Recenzja Watch Dogs

 Gry rzadko uderzają w mocne tony. Wielka szkoda, ale czasami to robią z dość różnym skutkiem. Zobaczmy co tym razem wymyślił Ubi.

Francuzi pozazdrościli Amerykanom serii GTA i fenomenu jakim się cieszy ta marka. Jak każdy wielki gracz postanowili zawalczyć o kawałek tortu. Rockstar stawia zwykle na humor i brak poważnego traktowania się. Jak dobrze wiecie lub nie mieliśmy okazję ograć jeden wyjątek wydany na 7 generację konsol GTA 4.

Odsłona ta uderzała w poważne tony i znacząco odbiegała od standardowych części. Powiem wam szczerze, że jak kilka lat temu ogrywałem tą produkcję ta odmiana przypadła mi do gustu.

Przejdźmy jednak rzeczy. Mistrzowie odgrzewanych kotletów (tak mówię tu o Ubi) postanowiło zrobić coś podobnego. Nie chodzi tu o wymienioną wyżej produkcję, a o całą serie.

Nie oni pierwsi nie ostatni co próbują tego dokonać, znowu się rozgaduję. Watch Dogs, bo o tej grze będę tu pisał traktuje się śmiertelnie poważnie jak dramat na faktach. Mamy tu zabójstwa z zimną krwią, załamania nerwowe spowodowane utratą bliskich i chęć vendetty.

Sporo też będzie przemyśleń głównego protagonisty Leo Za…. znaczy się Aidena Pearce’a. Będzie chrypiał jak rasowy twardziel i myślał jedynie jak uchronić swoją siostrę i siostrzeńca. Wykaże się on sporymi rozterkami moralnymi.

Chyba zaczynacie załapywać, że wszystko to jest sarkazmem? W pewnym sensie tak i nie. Aiden faktycznie sporo ma wniosków co do swojej przeszłości i rodziny. Bardzo dobrze, nadaję mu to sporej wiarygodności i pokazuję jego drugie obliczę.

Problem leży w tym, że trochę to sztampowe. Jakoś nie jestem mimo szczerych chęci wstanie wczuć się w jego cierpienie. Może to trochę za duża dawka pitolenia? Możliwe, że nasz protagonista jest dość jedno wymiarowy.

Tutaj bardziej odwołałbym się do sposobu w jakim przedstawiony został Joker w ostatnim filmie. Mamy tam obraz prawdziwego człowieka, który stał się szaleńcem, a w starszych tytułąch to tylko postać z komiksu.

Tutaj w Watch Dogs jest bardzo podobnie. Aiden jest zbyt odrealniony i brakowało mi tej ludzkiej cząstki. Na jego tle najlepiej wypadł dość dowcipny Jordi Chin jedyny wesołek w całej kampanii.

Fakt, faktem wygląda jakby się urwał z Yakuzy z lat 80-tych, ale jest w nim coś z artysty i ma w sobie charyzmę. W pewnym momencie żałowałem, że to nie on jest głównym bohaterem dodałby trochę barw tej przepełnionej patosem fabule.

Kończąc część pierwszą, celem głównym jest zemsta na tych, którzy skrzywdzili rodzinę Aidena. Nie będę więcej pisał, bo musiałbym to i owo ujawnić.

Przejdę teraz do rozgrywki. W dość dobry sposób przeportowano znane mi mechaniki z Ac, gdzie jako assasin biegałem po dachach Florencji. Nie zabrakło składanek i załatwiania po cichu przeciwników, czy takich „wieżyczek”, które odblokowały aktywności poboczne.

A skoro już o nich mowa. Z nieznanych powodów twórcy zmuszają gracza, czyli między innymi mnie do wykonania jednej z tego typu atrakcji, aby móc odblokować jedno z wielu drzewek umiejętności. Genialne (facepalm)! Trochę to przykre, ale mówi się trudno i obejdzie bez tych paru perków.

Innym dość męczącą mechaniką, pardon aktywnością był atak macherów, czyli graczy. Żebym przypadkiem nie ominął tego, przymusowo trzeba było odbębnić misję szkoleniową. Na szczęście można wyłączyć tego typu niedogodności w menu.

No dobrze tyle mankamentów, bo reszta to już tradycyjne błędy, które zawsze występują w produkcjach od Ubi. Skupie się teraz na plusach. Twórcy dość kreatywnie podeszli do hackerstwa.

Wielokrotnie mogłem bez bezpośredniej aktywności (patrz. strzelając za osłony) załatwiać przeciwników. Odciąganie, zwabianie i wysadzanie to i wiele jeszcze innych opcji pozwalały mi dochodzić do celu bez wystrzelenia ani jednej kuli.

Przyznaję, że jest to dobre rozwiązanie wprowadzające pewien powiew świeżości do skostniałego strzelania z Gearsów. Oczywiście, żeby nie było za łatwo nie zabraknie też łamigłówek polegających na odpowiednim połączeniu sieci zabezpieczającej.

Po większości tego typu akcji musiałem uciec lub wybić przeciwników. Jeśli zdecydowałem się na to pierwsze mogłem wykorzystać sieć miejską, aby zmienić światła, włączyć blokadę lub…. Dokonać najbardziej popisowej ucieczki kolejką miejską i przesiąść się gdzieś za miastem i zwiać.

Wszystko to i więcej jest naprawdę bezcenne. Poczujecie też syndrom jeszcze jednej tury, a ujmując rzecz jaśniej kliknięcia przycisku włączającego jakąś przeszkodę.  Pod sam koniec i może w paru jeszcze innych misjach broń będzie musiała „przemówić”.

Strzelanie jest naprawdę bardzo przyjemne, a poszczególne shotguny, uzi i inne karabiny mają właściwą sobie siłę odrzutu za co należy pochwalić. Boty niekiedy próbują dokonać jakiegoś manewru okrążającego, ale szybko można się zorientować, że biegają od ostatniego punktu z którego strzelałem.

Szybko wykorzystuje to na swoją korzyść. Oprócz zwykłych oprychów dodano jeszcze średnio opancerzonych i takich co są żywymi gąbkami.

Z pomocą przyszły mi granaty, dynamit i inne materiały wspomagające. W niektórych wypadkach można po prostu przebiec obok, ale rzadko przynosi to właściwy skutek.

A teraz przyszła pora na wszystko to co zapomniałem lub nie pasowało wyżej. Miasto jest prześliczne. Możemy znaleźć tu istniejące miejsca podobnie jak L.A. Noire lub Spaider-manie. To co jeszcze wyróżnia z tłumu, czy też na tle GTA jest gps. Zamiast gapić się na mini mapę miałem niebieski pas składający się z strzałek, które prowadziły do celu.

Samo zakończenie jest zrobione ciut lepiej niż reszta część kampanii. Wreszcie mogłem poczuć się, że jest to świat posiadający więcej niż tylko dwa kolory.

Podsumowując. Watch Dogs wydany między innymi na PC jest grą wartą uwagi. Mimo, że gdzie nigdzie trąci myszką to wciąż bardzo dobra gra, a że już minęło te dobre parę lat od premiery możecie kupić ten tytuł w dobrej cenie. Moja ocena 8/10.

A jak prezentuje się wasz ulubiony „klon” GTA? Napiszcie w komentarzach :D

Udostępnij:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Translate

Czytelnicy

Wyświetlania