Retro recenzja Return to castle Wallenstein (PC) (Halloween Edition)

Jeden retro przebój, był. Pora na kolejny hit z lat 2000-nych. Sprawdzę, czy stare jest dalej jare.

Jak już się rozkręciłem z tematyką wojenną pora na kolejny szlagier Return to Castle Wolfenstein. W normalnej recenzji, jaką zwykle piszę zacząłbym od omówienia fabuły lub rozgrywki zależnie, co było bardziej istotne.


Tym raz pierwsze akapity pójdą o fatalnym stanie technicznym Wolfenstein na Win11. Nim w ogóle zaczniecie się grać trzeba pamiętać, o paru istotnych szczegółach. Dopuszczalna rozdzielczość, po której nie wywali do pulpitu jest 1600x1200. Następnie, w momencie zaliczenia wpadki trzeba czym prędzej wczytać ostatni zapis. Jeśli się tego nie zrobi to i tak zobaczy się pulpit.

Zabawne jest to, że parę razy i tak to się stanie. Innymi problemami jest wyłapywanie przez system, jaki wczytuje się stan. Wielokrotnie cofało do wcześniejszego i nie wynikało to z faktu błędnego kliknięcia. Na dokładkę dorzucę coś ekstra. Kiedy Blazkowicz trafia do katakumb wypaliłem w zombie z snajperki. Skutkiem tego było zablokowania się moba, a jeśli komuś było mało to wszelkie skrypty aktywujące dalsze wydarzenie zablokowało. Strzelanie nic praktycznie nie pomogła, ale granty jak najbardziej dały radę.

Co tu teraz napisać? Oprócz tego: mimo swoich lat gra posiada multum błędów. Nie są one jakoś szczególnie oryginalne. Problem leży nie w rodzaju, a ilości hurtowej. Pocieszające jest to jak mało szkodliwy poziom przedstawiają.


To, co wyróżnia Return to Castle Wolfenstein na tle dzisiejszych produkcji to totalny brak mapy, czy czegokolwiek pokazującego gdzie iść. Szuka się praktycznie wszystkiego, co jest tylko możliwe. Zaczynając od wyjścia, które niekiedy jest niewidoczna, a kończąc na skarbach. Dla uproszczenia wystarczy pamiętać o znanej zasadzie graczy. Jeśli trafiasz na nowych wrogów to jesteś na właściwym szlaku.

Dlatego oczy trzeba mieć dookoła głowy, bo naprawdę lubią ukryć dalsza część trasy. Takie nietrzymanie za rękę jest mało hardcorowe. Raczej pokazuje brak pomysłu jak subtelnie wskazać kierunek do następnego celu.

Jest to idealny moment, aby zapoznać się ze wszelkimi mechanikami walki z jakich się używało przez całą kampanię. Początkowo nazistów będzie się odbierać jako gąbki na kule. Negatywne wrażenie potęgować będzie do tego eksploracja, która nie daje za dużo frajdy. Ale spokojnie, jak się człowiek wkręci to jakoś to idzie.


W czasie pierwszego pobytu w zamku mogę pochwalić za próby wstawienia Uber naziolek. Patrzenie jak się skradają i stosują jakąś taktykę było naprawdę uroczę. Nie ma co się oszukiwać. Miały być do pozory i łatwo wykorzystać ich zachowanie przeciwko nim. Z drugiej strony potrafiły jeszcze szybciej niż normalni żołnierze zabrać całe hp. A że nie łaziły pojedynczo to trzeba było się ciut pomęczyć. Jednak, aby było ciut urozmaicenia dodano bossa. Okraszoną to odpowiednim zwieńczeniem Uber Helgi, czy jak jej tam było. Pomniejsza generyczna antagonistka.

