Lara Croft doczekała się wielu przygód w najróżniejszych mediach. Jednak do tych udanych póki co można zaliczyć jedynie gry wideo. Bo filmy jakie są każdy widzi.
Po raz kolejny sięgam po film oparty na wirtualnej rozrywce, aby się przekonać, że branża filmowa nie ma bladego pojęcia co robi. Tytuł ten można podzielić na trzy części, które są bardzo nie równe.
Fabuła jest dość oklepana, a Lara Deska Croft, a dla przyjaciół i rodzinny Bąbel nie pomaga w tym w żadnym momencie. Pierwsze długie etapy filmu potrafią naprawdę wynudzić nie miłosiernie. Czeka się i czeka, aż coś się zacznie dziać i nie chodzi o jakiś sromotny łomot, a pokazanie tego co jest esencją Tomb Rider. O grobowcach mowa, rzecz jasna.
Nie zabraknie tu pewnych migawek i mrugnięć do fanów serii, a szczególności nowej trylogii, o której pisałem w poszczególnych recenzjach. Dla zainteresowanych odsyłam do tych tekstów TB1, TB2, TB3. W głównej mierze oparte są one na kilku momentach i ikonicznych przedmiotach, które jej zawsze towarzyszyły. Lecz tym najważniejszym jest wyprawa na wyspę w której uwięziono Himiko.
Większej odmiany w tym nie ma poza drobnymi szczegółami jak pierwsze zabójstwo. Zamiast klasycznego Bambi trafił się jakiś randomowy typek. Bardziej ciekawe było to, że Larcia miała spalić dokumenty, aby nikt nie dowiedział się o lokalizacji Himiko. Jeśli jednak komuś było mało to powtarzano regularnie jak tam się trudno dostać. Jednak wielki obóz z najemnikami i niewolnikami temu jakoś zaprzecza.
Następnym krokiem w tej układance przewidywalności i retrospekcji było samo wejście do grobowca. Dziwnym trafem dzielnie się opierało dynamitowi itp., aby potem od ręki rozpadło się na części po rozwiązaniu łamigłówki z pokrętłami.
W tym całym zamieszaniu nie zabrakło jednak jakiś mocnych stron. Mowa tu oczywiście o tajemnej mocy Himiko. Moment kiedy zaczęły owe hokusy pokusy zaczęło robić wrażenie, aż do pewnego momentu. Nie będę pisać, o co dokładnie chodzi, ale to jedna z tych scen kiedy trzeba coś zdrowo naciągnąć, aby tylko protagonistka mogła dzielnie wyskoczyć i uniknąć śmierci.
Jak jednak przedstawiono złą frakcję? Dość skąpo, bo właściwie pokazują się już oficjalnie na sam koniec. Dzięki temu jakże błyskotliwemu zagraniu nie da się nawet ich znienawidzić, czy czuć klasyczną odrazę. Gdyby ich zabrakło nic by się nie stało, bo strata niewielka. Wystarczyło wstawić jakieś pradawne nieśmiertelne wojsko i też dało by radę. Podsumowujmy czy warto obejrzeć Tomb Rider? Nie, bo jest to bardzo długi film o niczym. Równie dobrze mogła by się nazywać Mary Smitch i też byłoby ok. Jak już zostało to napisane wcześniej większość filmu pokazuje jak się dostaje na samą wyspę i gdzie nigdzie można zobaczyć coś znajomego. Jednak nie usprawiedliwia to tego, że zmarnowano dobry materiał źródłowy. Przy tym Uncharted był działem sztuki. Ocena końcowa 4/10.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz