• Recenzje

    Tutaj znajdziecie posty dotyczące w których omawiam wszelakie gry wideo

  • Manga i anime

    Jeśli chesz obejrzevć fajne anime i przeczytać interesującą mangę to zajrzyj tutaj

  • Filmy i seriale

    Warto czasem zrobić sobie przerwę na dobre kino. W tym dziale opisuje swoje wrażenia z produkcji, które miałenm okazję obejrzeć

  • Publicystyka

    Warto się czasem zastanowić nad róznymi tematami, czy to gier, a może jeszcze innymi w tym miejscu znajdziecie do jakich wniosków doszedłem

Retro recenzja Egzekutor z 1996 r.

Każda epoka kiedyś musi się skończyć. Ludzie nie chcą wiecznie oglądać tego samego. Kiedy nadejdzie ten finałowy film składający hołd temu co było?

Egzekutor z 1996 r. z Arnoldem Schwarzeneggerem to coś więcej niż ukłon do klasycznego kina z twardzielami. Jest to podsumowanie jego dotychczasowej kariery. Jeśli oglądaliście Herkulesa z Nowego Jorku to rozumiecie jak długą przeszedł drogę.


Jeśli chcecie to napiszę recenzję. Zamówienia zostawcie w komentarzach. Patrząc hen wstecz widzę młodego 21 letniego początkującego aktora, który nawet nie mówił po angielsku, a dostał główną rolę. Oczywiście po znajomości, ale mniejsza z tym. Rozwinął on skrzydła, a w Egzekutorze pokazał wszystko w pełnej krasie. Na pokaz mięśni nie ma co liczyć drogie panie.

Wracamy do początku, a na końcu będzie mała geneza filmowa. Od samego początku widz ma styczność z protagonistą. Nie jest on pokazany od razu cały, o nie. Postanowiono dawkować to, aby odbiorcy nabrali oczekiwań. Początek seansu z pełną dosadnością prezentuje co będzie serwowane tego wieczora.

Potężne eksplozje i końska dawka braku realizmu w każdym możliwym aspekcie. Czyli wszystko co najlepsze. Arnold Schwarzenegger wciela się tajnego agenta Johna Erasera Krugera człowieka od znikania. Ujmując jaśniej chroni świadków koronnych. Nie może jednak być to za łatwe zajęcie i macki wroga sięgają bardzo wysoko. W drugą protagonistkę wcieliła się Vanessa Williams jako Lee Cullen.


Egzekutor ma rzeczywiście w sobie ducha lat 80-tych. Został nagrany naprawdę w wyważony sposób. Momenty kiedy dało się złapać oddech lub chęć sięgnięcia po telefon nie istniały. Cały czas szarżowano z coraz to bardziej brawurowymi wybrykami, które zostały okraszone efektami specjalnymi zarówno tradycyjnymi jak i CGI.

Dało się wyłapać parę błędów jak np. w scenie z skokiem z samolotu widać twarz kaskadera. Ewentualnie warto zwrócić uwagę na zegar, który w czasie kopiowania tajnych dokumentów się cofa. A może w montażu się poplątano?

Bardziej niż to widać ząb czasu na ujęciach kiedy akcja toczyła na wiszącym kontenerze, widok na ziemie dziwnie znajomo się prezentuje. Gdzie to widziałem? A tak w Robocop z 1987 r. była to finałowa scena na samiutkim końcu filmu.


Trudno się pisze o tej produkcji. Jest po prostu dobra, lecz nie ma w sobie niczego zachwycającego, prawie. Ani nie zjechali jakiegoś konkretnego aspektu, aby jechać po tym jak po łysej kobyle. Za dużo koni w tym tekście, jeszcze jakiś pojawi się na dachu we śnie.

Jak się tak zastanowić było coś do czego mogę się doczepić w pozytywny sposób. Ślad po strzale z „najpotężniejszej broni”. Pierwsza myśl Ghostbusters przeszli na stronę Gozera, a w wolnej chwili projektują broń.

Fabularnie jest w porządku, choć nie brakuje banałów. Nie silono się na jakiś wymyślną historie. Pochwalić należy za starania się połączenia kluczowych, podkreślam kluczowych wydarzeń tak, aby całość była zjadliwa. W scenach pobocznych jednak ciut oszukiwano i za pomocą magii postprodukcji działy się cuda. Jedynie w jednej scenie pokazano, gdzie gołąbeczki się schowały.


Miałem w zanadrzu bardziej pochylić nad sceną w Zoo, ale wyszedł tam czeski film i przejdę do finału. Jest tam sporo krótkich ujęć zostawiających widza z pytaniem, ale jak to tak można? Po takim trudzie? No i zaskoczenie wjechało z siłą lokomotywy. Za to tylko dałbym mocne 85%.

Teraz pora na garść faktów. Egzekutor to ostania produkcja, w której Arnold mógł sobie pozwolić na posiadanie ostatniego słowa. Tak jak pisałem wcześniej w partnerkę filmową wcieliła się Vanessa Williams. Została polecona przez małżonkę Arnolda, Marię Shriver, która z kolei zagrała Lee Cullen. Koszt tej produkcji wyniósł 100 mln $$, a zarobiono 242 mln $$. Był to najdroższy tytuł jaki został nakręcony w latach 90-tych.

Czy warto obejrzeć Egzekutora? Mam mieszane uczucia. Nie dano mi czegoś, co mnie zwaliło z nóg. Jedynie mogłem patrzeć z uznaniem i powtarzać w duchu: oby tak, dalej, żeby czegoś nie spaprali, jest całkiem, całkiem. Ocena końcowa 76%. A dla tradycjonalistów 7.5/10

Zgodnie z obietnicą z propozycją wyszła od Crouschyncy po raz kolejny. Tradycyjnie zachęcam do zajrzenia na jej blog. Czekam na kolejne propozycje, którymi zaskoczy mnie jak i was.  

