Tong Po i kolejnych ciekawych faktów. Było on trenerem personalnym Van Damme i wystąpił w Krwawym sporcie. Zagadnijcie, kiedy się pokazał. Oprócz tego napisano, że się tak nazywa i gra samego siebie, a tak naprawdę znany był jako Michel Qissi.
Przedstawiono go naprawdę wyśmienicie. Zaczęto od dźwięku był srogi i wyrazisty. Następnie pokaz tego co potrafi, a było to oczywiście przesadzone. Okraszono to wielkim przerażeniem Kurta. Natomiast na finale centralne ujęcie dołu, niech widz widzi kto jest góra, a kto mrówką.
Warto nadmienić solidna budowę ciała, a tych nie tylko męskich będzie co nieco. Takie wejście smoka, było jedną z lepszych scen z jego udziałem. W dalszej części jest on już tylko statystą i finałowym przeciwnikiem.
Trening jak przechodzi to tak naprawdę część właściwa. Bo tego co się działo wcześniej nazwać inaczej, jak co tu się odwala nie można. No ok, wycieczka z jednym efektem zmiany kadru. Zastanawiałem się jak pokażą drogę białego wojownika? Czy zaczną od pokazania paru scen jak staje się od tak mistrzem świata? Byłoby strzałem w kolano i stopę.
Wybrnięto z tego dość gładko i stopniowano tak aby dało się poczuć te wszelkie zmiany. Nawet wykorzystali ujęcia z perspektywy pierwszej osoby, aby móc poczuć się jakby się tam było. Jednak to co bardziej rzuca się w oczy jest wprowadzenia nierealnych komediowych momentów. Przykładem będzie ćwiczenie na szybsze bieganie, bezcenne.
Im dalej w las tym było lepiej. Dalsze wydarzenia mimo swojej przewidywalności wciąż robiły swoje. Jednak dopiero przy egzaminie końcowym w barze zacząłem się naprawdę świetnie bawić. Prawdziwy pocałunek śmierci. (śmiech)
Walka w wielu ujęciach częściowo pokazano jak z prawdziwych zawodów, a część typowo filmowe wstawki, które były na wysokim poziomie. Pokuszono się na pewien schemat niemiejący pokrycia w rzeczywistości. Zważając jakie parametry zaprezentował Tong Po byłaby to mogiła jakby traktować to na serio. Ale to w końcu film i musi wygrać potęga miłości, przyjaźni i zaraz poleci tęcza. (śmiech)
Natomiast na poważnie to zakończenie jak i jeszcze w paru momentach było za dużo klisz znanych z filmów od wielkiego brata. Pewne zasady bycia w kraju skrajnie różniącego się kultura i rasą trzeba zachować. Inaczej zostaje człowiek wytrącony z imersji i niczym Leonardo DiCaprio trzymający browara wystrzeli palec wskazujący w stronę telewizora.
Na końcu zostawiłem sobie wdzięczną postać drugoplanową. Winston Taylor grany przez Haskell V. Anderson III to prawdziwy symbol tamtych czasów. Wciela się w byłego wojskowego, który walczył, gdzie? W Wietnamie, po jakby mogło być inaczej. W tamtych latach, w sumie do dziś uwielbia się przekrzywiać tamtą wojnę i wybielać jak tylko to możliwe. Spełnił istotna rolę w całym filmie jednak dopiero w finale pokazał co naprawdę potrafi, a jest tego sporo.
Teraz jeszcze trochę o sprawach technicznych i podsumowanie. Sceny na ringu zachowały swój pierwotny charakter, a przynajmniej częściowo. Taki miks ujęć pozwał poczuć to napięcie i siłę ataku poszczególnych ciosów. Wszystko zostało dobrze wykadrowane, a niekiedy pokuszono się na slow motion, a tam wszystko było widoczne jak na dłoni.
Sceny z początku filmu to prawdziwa wolna twórczość kamerzysty uwielbiającego robić zbliżenia. I tu fanfary, ile kamera pozwalała. Efekt jak na dzisiaj trochę zabawny, żeby nie ująć tego inaczej i brak stabilizacji robi swoje.
Inaczej ma się w walce na końcu tutaj podobnie jak w Krwawym Sporcie umiejętnie wykorzystano światło, aby dodać powagi sytuacji. Doświetlano Van Damme tak by jego mięśnie jeszcze bardziej mogły błyszczeć i to dosłownie. Natomiast Tong Po był zawsze w pół mroku, ale spokojnie też widać co trzeba. Bardzo chciałbym odnieść się do drugiego planu końca Kickboxera, ale byłby to potężny spoiler. Jedynie zdradzę, że był w stylu Rambo, a przynajmniej druga połowa.
Podsumowując, czy warto obejrzeć Kickboxera? Jasne, będzie to całkiem miłe doświadczenie. Trzeba pamiętać po co sięgamy, a jest kino klasy B, co widać na prawie każdym kroku. Bolączek w filmie jest znacznie więcej, jednak postanowiłem się nie znęcać za bardzo. Nie braknie też scen, w których pokażą z jakich barów Tajlandia słynie. Jak kogoś to nie gorszy to można dać się ponieść wartkiej akcji, czyli pierwsza walka i przesunięcie do części z szukaniem mistrza. Ocena końcowa 7/10.
Nie mogłem się powstrzymać i dodałem ten plakat w ramach rozszerzenia posta :D
Retro recenzja Cobra z 1986 r.
Zaliczyłem małą rozgrzewkę w postaci Commando, o którym czytaliście wczoraj. Przejdę teraz do części obiecanej. Groźni przestępcy i znani policyjni twardziele.
Mamy rok 1986 naczelne koguty nie wprost wojują o dominacje i żaden nie ma zamiaru odpuścić. Walczą i pokazują gołe klaty, jakie to męskie. Jednak trzeba spojrzeć inaczej na tą kwestie i pamiętać jakie wtedy rządziły się realia.
Cobra to przede wszystkim Sylvester Stallone. W tamtym czasie był on u szczytu swojej kariery. Znał swoje słabe i mocne strony, co do tego nie ma wątpliwości, Pokazał to w Filmach z Rocky i Rambo. Reżyser George P. Cosmatos już miał okazję pracować z głównym odtwórcą protagonisty. Panowie znając się dobrze wiedzieli jak pokazać wszystko co ma do zaoferowania Stalowy Sylwester.
Nakreślę nieco zarys fabularny, abyście lepiej zrozumieli do czego dążyli. W tamtym czasie w USA przestępczość była bardzo wysoka. Nawet w pieszych scenach filmu podane są dane, co do częstotliwości ich popełniania.
Fabuła miała być czymś w rodzaju ku pokrzepieniu serc. Cobretti jest kimś w rodzaju kowboja. Głównym celem jest aresztowanie lub zabicie szalejącego mordercy. Jak się okazuje już na samym początku tak łatwo nie będzie. Nie ma jednak obawy jedno osobowa armia da sobie radę jak zawsze.
Odebrałem go jako nieco przerysowaną postać o staromodnym podejściu, gdzie wszystko jest czarno-białe. Tak to prezentuje się dziś, ale wtedy nie miało to większego znaczenia. Skoro jestem przy kolorach. Miały one spore znaczenie. Cobretti pokazywany jest zawsze z czerwienią i czernią. Jest to o tyle istotne z tego powodu, że te barwy zarezerwowane były dla antagonistów.
Zapewne zabrzmi to zabawnie, ale prezencja Stallone pasowała idealnie do bycie właśnie tym złym. Od pierwszych minut podkreśla się ten fakt. Pamiętacie w Commando wielkie mięśnie Arnolda i jego buty? Tutaj też zaczęto od obuwia następnie mocne zbliżenie na twarz, aby na końcu zrobić ujęcie na całego aktora ubranego oczywiście w czerń.
Tak się wtedy nagrywało, dziś się raczej tego, aż tak nie kultywuje. Stallone przyzwyczaił widzów do eksponowania swojego dobrze dociętego ciała. Drogie panie, bez obaw trochę fan serwisu będzie. W przypadku tego filmu golizny męskiej nie ma. Jednak w myśl kultu ciała dodano kilka ujęć mający podkreślić cechy fizyczne. Wykorzystano jeansy i widać ma dobre geny w postaci dobrze zbudowanej dupy aktora. Dziś takie coś nawet nie zwróciło się uwagę, lecz wtedy miało to spore znaczenie.
W filmie pojawia się też pewne nawiązanie do debiutanckiego filmu Rocky. Tam pokazano na jednym ujęciu jak wbija do kubka jajka, a następnie wypija całą zawartość. Tutaj jest coś podobnego, ale zamiast jajek pokazują się środki do czyszczenia broni. Natomiast zamiast pić to Cobretti je pizzę. Koniec biedowania, to czas zarabiania. Taki nieprzypadkowy zabieg był charakterystyczny dla gwiazd, które właśnie czuły się pewnie w branży.
Film Cobra miał być początkowo bardzo mocnym thrillerem. Jednak wtedy i w sumie jak i dziś oznaczało to klapę finansową. W Stanach funkcjonowała już odpowiednia instytucja ustalająca kategorie wiekowe dla filmów. Trzeba było jedynie ocenzurować i wszystko mogło iść do kin.
Nim przejdę dalej co nieco o antagoniście. Gagatek wcielający się w niego to Brian Thompson jest on kolejnym elementem łączącym Stallone i Schwarzeneggera. Otóż jegomość debiutował w Terminatorze, jaki ten świat mały. W tej produkcji miał okazję w pełni pokazać swój warsztat. Nie tylko miał odpowiednią aparycję. Postarano się, aby widz nieświadomie miał do niego wyjątkowy negatywny stosunek.
Jego pierwsze kroki w przeciwieństwie do protagonisty pokazują się w nocy. Zawsze jest ukazywany w cieniu. Aby spotęgować grozę sceny akcji z jego udziałem są tak zaplanowane, aby nawiązywały w swej budowie do horrorów. Żeby nikt nie miał wątpliwości co do intencji reżysera odtworzono scenę z Lśnienia. Tego nie da się odzobaczyć. Muszę jeszcze dodać fakt jak dobrze pod kątem fizycznym pasował jako głównym przeciwnik. Jest doskonale zbudowany co pokazano na samym początku co doskonale uzupełnia go jako antagonistę. W Commando tego niestety nie było.
Teraz przyszła pora na mięsko, czy tam warzywa jak kto woli. Cobra dziś może wydawać się niekiedy banalne i dość zubożałe. Takie wrażenia wynikać mogą z zmian jakie zaszły w tworzeniu efektów specjalnych. Dziś wszystko robi się na green screenie, ale wtedy trzeba było się postarać wykonać to tradycyjnie, a to wiązało się z większym ryzykiem dla życia kaskaderów.
Zacznę więc od samego początku. W czasie napadu na Biedronkę, market znaczy się widać latający helikopter. Z pozoru jest to nic nadzwyczajnego. Ciekawostką jest fakt, że nie jest to wklejony obraz. Żeby takowy pojazd się mógł pokazać trzeba było przejść przez piekło licencyjne na nagrywanie scen tego typu.
Następnie pościgi sekty. Wcielający się ścigających aktorzy rzeczywiście spadali pod koła motocykli. Cudem był fakt, że nikomu się nic nie stało. Lecz wisienką na torcie był wcześniejszy pościg na autostradzie. Cobretti przekręca o 180 stopni samochód i niszczy auto nieprzyjaciela. Było to pierwsze tego typu wykonie takiej sceny.
Na koniec mała ciekawostka. Finał, który rozgrywa się w hucie nie jest planem filmowym jako takim. Był to prawdziwy zakład. Prace nad filmem były nagrywane po zamknięciu. Czyli w nocy. No ok, jeszcze jeden fan fakt. Pierwsze morderstwa jakie pokazano nagrano rzeczywiście w jednych z groźniejszych dzielnic LA.
Tak się prezentuje Cobra. Kawał dobrego kina będącego skarbnica ciekawych pomysłów. Dla fanów retro kina pozycja obowiązkowa. Ocena końcowa 8.5/10. A jak wy widzicie takie produkcje? Czy miałby szansę w dzisiejszych czasach?
Retro recenzja Commando z 1985 r.
Obiecałem filmy akcji, pełne zwrotów fabularnych i wybuchów. Będą, będą nie martwcie się! Na pierwszy rzut miała trafić Cobra z Sylvester Stallone z 1986 r. Przygotowując się do tej produkcji trafiłem na Commando z Arnoldem Schwarzeneggerem. Jak się okazało panowie z sobą ostro konkurowali. Natomiast wspomniane filmy są tego kwintesencją. Co wy na to, aby rozstrzygnąć w ramach rozgrzewki kto wypadł lepiej?