Boss, który potem się pokazał miał ciekawego i zabójczego skilla. Jednak łatwo było sobie z tym poradzić i jego overkill praktycznie nic nie robił. Pomniejsze zombie były raczej ozdobą, a niż realnym elementem w walce. To, co jednak najbardziej przyciągnie uwagę są nowi przeciwnicy, którzy, naprawdę potrafią przyciągnąć zwrok swoim wyglądem. Nie będzie to spoilerem jak dodam, że są oni z piekła rodem. Oprócz unikalnego wyglądu lubią wychodzić z najmniej oczekiwanego miejsca.

Podsumowaniem był kolejny boss. No kto by się spodziewał... Jak się tylko wie, jak zablokować jego op skill to praktycznie staje się zwykłym potworkiem. Mała przeszkoda dla formalności. Tego co mnie wytrąciło z immersji było wstawienie misji skradankowej. Wykryją cię to koniec. Pytam się, po co coś takiego w grze nastawionej na radosną rozwałkę? Spory to minus, oby dalej było lepiej.


Ciąg dalszy z misji skradankowej. Sam pomysł wstawienie tego można uznać za pomyłkę. Sposób, w jaki jest się wykryty to jakiś zamach na logikę. Alarm potrafi odpalić się niezależnie od sytuacji. Teoretycznie muszą npc go ręcznie uruchomić i jest to nawet pokazane na pewnym etapie misji. 

Bywa i takie sytuacje, że hałas nie robi żadnego wrażenia i można sobie poszaleć. Jest to raczej wyjątek. Innym razem pomaga szybki zapis. Jednak i tutaj pojawia się kolejne ukryte możliwości Si, potrafią one po wczytaniu gry cudownie wykryć obecność protagonisty. W innych tytułach tego typu po jakimś czasie boty powinny się zrestartować i wrócić do obserwacji. Tutaj tak nie jest.

Mimo, że można odstrzelić syreny to nie spowoduje wyłączenie alarmu. Wielka szkoda, nie wykorzystano niesamowitego potencjału, jaki sami stworzyli. Do tego pojawił się kolejny błąd. Gra traktuje wszystkie quick save jako jeden i ten sam. Na dokładkę nim się gra ponownie wczyta można jeszcze pochodzić po lokacji i eliminować wszystko co się podwinie pod rękę. Dawno nie grałem takiego technicznego gniota.


Po jakże kiepskiej misji skradankowej gra powróciła na właściwe tory. Radosna walka z coraz to większym arsenałem. Nie wzrasta w zastraszającym tempie. Doceniam jednak nowe giwery, które można wykorzystywać do dalszej eksterminacji.

To, co w późniejszej części Wolfenstein spełnia się najlepiej to odpowiednie rozłożenie amunicji. Nie tylko tej, której można zebrać od przeciwników, ale i leżącej swobodnie w magazynach itp. Dzięki tak przemyślanym zabiegowi gracz nie wytrąca się z tempa rozgrywki.

Jest jednak coś, co może to zrobić. Są to raczej wyjątki, ale zawsze. Jak się dostaje do dyspozycji potężny karabin który sieka tysiącami kul to oczekuje się jakieś fali. Nie musi być to armia. Nie te czasy i możliwości platform do grania. Jednak wypadałoby, aby grupka jakaś wyszła. Zamiast tego czekają grzecznie gdzieś z boku, aby dopiero po zauważeniu ich raczyli zareagować. O dziwo powtórzeniu stanu gry Si odpala inny skrypt i potrafią wyjść ze swojej "strefy komfortu".


Kolejne misje, kolejne absurdy. Po misji skradankowej, której wciąż nie mogę przeboleć. W ramach "urozmaicenia" dodano czasówki. Ale o co chodzi? Pewne etapy misji wymuszają, aby coś wykonać w ułamku sekundy. Nie byłoby to jeszcze takie złe jakby nie mogło zniszczyć wszystko, co się zrobiło. Szybki zapis to najczęstsza forma zachowania postępów. Nie będąc świadomym owej niespodzianki można sobie rzucić potężną kłodę pod nogi. Zalecanym zrobić standardowy save na początku misji.

