Retro recenzja BloodRayne (GameCube) (Halloween Edition)

Było trochę filmów to teraz pora na... Chwila, gdzie te notki, a tak! Mam, a nie to lista zakupów do biedry. O jest, dziękuje za wytrwałość tym, co jeszcze czytają.

BloodRayne to naprawdę porządny kawałek oldschool. Nie oczekujcie to jakiejś wybitnej historii zapadającej w pamięć. Choć w kilu momentach zacząłem się zastanawiać ile jeszcze można ciągnąć te „niespodzianki”. Są one jednak jedynym elementem, który wybijał się w ciągu tych kilku godzin kampanii.


Nie ma co zdradzać ze elementów fabularnych, bo i schemat jest prosty jak konstrukcja cepa. Lecz trzeba napisać co nieco o tym potraktowanemu po macoszemu kawałkowi gry. Protagonistka ma bardzo drętwy sposób mówienia. Jednak jeśli byłoby komuś jeszcze mało, to kochani Niemcy mówią jeden i ten sam tekst. Raz jeden zdarzyło się im powiedzieć coś innego. Przy tym misja z prezentami w Gothicu to całkiem inna liga.

Tutaj wtrącę małą ciekawostkę. Dialogi, jakie wypowiadają bossowie może się różnić zależnie od platformy. W przypadku bliźniaków jestem tego na 100% pewny. Pozostałych przerywników nie sprawdzałem. Dorzucę jeszcze jedną ciekawostkę w jednej z ostatnich misji w cut scene pokazuje się naziol, a następnie trafia na minę. Po ponownym wczytaniu tego etapu powoduje, że można zobaczyć kolejne modele żołnierzy III Rzeszy w BloodRayne.

Nim przejdę do samego mięsa (mieszane, mieszane) warto się pochylić nad systemem sterowania itp. Trzeba nauczyć się wyczuć odległość skoków. Pierwszy akt to jednak wielka platformówka, woda natomiast to "lawa". Rayne lubi zahaczyć o krawędzie budowli będących powyżej. Zauważyłem nawiązanie do klasycznych fps z lat 90-tych i niczym Doom awatar protagonistki okazuję coraz gorszy stan zdrowia wraz ze spadkiem HP.


W przypadku zgonu zaczyna się poziom od nowa. Nie przeszkodziło to jednak, aby dać "możliwość zapisu" stanu gry. Jak już się człowiek przyzwyczai do skoków to największa przeszkoda zostaje pokonana. Przez kolejne poziomy dostaje się ten sam zestaw przeciwników.

Wraz z zaliczeniem kolejnych celów dostaje się kolejne umiejętnościami od mentorki. Bonusem jest naturalna ewolucja w sztukach walki. Jednak krwawy szał (tłumaczenie własne) sprawia, że pół wampirzyca staje się overpower. Wzrasta odczuwalnie siła jak i odporność. Praktycznie jest to God Mode. Żeby nie było, traci się powolutku życie, ale jest to na tyle symboliczne, że nawet się nie zwraca na to  uwagi.

Bardziej niż tym zwróciłbym uwagę na ciekawe rozwiązanie w dostawaniu się do budynków. Jeśli wymyśli się jakiś logiczny sposób, aby się tam wejść to tak będzie. Oczywiście trzeba pamiętać o podstawowej metodzie. Chodzi o osłabione części ścian. Widać spory nacisk na pokazanie możliwości niszczenia otoczenia i krojeniu przeciwników na plasterki.


Skoro już mimochodem wspomniałem o oponentach to teraz skrobnę parę słów o nich. Początkowo dostaje się mięso do bicia z horrorów klasy b. Zaczynając od pająków, a kończąc na zombie w kilku wydaniach. W samouczku uczą jak się dobierać do nich po cichu i wykorzystywać wszelkie możliwości eliminacji. Skończy się to tym, że "zacałuje" się ich wszystkich na śmierć. W przypadku szeregowych przeciwników do samego końca będzie tak skakać od kwiatka do kwiatka. 