Film Commando w reżyserii Mark L. Lestera to klasyczny przedstawiciel lat 80-tych, gdzie męscy mężczyźni, robili męskie rzeczy. Mówiąc po ludzku napakowani kulturyści latali z wielkimi giwerami i robili antagonistą jesień średniowiecza z rock and rollową muzyką w tle, a na końcu odlatywali w helikopterach w stronę zachodzącego słońca.
Tutaj nie jest inaczej, nie spodziewajcie się głębi, chyba, że w ziemi. Konstrukcja fabularna jest jak na dzisiejsze czasy dość prosta, bo i taka miała właśnie być. Commando to produkcja, przy której nie miało się mieć głębokich przemyśleń, a jedynie cieszyć oczy świetnymi efektami specjalnymi. Trzeba pamiętać, że CGI dopiero zagościło w ostatniej dekadzie XX w., a tym samym ekipa od „fajerwerków” musiała się postarać, aby wszystko było na swoim miejscu.
Jak już tak poklepałem, pora przejść krok, po kroku co ma do zaoferowania sam film. Protagonista jest byłym komandosem nazwiskiem Matrix. Ironią byłoby jakby zagrał go Keanu Reeves. Na dokładkę zdradzę nazwisko jego przełożonego… Kirby, oby się tylko nie nadymał.
Wyobraźcie sobie przylatuje sobie ów generał i ostrzega przed niebezpieczeństwem. Byli towarzysze T-800 znaczy się Matrixa giną w tajemniczych okolicznościach. Szybko wychodzi na jaw w czym rzecz. Stare demony wracają i trzeba domknąć zaległe sprawy. Głównemu bohaterowi porywają córkę i zaczyna się zabawa. Tyle słowem wstępu.
W ciągu ponad godzinnego seansu w głównej mierze podziwia się stare auta i technologie, które wtedy uchodziły za nowoczesne. To na czym przyszło mi się skupić to na patrzenie z przymrużeniem oka na wszelki realizm jaki tam budowano. A także na zachowania, które dziś są bezsensowne. W końcu po co biec do budki telefonicznej? Dziś to nie trzymałoby się kupy, ale wtedy kiedy nie było tak szybkiej komunikacji zmieniało to postać rzeczy. Miało to tak spore znaczenie, że dało się na tym wybudować cały scenariusz.
Kolejna rzecz sceny walki, o tutaj zaczyna się dopiero najlepsza zabawa. Oglądając liczne filmy z van Dame, czy Seagalem narzekałem na brak realizmu. Chodziło o zwykłe przeładowanie broni, czy siły spluw z jakiej korzystali. W Commando nikt, ale nikt nie przejmuje się takimi drobiazgami. Wprost wszystko zostało przerysowane do granic możliwości. Absurd był tak duży, że nawet pokuszono się i pokazano jak niczym Hulk Arnold zrzuca z siebie grupę ochroniarzy.
Takich hec jest oczywiście znacznie więcej i nawet to zapisuje się na plus. Brak traktowania ich na poważnie, a bardziej luźne podejście sprzyja całemu doświadczeniu. Obstawiam się, że było to oczko w stronę fanów świeżego jak na tamte czasy Terminatora i budowanie wizerunku Arnolda Schwarzeneggera.
Warto wspomnieć o samej grze aktorskiej. Dialogów mówionych nie brakuje. Kiedy wypowiadają je bohaterowie drugoplanowi, czy antagoniści wszystko wypada całkiem znośnie. Szału nie ma, ale poziom zachowuje dobry. Sytuacja jest całkiem inna jak do głosu dochodzi naczelny duet. Matrix musiał słyszeć powiedzenie: mowa jest srebrem, a milczenie złotem.
Jego szersze wypowiedzi wypadają drętwo, nie ma co do tego wątpliwości. W główne mierze ratują go one-line teksty, w których w dość dowcipny sposób podsumowuje poszczególne wydarzenia. Podobnie wypada jego towarzyszka. Wstępnie przelatuje pod radarem, aby w późniejszym czasie zejść na ten sam poziom. Z jedną różnicą, jej nie dali nic ciekawego do powiedzenia.
Podsumowujmy, czy warto obejrzeć Commando? Z całą pewnością tak! Jest to doskonale przemyślane kino akcji zdające sobie ze swoich mocnych jaki słabych stron. Wiedzą co i kiedy wyeksponować, aby utrzymać cały czas uwagę widza. Jeśli się szuka klasyki z komediowym zabarwieniem to jest to właściwa produkcja! Ocena Końcowa 8/10.