Jak podchodzicie do filmów niestarających się wyjść z strefy komfortu i przyjmują bezpieczne schematy? Jakbyście mieli możliwość coś zmienić w takim filmie to co to by było? A na końcu najważniejsze, ile realizmu, jeśli już w ogóle powinno się umieszczać w takim kinie?  


Share:

Retro recenzja Cyborg z 1989 r.

Siedzę, siedzę i dalej siedzę, a wy to czytacie. Współczuje (śmiech).* Dostałem do wyboru obejrzeć Cyborga z 1989 r. lub Street Fightera 1994 r. Co tu wybrać, co obejrzeć? I wiecie co wam powiem? Jeszcze takiego cyberpunkowego kotleta mielonego nie widziałem.

Sponsorem dzisiejszej recenzji jest mr Andrzej W. (pisownia oryginalna). Zapraszam do jego bloga będącego dowodem, że prawdziwi filozofowie dalej istnieją i mają naprawdę dużo do powiedzenia. I ponawiam pytanie kiedy zajrzysz na swój drugi blog?


Zanim przejdę do konkretów małe ogłoszenie. Każda osoba, która po raz pierwszy zaproponuje nowy film będzie wymieniona na samym początku. Ci z was co już to zrobili będą wspominani za każdym razem na końcu po podsumowaniu danego posta. Jak już wyjaśniłem, co miałem wyjaśnić przechodzimy do tematu głównego.

Co by wyszło jakby połączyło się Shreka, Fallouta i The Last of Us? Bez wątpienia Cyborg z 89 r., bo jeszcze nie wiedziałem czegoś takiego. Nie jest to pierwszy raz kiedy dostaje do obejrzenia coś, co wychodzi poza schemat i trzeba się zastanowić… Co jest nie tak z moim życiem, że to oglądam?

Dostałem postapokaliptyczną historie, w której Shrek jest najemnikiem, a doczepiła się do niego niezależna strong femina. Nie potrzebuje nikogo i nikt nie zabroni jej iść  tą droga, ale ciągle pyta: daleko jeszcze? Uganiają się za Ellie, znaczy się za cyborgiem. Dane o leku ma na twardym dysku. Na szczęście nikt nie będzie chciał jej mózgu wyciąć jak w grze.


Natomiast po drugiej stronie tego wszystkiego jest groźny Fender Tremolo (Vincent Klyn) z głosem Terminatora, o właśnie jeszcze tego brakowało do szczęścia. Po takim miszmaszu powinno się zadać pytanie: co to w takim razie jest? Skwitowałbym to tak: groch z kapustą, ale... (to jest ten moment kiedy wywalasz wszystko, co było przed przecinkiem).

Jest całkowicie inaczej niż początkowo się wydaje. Pod tą larpową otoczką nagrywaną przez grupę bogatych dowcipnisiów z forsą zamiast mózgów zdołałem coś znaleźć. Oni chcieli zrobić ten film dla zabawy. Miała być to czysta rozrywka, która swoją nieobliczalnością wywróci wszystko do góry nogami. Krytycy oszaleją, a widzowie będą zachwyceni tą parodią wszystkiego co jest możliwe.

Zacznę od kamery, początkowych scenach widać jak poszczególne ujęcia podkreślają grozę lub strach. Wreszcie czułem co twórcy chcieli przekazać. Nie ma jednak jednego stylu na pokazanie poszczególnych typów wydarzeń. Nikt nie powie, ale to było w stylu określonego reżysera. Umieszczono tam dosłownie wszystko co im przyszło do głowy.


Przez to żonglowanie sceny, w których Gibson Rickenbacker (Van Damme) walczy z banda antagonisty w ruinach wygląda jak w jakiejś baśni. Pomimo settingu na apokalipsę miał się wrażenie oglądania właśnie fantazy. Wszystko to tylko, aby za chwilę przeskoczyć do randomowego teledysku z 50 centem z czasów jego świetności. Następnie światło w wielkim skrócie pisałem o znaczeniu kolorów i umieszczaniu postaci w ciemności, półmroku i świetle dnia.

Wykorzystano to bez większego zastanowienie, cały czas idąc jak po liście do odhaczenia. W tym wypadku zachowano pewien spójny obraz i bez problemu wiedziało się kto jest kim widząc tylko ten mrok wylewający się z ekranu. Idę dalej i się nie zatrzymuje. Barwy, tak tego też było dużo, aż za dużo. Czy człowiek od oświetlenia znał się na rzeczy? I tak i nie… zarazem. W określonych momentach rzeczywiście dominował konkretna barwa. Tylko czemu ta czerwień oślepiała aktorów? Oni wiedzą co to jest umiar?

Następnie dekoracja najbardziej demaskowała swoją niską jakością. Praktycznie ani przez chwilę nie dało się uwierzyć w to co się widziało. Makiety, dekoracje budynków to nawet producenci kina klasy B mogli się wstydzić. Przez takie cięcia w kosztach na początku odwołałem się do larpa. Wiadomą rzeczą było byle grupy nie stać na taki wystrój. Lecz dalej waliło to tandetą na kilometr.


To nie koniec tego spektaklu, czym się charakteryzowali grający aktorzy w latach 80-tych? Muskulatura ma się rozumieć i na dzień dobry prężą bicepsy. Nie mogło tego po prostu zabraknąć ani na początku ani na finale. Bitka na gołe klaty być musiała.

Jeszcze mały akapit o fabule. Jej tam nie ma, no jest i nawet momentami przyciąga uwagę. Takimi małymi jak moja wypłata. Wiem, aż trudno to sobie wyobrazić. Jednak oni starają się wprowadzić trochę dramatyzmu i pokazać nieco szerzej przeszłość protagonisty. Tylko w momencie największej tragedii wywalają się na glebę.