Nie przewidziano automatycznego zapisu. Oznacza to, że w razie wpadki będzie trzeba cofnąć się bardzo daleko wstecz lub liczyć na cud i jakoś się uda. #MnieSięUdało. Potem dla odmiany ktoś stworzył pra, pra przodka SuperHot. Żołnierze ustawieni w taki sposób, aby trzeba było nauczyć się ich pozycji, by przeżyć.

Dołożenie mini bossów można uznać za zaletę Nie są oni jakoś szczególnie zaprojektowani. Ciężkie wolne ze sporym atakiem. Można próbować wykorzystać niecelność botów, która jest ewidentnie dodana. Nie można jednak doczepić się, jak chcą to potrafią trafić i to z byle czego. Zabawne jest, że broń większego kalibru jak bazuka niekoniecznie zadaje obrażenia w swoim najbliższym polu rażenia. Pocisk poleci pod nogi i zada tyle 0 krytyka.


Następny boss miał naprawdę porządne kopnięcie. Najpierw jeden dla rozgrzewki, a potem coś na poprawkę. Walka z nim przypomniała mi o Poważnym Samie 3, gdzie też w walce jednym z ostatnich szefów należało wykorzystać obiekty niezniszczalne, by mieć realne szanse na szybkie zwycięstwo. Dla lepszego samopoczucia dostaje się naprawdę elektryzującą broń.

Jestem zszokowany finałowymi etapami kampanii. Okazało się one znacznie trudniejsze niż sam finałowy Boss. Rozstawieni regularnie Uber szwaby były większym problemem.  Trzeba po prostu mieć wyrobiony zwyczaj robienia zapisu, ale nie szybkiego. Warto robić normalne, aby nie utknąć w martwym punkcie.

Jak się zestarzał Return to Castle Wolfenstein? Jest to wciąż grywalna produkcja, ale nie będę jej gloryfikował tylko z powodu bycie klasykiem. Grafika jaka jest każdy widzi. Wszystko kanciaste i to jest jak najbardziej zrozumiałe i akceptowalne. Lecz nie będę, aż tak ochał i achał nad samą rozgrywką. Jest w porządku i nic poza tym. Bossowie to jakiś śmiech na sali z finałowym na czele. Przykre jest to, że gra, która kosztuje ok, 20 zł na Steam nie dostała oficjalnej łatki pod najnowsze Windows. Ocena zostawiam otwartą. 

Udostępnij:

Retro recenzja BloodRayne (GameCube) (Halloween Edition)

Było trochę filmów to teraz pora na... Chwila, gdzie te notki, a tak! Mam, a nie to lista zakupów do biedry. O jest, dziękuje za wytrwałość tym, co jeszcze czytają.

BloodRayne to naprawdę porządny kawałek oldschool. Nie oczekujcie to jakiejś wybitnej historii zapadającej w pamięć. Choć w kilu momentach zacząłem się zastanawiać ile jeszcze można ciągnąć te „niespodzianki”. Są one jednak jedynym elementem, który wybijał się w ciągu tych kilku godzin kampanii.


Nie ma co zdradzać ze elementów fabularnych, bo i schemat jest prosty jak konstrukcja cepa. Lecz trzeba napisać co nieco o tym potraktowanemu po macoszemu kawałkowi gry. Protagonistka ma bardzo drętwy sposób mówienia. Jednak jeśli byłoby komuś jeszcze mało, to kochani Niemcy mówią jeden i ten sam tekst. Raz jeden zdarzyło się im powiedzieć coś innego. Przy tym misja z prezentami w Gothicu to całkiem inna liga.