Jak widzicie Stallone z swoją Cobrą będą mieć twardy orzech do zgryzienia. W następnym tekście okaże się, która produkcja pokazała lepiej męskich mężczyzn.
Recenzja anime Dagashi Kashi
Ohayo moi drodzy. Po jakże radosnej animacji Flying Witch przejdziemy do nieco bardziej energetycznego tytułu. Rozgośćcie się wygodnie, a ja zacznę opowiadać.
Dagashi Kashi to produkcja będąca jedną wielka reklamą słodyczy. Nie będę jednak uprzedzał faktów i postaram się rozłożyć wszystko na części pierwsze. Jak wiadomo Japończycy to łasuchy, a im bardziej urocze tym głośniej słychać kawai (słodki) lub oishi (pyszne). Fundamentem serii było przedstawienie nie tylko samych słodkości, ale przekąsek jako takich.
Żeby jednak nie było za nudno dodano równoległe wątki majce urozmaicić całą fabułę. Najważniejszym z nich będzie „trójkąt miłosny”, w którym nic nie składa się jak trzeba. Nie ma jednak powodu do zmartwień. Oprócz niego pojawi się próba pozyskania ojca protagonisty do wielkiej korporacji.
Anime nie traktuje się śmiertelnie poważnie i od początku czerpie garściami z rożnych produkcji. Zacząć należy od wykorzystania typowych ujęć z shonen do przeprowadzenia zwykłych rozmów o mandze. Szybkie przycięcia zmiana perspektywy, aby poczuć się jakby było w samym środku akcji. Kropka nad i zaś wyraziste rozmowy między bohaterami z pomysłem na siebie.
Musicie wiedzieć, że twórcy nie tracili czasu i szybko wprowadzili pierwszą z dam. Hotaru to Hotaru prawdziwa pasjonatka małego co nieco. Nie została przedstawiona ani jako cundere, czy tsundere. Jest ona typem deredere, a po naszemu ma adhd. Jej zadaniem jest jak już wspominałem przejścia taty Kokonotsu do ich firmy rodzinnej.
Nawet w tak prostej historyjce da się zawrzeć nawiązania, które będą widoczne dla fanów chińskiej mitologii. A nawet dla miłośników mangi tworzonej od ok. 40 lat. Z innych plusów jakie warto wspomnieć jest pokazanie wnętrz, które są inspirowane tradycyjnymi miejscami jakie można spotkać w Kraju Kwitnącej Wiśni. Dla otaku nie lada gratka.
Warto nadmienić fakt, że nie łatwo będzie przejść przez przez tą serię. Każdy ma jakieś skojarzenia z tak zwaną japońszczyżną jest to stereotypowe myślenie o chińskich bajkach. Tutaj wszystko to zostanie podane na tacy. Cześć widzów to pokocha, a inny odbiją się od tego.
Wspominałem początkowo o trójkącie jest on, ale nie będzie raczej tym czego można się spodziewać. Są to tylko momenty kiedy o nich sobie przypomną twórcy. Starają się to zrobić na swój specyficzny sposób. Jeśli odgadnęliście sitcomy pamiętacie jak w określonym momencie słychać śmiech. Tutaj zastosowano tą samą metodę tylko w nieco zmieniony sposób. Podrasowano wszelkie subtelne, acz oczywiste dowcipy sytuacyjne, w których żartem jest nieporozumienie i błędna interpretacja.
Chciałoby się powiedzieć, że w tym szaleństwie jest metoda, a wszystko łączy w spójna całość. No raczej nie… Niech za przykład wezmę zepsucie klimatyzacji w sklepie. Co należy w takim wypadku zrobić, aby towar się nie popsuł od upałów? Iść na basen! Przecież to logiczne, czego nie rozumiecie. Wydarzeń połączonych w ten sposób jest znacznie więcej. Pytanie, czy warto się tego czepiać skoro od samego początku rozgrywa się kliszowy maraton?
Przerabiając kolejne odcinki widać jak wachlarz nawiązań jest coraz to większy. Zabawa kolejnymi konwencjami i niedowiedzeniami robi swoje. Wszytko jest pokazane z wyraźnym dystansem. Co do tego nikt nie ma wątpliwości. Jednak należy zadać najważniejsze pytanie. Ile będą ciągnąc ta parodie wszystkiego, co im się podwinie?