Czy warto obejrzeć Cyborga? Jak się ma żołądek ze stali i spora tolerancje na wszelkie niedoskonałości to z całą pewnością będzie to udany seans. Każdy fan kina klasy B i niższego będzie zachwycony tą końską dawką kreatywności. Tym razem nie zapomniałem o ocenie 8/10 i Złota Malina.

Czy odejście od znanych schematów jest waszym zdaniem dobre? Może jednak lepiej stawiać na mniejszy rozmach, ale z bardziej dopracowanymi szczegółowymi? I przede wszystkim jakie polecacie filmy z tej ligi? 

*Błąd 404

Share:

Retro recenzja Nieuchwytny cel z 1993 r.

Kolejny tekst i wraca dobrze znany nam Jean-Claude Van Damme w swojej kolejnej roli. Tym razem wciela się w zwykłego szarego obywatela z problemami. Stan ten nie może jednak trwać za długa, bo na horyzoncie pojawia się piękna nieznajoma.


Nieuchwytny cel z 1993 r. w reżyserii Johna Woo. Był to pierwszy film jaki nagrał w USA. Jak widać nawet reżyserzy lubią wracać na łamy tego bloga i pokazać co tam maja jeszcze w zanadrzu. Co mogę powiedzieć o tym filmie? Przede wszystkim jest przegadany i to bardzo. Pierwsza, a właściwie większa część tego co zobaczyłem to liczne rozmowy. Większe, mniejsze i z nożyczkami. Ups, udajmy, że tego nie było.

Twórcy prowadzą widza jak za rękę. Praktycznie nim coś się stało już pokazano wszelkie wskazówki pozwalające się tego domyśleć. Nie zabrakło oczywiście jakiś wstawek, gdzie Chance (Van Damme) mógł się popisać swoimi umiejętnościami. W tym obrazie zaszło wiele zmian, które mogłem zaobserwować.


Gdy zaczęli się prać po twarzach nie było to eksponowane w idealny sposób. Ujęcia były bardziej dynamiczne. Dziś powiedziałoby się maskujące braki aktora. Tutaj raczej interpretować to należało jako dodanie animuszu, albo miało dodać większego napięcia.

Kolejną interesującą różnicą względem poprzednich filmów skończyła się zabawa w gładkiego Mariana z niewinną twarzyczką. Protagonista jest co prawda na początku ciut rycerski, ale ma to uzasadnienie w fabule.


W kolejnych scenach widać jego prozaiczne podejście do życia. Zresztą cały jego wizerunek przypomina najemnego zbira, a niż ratującego z opałów damy. Zerwanie z początkowym wizerunkiem dobrze mu zrobiła. (Ale włosy to by mógł umyć)

No, a jak przedstawia się jego motywacja do działania? Nie jest jakiś szczególnie rozbudowana. Działa pod impulsem i jak to w takich sytuacjach bywa wszystko układa się idealnie. Nikt się nie obraża i jego żonglowanie decyzjami nie dziwi, bo czemu by miało?

W tego typu kinie akcji zawsze dochodzi do jakiegoś momentu, aby sam protagonista się zaangażował. Tutaj też się to stało, ale… Nie miało to sensu. On już wcześniej wszedł w tą sprawę na całego, a wspomniany impuls nie był jakimś bustem. Nie sprawiło to jakiejś zmiany w postaci, ja wam pokaże itp. Praktycznie było minęło, a no cóż, w każdym razie. Powinienem wstawić tu tego mema z Lokim.


Jak sprawa zaczyna nabierać rumieńców dopiero dostaje się konkrety. Jest to już praktycznie finał całego filmu, w którym zaczynają się wszelkie pościgi, eksplozje i przeładowywania magazynków. W tym pandemonium widać już zalążki kiczu jaki widziałem w kolejnym filmie Woo, czyli Bez twarzy.  

Strzelanie odwróconą do góry nogami bronią jak z karabinu, nie ma problemu. Strzał w ramię i zmiana kadru, aby antagonistę odrzuciło jakby dostał w klatę. Proszę uprzejmie, coś jeszcze podać? Niech będą fajerwerki i strzelanie przez ścianę. Lecz wcześniej zmiana magazynków i gadka szmatka. Jakby ktoś pytał to gołębie były. Tylko nie spodziewajcie się równie wzniosłej sceny w kościele.

Warto powiedzieć coś o antagonistach. Jak oglądaliście Mumie to poznacie Arnold Vosloo w roli Pik van Cleef, też jest tym złym, ale bez bandaży. Wypadł naprawdę profesjonalnie jak na standardy filmu. Choć momenty kiedy grał pierwsze skrzypce pozbawione były logiki. Nie wszystkie, ale jak się je zobaczy to się już nie da zapomnieć. Czemu poszli w takie przesadzone efekciarstwo? Trudno powiedzieć. Praktycznie nic nie wnosiło do filmu.


Jego wspólnik Emil Fouchon (Lance Henriksen) to klasyczny złoczyńca mający być w szczególności groźnie wyglądający. Nie twierdze, że wypadł kiepsko, ale bardziej widzę w nim klasycznego przedstawiciela złych prawie stereotypowego złola. W polowaniach jakie organizował rzeczywiście czuć było i widać też jaki był bezwzględny. Kiedy jednak otoczka znikała liczyła się tylko jego prezencja.   

Warto nadmienić pewne elementy techniczne. Dodawano liczne zbliżenia, ale takie naprawdę przeholowane. Nie wiem, czy chcieli zbadać im zęby, czy co? Ujęcia te nie sprawiały zmiany spostrzegania, czy klimatu filmu. Podejrzewam coś całkiem innego. Prawdopodobnie było to prezentacja możliwości kamer. Patrzcie, podziwiajcie widać wszystko bez straty jakości.

Efekty specjalne były dość nierówne tak jakby nie wiedziano do końca jak ma to wyglądać. Widać było jak na dłoni brak koncepcji pokazania ostrzału. Zdecydowano się na bazukowo podobne gnaty. Zwykła spluwa działa jak miotacz rakiet, albo zamiast strzałów w ziemie i piachu, czy co powinno się pokazać na pierwszym planie były fajerwerki.


