Retro recenzja filmu Horror Draculi z 1958 r. (Halloween Edition)

Po kolejnej przerwie ponownie wracam do aktywnego publikowania postów na blogu. Jak co roku obchodzimy Halloween. Na pierwszy ogień pójdzie Horror Draculi z 1958 r.

Kino retro to ma do siebie, że rządzi się swoimi prawami. Nie inaczej jest i tutaj, gdzie groza jest bardziej symboliczna. Nie zmienia to jednak faktu, że wciąż potrafi zachwycić odbiorcę swoim kunsztem.


Jak ktoś zgłębiał temat klasycznego horroru ten wie, jak diametralnie różni się od tego, co dziś znamy. Mrok, jaki się wylewa, jest bardziej subtelny i mający sygnalizować zło czające się w cieniu. Natomiast pierwsze skrzypce odgrywa wciąż wątek obyczajowy.

W Horrorze Drakuli mamy pokaz umiejętności gwiazd wielkiego ekranu. Nie będę ukrywał, że to właśnie z powodu Christopher Lee wcielającego się w hrabiego sięgnąłem po ten film. Muszę wrzuć małą ciekawostkę, która psuje logikę całej tej produkcji.

Jak wiadomo, księżyc nie świeci własnym światłem. Jedyne, co robi to odbija promienie słońca. Jest to o tyle istotne, bo to największa słabość wampirów. Czyli wszystko, co się tam dzieje nie ma prawa bytu. Tym razem trzeba przymknąć oko na pewne fakty.


W czasie seansu reżyser chciał nakreślić charakterystykę owego monstrum. Miało to pomóc widzowi lepiej zrozumieć, jak funkcjonują te piekielne siły, a do tego wstawić sztywną ramę interpretacji. Wampiry zależnie od podań ludowych mogą się od siebie różnić, a więc warto to ujednolicić na rzecz filmu.

Horror Draculi bardziej, niż w gatunku grozy widziałbym jako swojego rodzaju dramat. Wielokrotnie bohaterowie powtarzają, jaką mantrę słowa o potępieniu i jednym sposobie ocalenia duszy przed złem. Tego czego, o czym się mówi za dużo to fakt, co musieli przeżyć ludzie żyjący w okolicy zamku. 

Interesującym wątkiem było, co się dzieje z tymi, którzy odrzucają wampiryzm. Mieli oni zmieniać się w zombie. Nie rozwinięto bardziej tej myśli, wielka szkoda. No dobrze, teraz warto się przyjrzeć rozwojowi wydarzeń, a wraz z nim pojawiającymi się osobistościom.


Harker pierwszy z łowców pokazuje się w ciągu dnia w zamku hrabiego. Jak później się dowiaduje widz, w tym czasie wampiry powinny walić w kimono (spać). Jest nawet list informujący od hrabiego o jego nie dyspozycyjności. Nie przeszkodziło to jednak jemu pojawić się w dosłownie kilka chwil. 

Umowne przyspieszenie czasu można jeszcze usprawiedliwić czasem na pokazanie całej fabuły. W późniejszej części tej przygody już dokonano korekty. Harker informuje o porze dnia, jaka właśnie jest. Powiem więcej, nawet zrobią dramatyczne ujęcie na okno, w którym dzień zmienia się w noc w ułamku sekundy, magia i kurtyna…

Głupotek w zachowaniu poszczególnych osób jest znacznie więcej. Źle się wyraziłem. Lepiej ująć to można było brakiem pomysłów, jak domknąć ich historie. Inaczej wyjdzie jak z kartonami, które zabiły Hankę Mostowiak w M jak Miłość.


Tutaj mały spoiler nie będzie jakiś szczególny, ale jak coś ostrzegałem. Narzeczona Harkera w ramach zemsty pada ofiara Draculi. Koniec końców zostaje pokonana, ale diabeł tkwi w szczegółach. Nie postawiono na jakąś wymyślną walkę, przez którą została zneutralizowana. Nadzwyczajnie uciekła do swojego sarkofagu i przycięła komarka. Do szczęścia mogła już sama wbić sobie kołek.

Kolejną niespójnością w wewnętrznej logice twórców był sposób, w jaki Dracula po raz kolejny dostaje się do kolejnej ofiary. W pierwszym przypadku wystarczyło rozstawić czosnek i zamknąć okna. Później ponownie zabrakło kreatywności jak przeskoczyć kolejną  przeszkodę, która sami sobie postawili. Nie było tym razem "ochotnika" do usunięcia kwiatów czosnku. W związku z tym wszedł i już.

Sam doktor Van Helsing nie wiedział jak to zrobił. Ubawiłem się przednio, jak to zobaczyłem. Takie zabiegi wytrącały z immersji. Wniosek, jaki powinni wyciągnąć twórcy powinien być taki: mniej ograniczeń dla antagonisty. Wtedy wszelkie niewygodne momenty dałoby się zwalić na jego moce.


Teraz parę słów o doktorze. Wcielający się w niego Peter Cushing błyskotliwe oddał złożoność doktora. Z jednym małym wyjątkiem, o którym pisałem wcześniej. Tutaj jak po nici do kłębka dochodzi się do sedna sprawy, starcie dobra ze złem. Warto pochwalić finał za znacznie podbicie aspektów wizualnych. Podobnie jak w Nosferatu – symfonia grozy nie mogłem się przestać zachwycać nagraniom po klatkowym tak i tutaj człowiek rozpływał się nad tradycyjnymi efektami specjalnymi.

Na koniec wisienka na torcie! Saruman, tfu Dracula, czyli sam Christopher Lee. Jego pierwsze wejście jako groźny wampir naprawdę bezcenne. Oddał sama esencje księcia ciemności pomimo młodego wieku. Nawet jak się nie znało obsady filmu można go poznać go bez problemu. Nie mogę nie dopisać tego, ale moim zdaniem za mało pokazana go w czasie całego seansu. Jasną sprawą było, że miał być niebezpieczeństwem czającym się gdzieś na progu domu, ale nie mogę przeboleć, jak mała go pokazano.

Podsumowując, Horror Draculi to uczta dla koserów dobrego kina. Nie można co prawda przymknąć oczu na błędy, jakie miały tam miejsce. Lecz obraz ten mimo wszystko broni się swoją jakością, która oddali aktorzy jak sir Christopher Lee na czele.
Udostępnij:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Translate

Czytelnicy

Wyświetlania