Wspominałem jaka jest to reklama, ale przy tej samej okazji sypią wieloma ciekawostkami. Zamiłowanie do edukowania przy zabawie jest jedną z powodów dla, których warto obejrzeć to anime. Przy okazji promowania i uczenia przemycane są i ważniejsze tematy jak np. hazard. Nie ma tam poważnej krytyki. Psułoby to całą narracje jakie została do tej pory stworzona. Starają się bardziej poruszyć istotne watki poboczne i ostrzec przed negatywnymi skutkami.
Powraca temat jednostronnych miłośnych relacji między „przyjaciółmi z dzieciństwa” wszystko po to, aby dodać kolejne dwuznaczności w retrospekcji. Tylko skąd mistrzyni wiedziała na czym polega zabawa w doktora? Zważając na jej młody wiek jest to bardzo podejrzane.
W anime jest zazwyczaj kilka odcinków bonusowych: plaża, festyn szkolny lub miejski. Ósmy odcinek w całości poświęcono festiwalowi miejskiemu. To co jednak w nim warto wspomnieć to odejście od klasycznego szybkiego przebiegu, w którym jest jedno może dwie sceny i sayonara.
Oprócz typowego aspektu edukacyjnego w postaci skąd mamy te słodycze wrzucono parę atrakcji z jakich da skorzystać. Pozwala to nieco szerzej zobaczyć na czym polegają tego typu ewenty.
Ostatnie trzy odcinki to w głównej mierze konsekwentna kontynuacja tego co już pokazano. Jednak twórcy o dziwo przypomnieli sobie o głównym wątku, który rozpoczął całą serię. Teoretycznie tak można było to nazwać. Jednak poszli w całkiem inną stronę i postanowiono na nieco pikantne akcenty.
Jakby zastanowiono to na drobnej rozbieżności w interpretacji wypowiedzi to podsumowało się jedynie brakiem pomysłu na zakończenie. W tym przypadku odsłoniło nieco greyowe oblicze bohaterów. Pokazanie ich fetyszy popsuło sielankową wizję milusińskich. Równolegle do tego nie zabrakło żenujących klisz z pośrednim pocałunkiem, czy retrospekcji wspomnień Kokonotsu.
Podsumowując, czy warto obejrzeć Dagashi Kashi? Przez większość sezonu jest to zbiór parodii różnych gatunków. Wiele motywów dobrze znanych, a tym samym fabuła jest dość przewidywalna, ale nie ma to większego wpływu, bo nie wpływa na odbiór tego sielankowego tytułu. Trzonem jednak była wielka reklama przekąsek słodkich i wytrawnych. Jeśli ktoś chciał się dowiedzieć, co warto zamówić i spróbować to właśnie Dagashi Kashi dedukuje we wszystkim. Ocena końcowa 6.5/10.
Od siebie dorzucam swoje testy produktów gastronomicznych jakie można kupić w naszym kraju:
Ogłoszenie parafialne
Uszanowanie, od ponad tygodnia na blogu panuje grobowa cisza, a ja nic się nie odzywałem. Powodem tego była choroba, która mnie rozłożyła na ten właśnie czas. Jednak pomimo braku mojej aktywności pojawiały się liczne komentarze. Z głębi serca dziękuję za nie wszystkie. W gronie czytelników pojawiła się R.A.Ciężka. Witam serdecznie i zapraszam każdego na jej bloga. Znajdziecie tam liczne materiały mogące was zainteresować.
Na koniec parę słów co do tego czego możecie się spodziewać na nadchodzący weekend. W ta sobotę pojawi się ostatnia recenzja anime Dagashi Kashi. Miała być jeszcze jedna produkcja skupująca się na kulturze lub przybliżająca Japonię, ale z powodu odbytej choroby postanowiłem przełożyć na inny termin. W zamian za to przejdę do pomysłu jaki podsunął mi Kacper z blogu 137. Będzie to seria najlepszych filmów akcji skupiających się na gangsterach. Finałem tej akcji będzie coś w stylu "Moje top", w którym posegreguje się się poszczególne filmy według ocen. Zachęcam również was do oddawania waszych głosów na swoich faworytów!