Czy warto obejrzeć Nieuchwytny cel? Jak się nie ma na liście nic lepszego do obejrzenia to od biedy się da. Jak wyrzyskie inne filmy. Wróć jest jeden, którego nie dało się skończyć był, aż tak tragiczny. 

Napiszcie w komentarzach jakiego filmu nie daliście rady skończyć. Ciekawe, czy ktoś na to trafił. A jak wy spostrzegacie produkcje Johna Woo? Przyrost formy nad treść, czy przemyślane dzieło?

Ten humorystyczny akcent w tekście to forma podziękowania za liczne pozytywne komentarze od Crouschyncy, która bardzo motywuje mnie swoimi komentarzami pod aktualnymi i starszymi wpisami. Jak poprawiałem ten tekst to zauważyłem przypadkiem, oczywiście nowe. Natomiast pomysł na przerobienie mema For Frodo wziął się stąd, że leciała muzyka z Władcy pierścieni. 

Share:

Retro recenzja Bez twarzy z 1997 r.

Czy mówiłem wam jaka jest definicja szaleństwa? Jest to obejrzenie wiekopomnego działa, a potem sięgnięcie po film, który ogląda się do kotleta. Przed państwem kultowy akcyjniak z 97 r. Bez twarzy.

Przychodzę z kolejną recenzją na życzenie. W tym tygodniu dominują panie, a w tą niedziele temat recki wybierała ponownie Crouschynca. Czekam na kolejne propozycje, aż boje się myśleć w jaki wir akcji następnym razem trafię. (śmiech)


O tej produkcji można powiedzieć wiele, ale jedno jest pewne Woo się bawił dobrze reżyserując ten maraton wybuchów i strzałów. Początkowo w zabójczy „duet” mieli się wcielić Stallone i Arnold. Ostatecznie padło na Cage i Travolta.

Najpierw coś o fabule, a potem się pobawimy tym co podali na tacy. Protagonista jest tajniakiem, który ściga najgroźniejszego przestępcę znanego jako Castor Troy. Prawdziwy szaleniec, morderca i tak dalej, i tak dalej (napisałem tak specjalnie). Inaczej oczywiście być nie mogło. Jednak pomimo początkowego zwycięstwa wspomniany antagonista pozostawił „niespodziankę”. Zaczyna się gra z czasem, a jedynie brat Castora wie, gdzie szukać. 

Teraz muszę uściślić pewne fakty, a więc kto nie oglądał zjedzie akapit niżej. Aby się dowiedzieć, gdzie jest bomba zmieniają Archera (protagonista) w sobowtóra Troy'a i przeszczepiają mu twarz owego jegomościa, którego szczerze nienawidzi. Dowiecie się czemu na samym początku seansu. Jednak coś poszło nie tak i doszło do „zamiany ciał”.


Koniec spoilerów, ocenić ten film można następująco. Jest tak beznadziejny, że aż świetny. Przyrost formy nad treść to większa część tego co było mi dane zobaczyć. Szczerze przeżyłem szok, bo tempo i wydarzenia odbiegały o 180 stopni od tego, co widziałem wcześniej. Jednak jak się człowiek przyzwyczai do tego co się tam działo na początku to poradzi sobie z resztą. 

Najmocniejszą kartą była zamiana ról. Nie od razu, najpierw dano tyle czasu, aby zapamiętać charakterystyce zachowania obu panów. Dobre posunięcie, winszuje. Cage postarał się nadać swojej złowrogiej postaci spora dawkę szaleństwa. Miałem wrażenie próby pokonania Jim Carrey’a w robieniu najbardziej pokręconych min. Zresztą jeszcze raz je pokaże jak wcieli się w Ghost Rider'a.

Po drugiej stronie Travolta kochający rodzic i mąż będący cały czas przygnębiony lub robiący oczy jak Kot z Shreka. Po wielkim twiście fabularnym Cage miał znacznie łatwiej, bo jedynie musiał zagrać troskliwego partnera. Z kolei John Travolta pokazał klasę robiąc wszelkie kocie ruchu. W pewnym momencie nawet zaczął się popisywać i miałem wrażenie, że widzę Jacka Nicholsona w roli Jokera.


Musze jednak zniesmaczony zwrócić uwagę jak opracowano marnie sceny, gdzie się dublowali. Fabularnie jest kryty jedynie Castor, bo nie mógł wiedzieć wszystko o rodzinie Archera. Natomiast wspomniany agent miał mieć taką obsesje i wiedzę, że nie powinien mieć problemów z udawaniem swego nemezis. Ktoś jednak nie przyłożył do tego i walił błędami z taką siłą na jaką go było stać. 

Jakby to mógł przeczytać scenarzysta to powiedziałby: trzymaj moje piwo. Bzdurne wydarzenia w logice sięgnęły jeszcze większego poziomu. Jednak nic i tak nie trzymało się kupy, no prawie. Więc pomimo świadomości tego co jeszcze nastąpi to i tak bawiłem się dobrze i odhaczałem kolejne "piruety" jakie wykręcali. 

Warto pochylić się nad licznymi strzelaninami jakie miały miejsce. Co tam się wyczyniało to się w głowie nie mieści. Ująć to mogę tak: włożyli wszystkie efekciarskie sceny jakie wyszły do tej pory i przyspieszyli jeszcze do maksymalnej prędkości. Żeby się nie nudziło, oczywiście.


Było w tym jednak jedna konsekwentna zasada. Wszelkie cele, pojedyncze, czy grupy niezależnie od tego co robią stoją, latają mają zostać zniszczone jeśli nie ma tam dwóch najważniejszych bohaterów. No ok, jeszcze druga żaden z nich nie mógł załatwić drugiego nie wcześniej niż na końcu filmu. Przez takie zabiegi byli szybsi niż jakakolwiek kula, którą wystrzelono, a było tego naprawdę sporo.