Sytuacja zacznie się zmieniać, dopiero jak się rozpocznie wybijanie jednostkę specjalną G.G.G. Tam oprócz oczywistych bossów dodani zostaną mini szefowie mający możliwość obronić się przed atakami specjalnymi. Najzabawniejsze jest fakt, w jakiej kolejności się atakuje. W niektórych sytuacjach można przez to szybko zobaczyć menu. W czasie eksploatacji można pominąć pewne miejsca. 

Generalnie wrogów opcjonalnych jest więcej niż potrzeba. Może to spełnić dwie funkcje. Apteczki, czyli regeneracji życia poprzez wysysanie krwi i dodatkowej przeszkody w dotarciu do punktu kontrolnego. A bywa to niekiedy naprawdę upierdliwe. W ramach urozmaicenia dochodzi bullet time. Jeej "bardzo przydatne" zwłaszcza będąc i tak koksem.


Idzie misja za misją. Myślałem, że podkreślanie interaktywności z wszystkim, co się da. Jednak dopiero walka z pierwszym bossem pokazało, jakie rzeczy twórcy stawili sobie za punkt honoru. Natomiast za kilka lat w DeadSpace będzie powtórka z rozrywki. Bossowie natomiast są napisani trochę sztampowo, jak na dzisiejsze standardy. Jednak wtedy ich przepełnione pychą styl bycia mógł się sprawdzić. Jednak w kontraście stoi walka z takowym jegomościem. Latanie po kościele i ganianie się za typkiem w mobilnym mini czołgu jest dość lipne.

Sala kolumnowa dawała pewne wyrównanie szans. Jednak jak zaczęło się, zanim ganiać i weszło się w trym slowmotion robi się żałośnie. Czemu? Bo typek jest równie szybki. Gracz jest zmuszany biegać i kryć za kolumnami i ładować się "niemieckimi soczkami".

Paść, prawie że się nie da, bo ładuje się co chwilę. Problem może wystąpić jak się Npc się zatnie na kolumnie. Większy problem jest pewne upodobanie devów do robienia małych aren z multum naziolami. Jeden błąd i powtórzyć należy całą czasochłonną walkę.


Nie wspomniałem o strzelaniu. Z jednej strony brak celownika. Strzał i zaliczanie jak w Wolfenstein 3D. Lecz po wejściu w slowmo widać poszczególne pociski. Wspominałem o tym jak nałożono nacisk destrukcji otoczenia? Prawdziwy majstersztyk. Druga połowa to proste zagadki, w których dalej główna bohaterka prowadzi za rękę. A mówili, że dziś jest za łatwo.

Ostatnie etapy to już sieczka. Nie, żeby wcześniej nie było. Bardziej chodzi o to, że nie są one celem samym w sobie. Widziałbym w nich coś w rodzaju biegu przełajowego. Celem było zaś załatwić, a jakże kolejnego oficera. Zaś w finale Rayne zabłysła niczym Jaś Fasola jadący w LA i serdecznie "pozdrawiający" mieszkańców miasta.

Teraz przyszła pora na wszystko, co zapomniałem lub nie pasowało wyżej. To, co jeszcze wyróżnienia te produkcję jest podejście do kobiet. Bo jak pokazać groźną panią naziolkę? Dekolt do pasa i wielkie cyce. Dziś już by leżeli kwiczeli. Powrót do wątków paranormalnych dodaje dobre rozwinięcie fabularne. Po krótkiej przerwie, jaka jest między wstępem, a Niemcami została naprawdę zgrabnie zasygnalizowana. Przyjęto formę grozy w tym wypadku najpierw tajemnicze morderstwo, a potem dźwiękami otoczenia, śmiechem itp.


Nie zabrakło kropki nad i, co jest naprawdę dobrym zabiegiem. Dodanie też etapu pod tytułem: wiej, było to wyjątkowym podbiciem adrenaliny. W 2002 r. to mogło budzić grozę, ale teraz jedynie podziw, jak ktoś zaprojektował przerywniki filmowe.

Podsumowując BloodRayne na GameCube to niezły kawałek gry, który warto nadrobić. Ma swój urok i to zamiłowanie do pokazania możliwości sprzętowych. Fabuła nie jest co prawda wybitna, lecz soczysty gameplay nadrabia wszelkie niedociągnięcia. Ocena końcowa 7.5/10
Udostępnij:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Translate

Czytelnicy

Wyświetlania