Tutaj wtrącę małą ciekawostkę. Dialogi, jakie wypowiadają bossowie może się różnić zależnie od platformy. W przypadku bliźniaków jestem tego na 100% pewny. Pozostałych przerywników nie sprawdzałem. Dorzucę jeszcze jedną ciekawostkę w jednej z ostatnich misji w cut scene pokazuje się naziol, a następnie trafia na minę. Po ponownym wczytaniu tego etapu powoduje, że można zobaczyć kolejne modele żołnierzy III Rzeszy w BloodRayne.

Nim przejdę do samego mięsa (mieszane, mieszane) warto się pochylić nad systemem sterowania itp. Trzeba nauczyć się wyczuć odległość skoków. Pierwszy akt to jednak wielka platformówka, woda natomiast to "lawa". Rayne lubi zahaczyć o krawędzie budowli będących powyżej. Zauważyłem nawiązanie do klasycznych fps z lat 90-tych i niczym Doom awatar protagonistki okazuję coraz gorszy stan zdrowia wraz ze spadkiem HP.


W przypadku zgonu zaczyna się poziom od nowa. Nie przeszkodziło to jednak, aby dać "możliwość zapisu" stanu gry. Jak już się człowiek przyzwyczai do skoków to największa przeszkoda zostaje pokonana. Przez kolejne poziomy dostaje się ten sam zestaw przeciwników.

Wraz z zaliczeniem kolejnych celów dostaje się kolejne umiejętnościami od mentorki. Bonusem jest naturalna ewolucja w sztukach walki. Jednak krwawy szał (tłumaczenie własne) sprawia, że pół wampirzyca staje się overpower. Wzrasta odczuwalnie siła jak i odporność. Praktycznie jest to God Mode. Żeby nie było, traci się powolutku życie, ale jest to na tyle symboliczne, że nawet się nie zwraca na to  uwagi.

Bardziej niż tym zwróciłbym uwagę na ciekawe rozwiązanie w dostawaniu się do budynków. Jeśli wymyśli się jakiś logiczny sposób, aby się tam wejść to tak będzie. Oczywiście trzeba pamiętać o podstawowej metodzie. Chodzi o osłabione części ścian. Widać spory nacisk na pokazanie możliwości niszczenia otoczenia i krojeniu przeciwników na plasterki.


Skoro już mimochodem wspomniałem o oponentach to teraz skrobnę parę słów o nich. Początkowo dostaje się mięso do bicia z horrorów klasy b. Zaczynając od pająków, a kończąc na zombie w kilku wydaniach. W samouczku uczą jak się dobierać do nich po cichu i wykorzystywać wszelkie możliwości eliminacji. Skończy się to tym, że "zacałuje" się ich wszystkich na śmierć. W przypadku szeregowych przeciwników do samego końca będzie tak skakać od kwiatka do kwiatka. 

Sytuacja zacznie się zmieniać, dopiero jak się rozpocznie wybijanie jednostkę specjalną G.G.G. Tam oprócz oczywistych bossów dodani zostaną mini szefowie mający możliwość obronić się przed atakami specjalnymi. Najzabawniejsze jest fakt, w jakiej kolejności się atakuje. W niektórych sytuacjach można przez to szybko zobaczyć menu. W czasie eksploatacji można pominąć pewne miejsca. 

Generalnie wrogów opcjonalnych jest więcej niż potrzeba. Może to spełnić dwie funkcje. Apteczki, czyli regeneracji życia poprzez wysysanie krwi i dodatkowej przeszkody w dotarciu do punktu kontrolnego. A bywa to niekiedy naprawdę upierdliwe. W ramach urozmaicenia dochodzi bullet time. Jeej "bardzo przydatne" zwłaszcza będąc i tak koksem.


Idzie misja za misją. Myślałem, że podkreślanie interaktywności z wszystkim, co się da. Jednak dopiero walka z pierwszym bossem pokazało, jakie rzeczy twórcy stawili sobie za punkt honoru. Natomiast za kilka lat w DeadSpace będzie powtórka z rozrywki. Bossowie natomiast są napisani trochę sztampowo, jak na dzisiejsze standardy. Jednak wtedy ich przepełnione pychą styl bycia mógł się sprawdzić. Jednak w kontraście stoi walka z takowym jegomościem. Latanie po kościele i ganianie się za typkiem w mobilnym mini czołgu jest dość lipne.

Sala kolumnowa dawała pewne wyrównanie szans. Jednak jak zaczęło się, zanim ganiać i weszło się w trym slowmotion robi się żałośnie. Czemu? Bo typek jest równie szybki. Gracz jest zmuszany biegać i kryć za kolumnami i ładować się "niemieckimi soczkami".

Paść, prawie że się nie da, bo ładuje się co chwilę. Problem może wystąpić jak się Npc się zatnie na kolumnie. Większy problem jest pewne upodobanie devów do robienia małych aren z multum naziolami. Jeden błąd i powtórzyć należy całą czasochłonną walkę.


Nie wspomniałem o strzelaniu. Z jednej strony brak celownika. Strzał i zaliczanie jak w Wolfenstein 3D. Lecz po wejściu w slowmo widać poszczególne pociski. Wspominałem o tym jak nałożono nacisk destrukcji otoczenia? Prawdziwy majstersztyk. Druga połowa to proste zagadki, w których dalej główna bohaterka prowadzi za rękę. A mówili, że dziś jest za łatwo.

Ostatnie etapy to już sieczka. Nie, żeby wcześniej nie było. Bardziej chodzi o to, że nie są one celem samym w sobie. Widziałbym w nich coś w rodzaju biegu przełajowego. Celem było zaś załatwić, a jakże kolejnego oficera. Zaś w finale Rayne zabłysła niczym Jaś Fasola jadący w LA i serdecznie "pozdrawiający" mieszkańców miasta.

Teraz przyszła pora na wszystko, co zapomniałem lub nie pasowało wyżej. To, co jeszcze wyróżnienia te produkcję jest podejście do kobiet. Bo jak pokazać groźną panią naziolkę? Dekolt do pasa i wielkie cyce. Dziś już by leżeli kwiczeli. Powrót do wątków paranormalnych dodaje dobre rozwinięcie fabularne. Po krótkiej przerwie, jaka jest między wstępem, a Niemcami została naprawdę zgrabnie zasygnalizowana. Przyjęto formę grozy w tym wypadku najpierw tajemnicze morderstwo, a potem dźwiękami otoczenia, śmiechem itp.


Nie zabrakło kropki nad i, co jest naprawdę dobrym zabiegiem. Dodanie też etapu pod tytułem: wiej, było to wyjątkowym podbiciem adrenaliny. W 2002 r. to mogło budzić grozę, ale teraz jedynie podziw, jak ktoś zaprojektował przerywniki filmowe.

Podsumowując BloodRayne na GameCube to niezły kawałek gry, który warto nadrobić. Ma swój urok i to zamiłowanie do pokazania możliwości sprzętowych. Fabuła nie jest co prawda wybitna, lecz soczysty gameplay nadrabia wszelkie niedociągnięcia. Ocena końcowa 7.5/10
Udostępnij:

Sleepy Hollow, czyli morderstwo z piekła rodem (Halloween Edition)

Początek był dobry, ale kontynuacja będzie jeszcze lepsza. Wraz z jedzeniem rośnie i apetyt. Radzę zapiąć pasy, bo ruszamy śladem Bezgłowego Jeźdźca.

Jak obiecałem, tak też czynię. Sleepy Hollow jest moją kolejną stacją docelową. Tajemnicze morderstwa, gdzie każda z ofiar traci głowę. Jak tu napisać, aby nie dać za dużo podpowiedzi? Inaczej, jak napisać, by was zainteresować, lecz nie zdradzić szczegółów. Są one jak rodzynki słodkie i dobrze ukryte. Ktoś postanowił wrzucić ich aż za dużo tym razem.


W Sleepy Hollow będę śledzić losy młodego komisarza (Johnny Deep) wierzącego w potęgę umysłu, a równocześnie będącemu jak najdalej od Boga. Jakbym miałbym napisać tu i teraz jego krótką charakterystykę, to wyglądałaby tak:

Obiecujący stróż prawa z trudną przeszłością, będącą jego własnymi demonami. Wielokrotnie straci przytomność lub obleje go potem przerażenia. Nie jest to oznaka słabości, a siły, bo walczy z samym sobą.

Teraz wrócić należy do początku tej wyjątkowo krwistej historii. Nawet nie zdajecie sobie sprawy, jaki byłem zaskoczony kiedy zobaczyłem, kto wcielił się w epizodyczną rolę sędziego. Nie będę wam zdradzał, ale zapewniam, że niespodzianka będzie naprawdę przednia. Co tu dużo mówić... Plejada co ważniejszych osobistości będzie bardzo dobrze znana z innych głośnych maga produkcji.


Jedną kwestię trzeba już teraz stwierdzić. Nie jest to horror, ale kryminał z końską dawką paranormalnych zjawisk. Od samego początku, czyli już w samym mieście, gdzie dokonały się zbrodnie, coś jest nie tak. Niczym w zjawisku optycznym mamy nałożone na siebie dwa obrazy, które tworzą iluzje trzeciego. Jest to maska, za którą kryje się ludzka niegodziwość.

Każda scena, mająca mniejsze lub większe oddziaływanie, jest istotna. Tylko to, co jest widoczne, ale nie ma zamiaru tego pokazać, co ma odsłonić, jest tą właściwą. Bardziej już zagmatwać się nie dało (śmiech). Nie można nie zauważyć, że oprócz typowej gry aktorskiej, do jakiej przyzwyczaił Johnny Depp, jest coś jeszcze. Warto łączyć kropki ze sobą, bo mogą doprowadzić do czegoś znacznie większego.

Niczym Herkules Poirot trzeba wysilić szare komórki, bo całej prawdy mieszkańcy nie zdradzają. Natomiast odpowiedź na pytania jest cały czas w zasięgu ręki młodego komisarza. Skoro przy nim już jestem. Jego metody nowatorskiego podejścia do sprawy były naprawdę intrygujące. Pełno w nich spontaniczności, ale i solidnego fundamentu. Koniec, końców doszedł do tego, co naprawdę miało miejsce.


Jak się natomiast przedstawiają pozostali aktorzy z tego spektaklu? Nie mogę napisać złego słowa. Wyraziści i naprawdę sugestywni. Nie było tam jakiejś sztucznej teatralności, czy innego przerysowywania, niemającego za wiele wspólnego z porządnym odgrywaniem ról. Jednak jest coś, czego nie jestem w stanie przeboleć. Wszelkie dekoracje, ściślej rzecz biorąc, miasto, bardzo źle się zestarzało. CGI wali na kilometr i nawet z największą chęcią nie da się nie zwrócić na ten element uwagi.

Inaczej ma się sprawa, jak pierwsze skrzypce odgrywa Jeździec. Tutaj mogę powiedzieć krótko: graj, muzyko. Krew i terror wywala się z każdego milimetra ekranu, a jak się doda odpowiedni system audio, to klękajcie, narody.

Podobnie jak w Horrorze Draculi, finał był naprawdę miodny. Nie ma co owijać w bawełnę początek musi wzbudzić zainteresowanie, tak też trzeba domknąć wszystkie wątki. Zrobiono to wszystko z hukiem.

Czy warto obejrzeć Sleepy Hollow? Słyszeliście o pytaniu retorycznym? Jeśli nie to sprawdzicie i czym prędzej bierzcie się za obejrzenie tego wspaniałego filmu.

Udostępnij:

Translate

Czytelnicy

Wyświetlania