Wszystko to o czym do tej pory napisałem przedstawiło mocno przerysowany film będący bardzo świadomy tego czym jest. Jednak i tutaj postarano się o wiele wydarzeń, które nie wpisywały się w całościową wizję. Nazwałbym to luźnymi wtrąceniami. Rodzaj przebłysku, w którym chcieli nadać pewnego realizmu.

Najbardziej rozczarowuje finałowa walka. Pomimo świetnej gry aktorskiej i tego, co pokazali. Ukazali tam pełne szaleństwo Castera i desperacje Archera. Tylko jedna rzecz zniwelowała wszystko. O tym napisze w spoilerowej części po podsumowaniu.


Czy warto obejrzeć Bez twarzy? Powiedzmy, że tak… Jednak tylko wtedy jak się jest świadomy tego czego się chce i co ma do zaoferowania ta produkcja. Liczne przerysowane sceny walki przedłużane i pokazujące tak nierealistycznie jak tylko pozwalał budżet. Za to z niezłą fabułą z licznymi bohaterami nietraktującymi nic na serio, a jedynie bawiącymi się koncepcją kryminału. Ocena końcowa 7.5/10.

Witam serdecznie w części, gdzie będę mógł dać upust wszelkim debilizmom jakie zobaczyłem.

Numer jeden jakim cudem Caster nie był pilnowany w szpitalu? Ok, jest oficjalnie „warzywem”. Mogli go zutylizować, bo to co najważniejsze już przekazał, a przez to stracił twarz. Następnie, brak ochrony w obiekcie, czy samych ludzi, którzy znali prawdę. Po co im? A niech się spalą ze wstydu.

W więzieniu jest wiele momentów jak Archer wychodzi z roli. Wyraźnie nie wie kto, co i z kim ma gadać. Przechodząc test wiedzy o życiu Castera i jego znajomych oblewa. Przy bracie jeszcze bardziej się mylił, bo czemu nie. Praktycznie może raz udało się zrobić coś jak należy.

W scenie z krzesłem elektrycznym pomaga mu koleś, którego żona zrobiła z Casterem skok w bok, a przynajmniej tak on myśli. I co, i nic od tak: spoko jesteś pomogę, bo tak. Jednak najbardziej ubawiło mnie okaleczanie twarzy Archera na samym końcu. O nie, będzie oszpecony na całe życie, a nie czekajcie. Czy przypadkiem ich super technologie nie usuwała wszelkie blizny itp.? 
Share:

Retro recenzja Chłopcy z ferajny z 1990 r.

Przyszliście na mój blog i prosicie Don Pietro napisz o Goodfellas. A czy napisaliście komentarze? No tak, a więc dostaniecie co chcieliście. Jedziemy z tym koksem, tylko helikoptera nie będzie.

W trakcie seansu przypomniałem sobie jednak, że oglądałem ten film. Jednak nie wszystko i powrót po latach okazał się czymś czego potrzebowałem, a nie wiedziałem o tym. Podziękowania dla PrzygodozonyOld Lady, Kacpra z Blogu 137 za zachęcenie do sięgnięcia po ten klasyk. Koniecznie zajrzyjcie na ich blogi.


Chłopcy z ferajny z 1990 r. to dzieło sztuki i prawdziwy dramat z dużą ilością „przetworów mięsnych”. Jak ktoś obejrzał wcześniej Prawo Bronxu to na pewno zauważył coś znajomego. Czuć w tym tytule kontynuacje tego co się działo w tamtym filmie. Mówiąc jaśniej, co by się stało jakby pewien małolat poszedł złą drogą.

Zacznę od początku. Już pierwsza scena to nie jest tylko przyciągające uwage krwawy spektakl. Otwarcie tego typu zaczęto nagrywać dopiero w latach 80-tych. Chodziło o to, aby zbudować napięcie, które przyciągnie widza, a następnie cofnąć się do samego początku. Wszystko, po to by powrócić tam z powrotem i pokazać, co się stało dalej. Dość często można było zobaczyć to u Van Damme jak np. Uniwersalnym żołnierzu, tam oglądamy jak trafia do czarnego worka. Nie będę zdradzał, jak się to tutaj potoczyło, ale naprawdę warto.

Początek filmu zaczyna się od przedstawienie historii przez samego protagonistę. Jest to większy skrót, a niż część na której trzeba się skupić. Głównym daniem jest część jak Henryk działa jako pełnoprawny gangster. Warto jednak prześledzić jego młodzieńcze perypetie. Pomimo dość wielkiego przeskoku lepiej można zrozumieć jego motywacje.


Istotną różnicą jaka miała miejsce między bohaterami filmów ostatnio omawianych to metoda wychowania i ludzie, którzy ich otaczali. Henry miał ojca potrafiącego jedynie stłuc go na kwaśne jabłko. Natomiast najważniejszym czynnikiem napędowym była bieda. Łącząc te kopki szybko można dojść dokąd to zmierzało.

Zresztą, o czym ja mówię. Staram się dodać większej głębi protagoniście, a tak naprawdę jest on dość prosty. Chce, kasy i wie jak ją zdobyć. Nie będzie miał większych rozterek moralnych i nawet morderstwa nie będą stanowić większego problemu, to tylko biznes i tak jest świat zbudowany.

Akcja Goodfellas rozgrywa się od lat 50-tych, aż do 80-tych tym razem mamy cały przekrój i nie będzie problemu z taksometrami. Zaprezentowana tutaj mafia ma już o wiele bardziej dorosły wyraz. Nie jest tak ugrzeczniona jak w poprzednim filmie, czy pokazana jak wysoka kasta z Ojca Chrzestnego. Porównać to można do struktur przestępczych jakie miały miejsce u nas w latach 90-tych.


Hierarchia była jasno ustalona, a do tego pokazano jak szybko sojusze mogą powstawać i się rozpadać. Usunięcie niewygodnego człowieka następowało bardzo szybko, bez żadnych przekleństw, czy czegoś w tym stylu. Przychodzili jako przyjaciele i robili to z uśmiechem na twarzy w momencie kiedy ktoś był słaby i potrzebował pomocy.

Były wyjątki od tej zasady i trzymano się ich z wielką gorliwością. Nie wolno zabijać bez powodu konkurencji. Zabawne jest jak szybko się o tym zapomina. Bo widzicie to co się stało na samym początku będzie miało swoje konsekwencje hen daleko w przyszłości. W najmniej oczekiwanej sytuacji przyjdą konsekwencje, a wtedy uderza to z większą siłą. Z dzisiejszej perspektywy widz machnie ręką: zapomnieli tak to jest. Tutaj jednak domknęli ten wątek i to jeszcze z sporym przytupem.   

Praktycznie nie znalazłem takiego momentu, aby powiedzieć, coś skopali. Jak już chciało by się czegoś doczepić to zmiana narracji z dramatu w coś rodzaju komedii. Nie były to jednak dowcipy sytuacyjne, a wyśmianie pewnych schematów. Mały spoiler, co się nie robi po wielkim napadzie? Nie wydaje dużej kasy, na futra, czy samochody! Co robią geniusze zbrodni z gangu Olsena? Wszystko to czego im zabroniono. Przecież to logiczne, czego nie rozumiecie?!


Warto się przyjrzeć kolejnym wątkom. Najbardziej ciekawą postacią była pani Hill. Tutaj dostało się cały wachlarz i pokazanie drogi od dziewczyny z dobrego domu, aż do pospolitej przestępczyni. Czy możną ją krytykować? I tak i nie. W Stanach dla ludzi wszystko jest w porządku póki pieniądze są i nie ma się z tego tytułu kłopotów. Czyli nie dziwota, że nikt za bardzo nie wnikał skąd przeszyły małżonek zgrania dolary skoro twierdził, że są legalne, a policja nie gania się za nim.

Jak się tak zastanowić jednak czegoś zabrakło. Pokazując poszczególne etapy jej życia nie łączono ich w żaden sensowny sposób. Jedynie oglądało się to jak serial, w którym pomijało się część odcinków i trzeba było się domyśleć co się stało pomiędzy nimi.

Mówi się trudno i żyje się dalej, bo pokazali coś znacznie ciekawszego. W niedużym fragmencie przedstawiono życie rodzin członków mafii i jak spędzali wolny czas. Taka odskocznia od pracy mężów rzuciła nowe światło na to jak funkcjonuje ta społeczność. Do tego był plan tygodnia jeden dzień na wyjście z żoną, a drugi z kochanką. 

Wartało poświęcić jeszcze parę zdań Henremu. Szczerze, lepiej już było odstawić go na bok, bo w gruncie rzeczy bez wsparcia innych był nikim. Bardziej niż nim można było skupić się na De Niro będącego w wielkiej formie. Przeskok między wzorcowym obywatelem, a groźnym przestępcą było ciekawym doświadczeniem. Skrajne różne role pokazały jego warsztat aktorski.


Jest jeszcze jedna postać, o której koniecznie muszę napisać. Tommy DeVito granego przez Joe Pesci. Błyszczał, oj tak lśnił na tle innych i był tak wnerwiający jak to tylko było możliwe. Nie można odebrać mu tytułu lokomotywy napędowej w życiu Henrego. Niestety nie koniecznie poszło to w właściwą stronę. Lecz ja nie o tym. 

Sposób w jaki Pesei oddawał tego bohatera najbardziej do mnie przemawiało. Nie tylko wykonywał należycie swoją pracę, ale widać jak się naprawdę zaangażował. Jednym z istotniejszych scen powstała dzięki niemu. Napisze o tym później. 

Teraz jeszcze parę dodatkowych spostrzeżeń. Czesi tworząc Mafię 2 musieli i po ten film sięgnąć. Sprzedaż papierosów, czy życie w więzieniu były naprawdę dziwnie znajome. Powiedziałbym, że skopiowano je tam niemalże co do joty.


Nie zabraknie też omówień co ciekawszych zabiegów. Każda z scen morderstwa była staranie przygotowana. Starano się pokazać je tak by widz nie stracił nic, a jeśli gdzieś coś było mniej widoczne to nadrabiano to po chwili z nawiązką. Eksponowano z wielka starannością rezultaty "swoje pracy", naprawdę mocne. 

Z ciekawostek warto oglądać z uwaga jak Henry śmieje się z DeVito po raz pierwszy w barze dochodzi wtedy do improwizacji. Jak się pyta co w nim jest takiego zabawnego wymyślano na bieżąco dialogi nikt nie wyszedł z swojej roli. Nadmienię też o kilku błędach jakie miały miejsce, a było ich całkiem sporo:

Kiedy Henry i inni stoją przed lotniskiem Idlewild w 1963 roku nad ich głowami przelatuje Boeing 747. Ten samolot przeszedł testy lotnicze dopiero w 1969 roku, a do służby wszedł w 1970 roku.

Podczas sceny, w której Spider zostaje postrzelony w stopę, Tommy oddaje w sumie siedem strzałów z pięciostrzałowego rewolweru S&W Model 36 bez przeładowywania go.

Podsumowując, czy warto obejrzeć Chłopców z ferajny? Jest to dzieło z całą pewnością pond czasowe. Pokazują tam prawdziwą brutalność jaka funkcjonuje w mafii i to jak się kończy pogoń za pieniędzmi. W całej tej beczce miodu łyżką dziegciu stał się dorosły Henry, który jest dość nierówno napisany. Sądzę, że sprawiedliwą oceną będzie 8.5+/10.

Share:

Retro recenzja Prawo Bronxu z 1993 r.

Tym razem leci polecajka, która podesłał mi Kacper z Blogu 137, Prawo Bronxu z 1993 r. Dla odmiany nie będzie to kino, akcji choć tej nie zabraknie. Mamy tutaj typowe życie gangstera z dramatem w tle.

Zastawiam się od czego zacząć, a jest tego naprawdę dużo. Od pierwszych chwil kiedy narrator zaczyna opowiadać swoją historię ujrzałem coś znajomego. Może być to Max Payne, albo inny klasyk pokroju Ojca Chrzestnego. Była to zapowiedź czegoś większego, poczułem siłę chłopców z miasta, mafię.


Wszystko to, aby dostać później spora liczbą przebitek na dzielnice. Nie chodziło tu o sam kontrast jako taki. Miejsce gdzie się rozgrywa Prawo Bronxu jest w pewnym sensie kolejnym bohaterem, który się zmienia, przekształca i dorasta. Fabuła filmu pokazuje starych gangsterów, którzy sami dorastali w okresie prohibicji. Powiedzieć można to był wymierający gatunek.

Istotą filmu było pokazania tego gangsterskiego świata z perspektywy młodego człowieka Calogero "C" Anello. Jego historie poznaje się w dwóch aktach jako dziewięciolatka, w którego wciela się Francis Capra, a następnie jako siedemnastolatka grał go Lillo Brancato.

Powiem szczerze, że młody gówniarz nie wypadł najlepiej w swojej roli. Był zbyt oderwany, aby traktować jego podziw, czy nawet obsesje wobec lokalnego bossa za rzeczywisty. W wielu momentach był co tu mówić fatalny. Tym bardziej pozostali jak De Niro chociażby nadrabiał to aż nazbyt widoczny sposób. No, ale mały dopiero zaczynał więc nie powinno się tak bardzo od niego wymagać.


Napomknąć też trzeba o drugim już starszym odtwórcy. Tutaj sytuacja miała się zgoła inaczej. Wyraźnie zmienił się styl i widać, było lepszy warsztat aktorski, choć w scenach miłosnych mógł być bardziej rzeczywisty. Jednak bardziej niż jego umiejętnościami przyjrzałbym się pewnym scenom, które ewidentnie powinny być nieco krótsze. Zważając na sytuacje społeczne pewne wydarzenia raczej skończyłyby się nieco inaczej. Lecz film, to film i swoje prawa ma. 

Wracając do fabuły, obserwując jak Calogero dorasta dostaje on nauki od trzech osób. Jest to dość zakręcony wątek, bo nie rodzice byli tymi, którzy dali mu najwięcej. Prawdziwym mentorem chcącym dla niego najlepiej okazał się Sonny. No sorry, musiałem to napisać. Po przez lekcje jakie mu dawał pokazał jak bardzo wielowymiarową jest postacią.

Rady i motywacje jakie dawał pokazały, że zrozumiał swoje błędy i decyzje jakie podjął. Nie będę go jakoś idealizował, bo kryształowy on nie jest. Przestępca to przestępca, ale mocno stąpał po ziemi. Wraz z tym jak zmieniał się protagonista zmieniał się Bronx.


Przestawiona sytuacja społeczna to drugi istotny temat. W USA rasizm to całkiem inny temat niż to co znamy w Polsce. Od początku konflikt się rozgrywał między białymi, a czarnymi. To pierwsza rzecz, a następnie zmiana w półświatku. Gangi motocyklistów to całkiem coś nowego. Byli tym, co murzyni dla szeregowych obywateli, rakiem. Dość szybko zresztą pokazali wszyscy co sądzą jedni o drugich.

W całym trym sajgonie dodano wątek miłosny rodem z Romea i Julii, bo czemu nie? Na swój sposób wpisywało się w dramatyczny charakter tej produkcji. Miłosne zaloty jako takie nie były złe, lub dobre. Były po prostu przeciętne i mogą ujść w tłoku. Bardziej niż to ochanie liczyło się jak wspomagało to rozterki moralne Calogero. Po której stronie stanąć, czy tak wypada i co powie ojciec i przyjaciele itp.

Całe to wydarzenie nadało większej głębi, bo już nie ograniczono się do pokazywanie mafii jak to miało miejsce z początku. W drugiej połowie typowo skupiono się na okresie buntu i tego co wydarzyć się może wychowując się w tej dzielnicy.


Na koniec warto pochwalić powinienem fantastyczny podkład muzyczny. Liczne przeboje to czysta klasyka. Dodało to wiele uroku i odpowiednio nakreślało poszczególne sceny. Jeszcze jedna, może dwie pochwały. Nie jestem pewien, ale jak pokazali po raz pierwszy żyjącą dzielnice to miałem wrażenie zobaczenia sceny z Mafii 2, w której Vito wychodzi więzienia. Ten sam wajb i pokazanie: oto nowa epoka się zaczęła.

Następnie społeczeństwo nie będące jedynie tłem, a ważnym elementem pozwalającym uwierzyć w to co chcą pokazać twórcy. Dopracowano to w najmniejszych szczegółach. Liczne rozmowy i interakcje mimo chodem podbijali wrażenia z seansu. Natomiast kropka nad i było wierne otworzenie otoczenia te auta, moda i lokale. Wszystko to sprawiało, że chciało się tylko jeszcze.

Czy warto obejrzeć Prawo Bronxu? Zdecydowanie, znajdzie się tam wszystko co najlepsze jeśli szuka się dojrzałego dramatu o chłopcach z miasta. Wykorzystanie perspektywy dziecka, a następnie nastolatka dało możliwość lepszego zrozumienia tamtego świata lat 60-tych. Ocena końcowa 9/10.


Na koniec mała ciekawostka jaką znalazłem:
W filmie pojawił się błąd historyczny: w scenie, w której samochód zostaje podpalony koktajlem Mołotowa, w tle widać parkometry, które zostały wprowadzone w latach 70. XX wieku, mimo że akcja filmu osadzona jest w latach 60.
Share:

Retro recenzja Siła magnum z 1973 r.

Druga część pojedynku się skończyła, czy wypadła lepiej? To w sumie okaże się za chwilę lub jak przewiniecie na sam koniec to będzie jeszcze szybciej.

Jestem na świeżo po drugim seansie i powiem jedno. Jest to naprawdę porządne kino akcji, które mimo sporej ilości tego, co każdy fan mógłby oczekiwać nie było wstanie mnie pochłonąć bez reszty.


Od samego początku uderzono w to, co najmocniej zagra u każdego widza. Brak, ale to totalny brak sprawiedliwości. Przygotowując się do tego tekstu dowiedziałem się, że generalnie walka z niedoskonałym, jeśli nie rzec dziurawym systemem. Jak się człowiek wgryzie w ten temat to dowie się jak należy interpretować narracje. 

Siła magnum to kontynuacja jedynki, aby wszystko zrozumieć i w pełni ogarnąć co się dzieje trzeba znać pierwowzór. Niestety nie mam takiej możliwości, w więc skupie się na drugiej części jako samodzielnej całości.

Czym się zatem ta kultowa odsłona różni od nieszczęsnego Nagłego zderzenia? Praktycznie wykastrowano z wszelkich wątków odciągających widzów od głównej linii fabularnej. Nie zabrakło elementów romantycznych. Jednak są one w zasadzie marginalne i w żadnej sposób nie naruszają całej konstrukcji. Są jedynie dodatkiem do tego na którym nie sposób się nie skupić.


Od samego początku morderstwa będą na tapecie. Przedstawiono je w zmyślny sposób. Metoda i sposób wykonaniu niemal zawsze były identyczny. Prawie, bo dwukrotnie odeszli od pierwotnej wersji. Jednak morderca jest przestawiany tak samo. Jednak w pewnym momencie jest ukazana jego twarz.

Sprytny był to zabieg, bo już wiadomo kto to jest, teraz tylko motyw i po sprawie. Nic bardziej mylnego. Pomimo licznych zgonów to co liczyło się najbardziej to jedno zdanie jakie mówi antagonista. „Nie chodzi o to, czy powinniśmy używać przemocy czy nie. Po prostu nie ma innego rozwiązania”.

W gruncie rzeczy wszystko co pokazano odnosi się właśnie do tego. Na ile można nagiąć te zasady. Jak wiadomo Harry nie żałuje sobie i robi to wielokrotnie. Lecz w swoim poczuciu sprawiedliwości bliżej mu do Batmana. Sięga, po broń tylko dla obrony lub ratowania bezbronnych.

W wewnątrz policji, ktoś stara się zabrać sprawy we własne ręce. Nie jest to powiedziane wprost. Oglądając da się wyłapać pewne znaki, coś jest nie tak. Nie można tego nie zauważyć, bo są to już przetarte z perspektywy czasu schematy. Miłym akcentem jest jak twórcy wodzą trochę za nos. Pomimo stawiania na akcję pozostawiono parę momentów na obstawianie kto jest kim.

W paru momentach wprost wpychają pod nos tą odpowiedź. Warto jednak się zastanowić, gdzie leży prawdziwa podpowiedz w tej całej układance. Pomimo tytułu Siła magnum ta broń ta bardziej odegrała role drugoplanową i ostatecznie nie wybrzmiała jak należy. Jest to zasadniczy kontrast do pierwszej sceny, w której Harry mówi o sile tego rewolweru.

Teraz trochę o ciemnej stronie mocy. Sorry, mordercy miało być. Przedstawiono ta postać w zacnym stylu. Przez większość czasu licząc od początku seansu nie widać twarzy. Słychać tylko głos. Czy ktoś słucha jak mówi? Jak brzmi, a no właśnie! Pomimo licznych scen przemocy to ostanie morderstwo przedstawiono w taki sposób, aby widz się dowiedział. Idzie śmierć w własnej osobie. Jednak moment na parkingu kiedy pada światła tak, że oświetla całą postać dalej nie wiadomo kto to jest. W pewnym sensie było to naprawdę przerażające.

Na samym finale zafundowano przemowę, która podsumowała wszystko co się do tej pory wydarzyło. Te liczne zbrodnie nie miały miejsca po raz pierwszy to wydarza się ponownie. Ta i jeszcze jedna rozmowa miała być odbiciem w krzywym zwierciadle wszystkich przekonań Brudnego Harrego. Daje to do myślenia.

Na koniec o części technicznej. Pomimo swojego wieku film nagrywano w dość współczesny sposób. To co zdradzało czas tworzenia tej produkcji to niestandardowe ujęcia. Nie będzie to dużą stratą jak je przybliżę. Pierwszy to uwieszenie kamery tuz koło jadącego na motorze policjanta. Następnie widok z góry na głównych bohaterów na komendzie i kultowe zbliżenia. Jak ja je uwielbiam.

Pochwale natomiast już słynną scenę na parkingu naprawdę dobrze to wykonali. Zabawa światłem miała też miejsce w opuszczanym statku na końcu. Podeszli tam, aż za ambitnie i chciano wykorzystać wszelkie informacje jakie podali o przeciwnikach. No tak i ponownie bawiono się kamerą tak, aby było wrażenie bycia tam, a nawet zobaczyć perspektywę przegrywającego. 

Podsumowujmy, czy warto obejrzeć Siłę magnum? Starając się wejść poza własne gusta to mogę przechylić się pozytywnie na to pytanie. Jednak, żeby wszystko mogło wybrzmieć potrzeba zapoznania się z pierwszą częścią. Bez tego będzie to raczej klasyczne kina akcji z przyrostem formy nad treścią.

Share:

Translate

Szukaj na tym blogu

Czytelnicy

O mnie

Moje zdjęcie
Na blogu znajdziecie obiektywne recenzje xD o mangach, anime i grach wideo, filmy i seriale. Dziele się swoimi spostrzeżeniami starając się promować wartościowe produkcje.

Kategorie