Dość często słyszałem o klasykach na PS2 takich jak: Shadow of the Colossus czy Ico. Opinie były różne, lecz w każdej z nich podkreślana była wyjątkowość tych produkcji. W końcu nadarzyła się okazja do zagrania w tytuł nawiązujący do wyżej wymienionych gier.
Jakby tu zacząć? Może
jak zawsze od początku! RiME zostało
wydane przez Grey Box, za co im serdecznie dziękuję. Początkowa gra ta miała
być ekskluziwem na PS4. Sony na szczęście się rozmyśliło i zmieniono wydawcę,
dzięki czemu mogłem zagrać na PC. Jest to moje drugie podejście do gry i
powiem, że zrobiło na mnie..., ale o tym później.
Pieśń przeszłości
Fabuła gry jest dość
oszczędna i do tego wydzielana dość skąpo, co traktuję na plus, bo pozwalało to
interpretować czy też domyślać się o co w niej chodzi. Na początku dowiadujemy się, że kierujemy chłopcem na oko
10-letnim. No, i że jest rozbitkiem, bo cała historia rozpoczyna się na plaży,
gdzie zostaje on wyrzucony przez morze. Teraz wypada nakreślić jaki cel będzie
nam przyświecać. No właśnie... żaden. Idziemy przed siebie, gdzie nas nogi
poniosą.
Brzmi to trochę jak żart, lecz tak jest. Generalnie gra jest o
stracie, pogodzeniu się z losem i akceptacji bądź nie, tego co życie ze sobą
niesie. Uprzedzam jedynie, że jest to dramat, który może wycisnąć łzy, choć
mniej wrażliwi mogą machnąć na to ręką. Wszystko zależy od tego czy wczujecie się
w grę.
Obraz życiem malowany
RiME to
przede wszystkim muzyka, skomponowana przez
David Garcia oraz Lindsey Stirling, która nadała grze niepowtarzalnego
klimatu. Tak za pierwszy razem, jak i teraz nie mogłem się jej nasłuchać.
Zdarzało mi się "stanąć" i słuchać tego dzieła najwyższych lotów.
Odbiegnę nieco od tematu, bo warto w opcjach zmienić ustawienia tak, aby ścieżka
dźwiękowa była na 100% głośności, przez co emocje są jeszcze bardziej
odczuwalne. Soundtrack ma melancholijną barwę, co moim zdaniem jak najbardziej
pasuje do gry.
A
teraz parę słów o oprawie graficznej, jest naprawdę śliczna, jakby ktoś namalował
scenerię farbami, nadając jej ciekawy wygląd z nieco rozmytymi teksturami. Wraz
z przechodzeniem do kolejnych poziomów otoczenie zmieniało się zasadniczo. Było
coraz straszniejsze, a może smutniejsze? Jednak nie dało się tego od razu
zauważyć.
Tequila Works bardzo dobrze dawkowało to doświadczenie i robiło to
wspaniale, bo praktycznie nawet znając poszczególne fakty, wciąż byłem
oczarowany. Kiedy dochodzi się do końca danej mapy, przechodzi się korytarzem, który zawsze zaskakuje swoją
oprawą wizualną (po prostu cud malina), na kolejny poziom.
Gdzie,
ten lis?
Aktywności,
przez które musiałem się przebić były niczym innym jak tylko prostymi
zagadkami. Głównie chodziło w nich o odpowiednie ustawienie elementów układanki
tak, aby powstał odpowiedni wzór, np. drzwi. W sumie ten poziom trudności
nadaje się dla każdego, kto nie chce długo tkwić w jednym miejscu, a
jednocześnie pragnie być zadowolony z tego, że się z nimi szybko uporał.
W
samej kampanii nie zabrakło elementów zręcznościowych jak w Assassin's Creed.
Podczas całej gry protagoniście
towarzyszy lis przewodnik, który pokazuje się w dwóch sytuacjach: gdy
bohater się zgubi lub kiedy wynika to z faktu fabuły.
Treść, a wiek
Czy
gra nadaję się dla dzieci 7-letnich? Pewnie się zastanawiacie po co poruszam tę
kwestię. Ostatnio wrzuciłem nawet na bloga artykuł na temat szkodliwości gier.
W tej produkcji nie ma niczego takiego, co mogłoby zaszkodzić najmłodszym, lecz
sądzę, że nie zrozumieją przesłania historii, która jest oszczędnie przedstawiona.
Prawdopodobnie przydzielając kategorie wiekową 7+, oceniono tę produkcję po jej
wyglądzie. Osobiście zalecałbym 12+ lub więcej, ale to już moje gdybanie.
Klatki, gdzie się
podziały?
Chciałbym przejść od
razu do zakończenia, dając grze 9/10 i kończąc tę recenzję, lecz muszę trochę
ponarzekać. Błędy, o których tu wspomnę i tak nie zmienią mojej oceny. Liczba
klatek na sekundę potrafiła odczuwalnie skakać. Mnie to nie przeszkadzało, bo
nie jestem jednym z tych co wyrzucają komputer, gdy fps spada na 59.
Piszę o
tym, by nikt nie zarzucił mi, że jestem fanboy'em tej gry. Innym problem z
jakim się zetknąłem, był jedyny boss, który się pokazał na jednym z poziomów.
Gdy przemierzałem pustynie musiałem jak najszybciej opuszczać otwarty teren, a
dokładniej mówiąc, unikać słońca. Choć trzymałem się cienia, to system uparcie
twierdził inaczej i "ptaszysko" mnie porywało. Więcej pomyłek nie
pamiętam, a gra i tak jest świetna.
Czy
warto kupić RiME? Jak
mniemam rozumiecie, że jest to pytania retoryczne? Warto, dla muzyki, dla
klimatu i historii, dla niepowtarzalnego doświadczenia. No, może ciut
przesadziłem. A już niedługo kolejny wyciskać łez trafi na bloga.
A
jak wy odebraliście tę grę? Dobra, kiepska, z zakończeniem, które zadowala, a
może nie? Piszcie w komentarzach, co wy sądzicie o RiME.
Jeśli recka podobała się
wam, to napiszcie coś lub dajcie lajka! Dzięki temu mam lepszą motywację do
dalszej pracy ;D
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz