Recenzja retro filmu Nosferatu symfonia grozy z 1922 r. (Halloween Edition)

Porwała mnie noc, on nadchodzi. Mrok, czy tam inny cień, a nie chwila, już wiem to Nosferatu. Czyli ten tego eine Vampiren!

Kolejną propozycją jaką wam przygotowałem jest jeden z bardziej znanych filmów, o krwiopijcach. W sumie już wiecie jaki, bo napisałem już wyżej Nosferatu symfonia grozy. Jeśli jesteście zainteresowani obejrzeniem tego klasyka to odsyłam was na YouTube, gdzie jest dostępny za darmo. Zważając, że to produkcja z 1922 r. znajduje się już w publicznej domenie.


Będę z wami szczery. Film ten nie jest straszny, chyba, że strasznie nudny. Wszystko zależy jak się go odbierze. Jeśli spróbujecie go obejrzeć z przysłowiowego przy skoku to możecie się szczerze zawieść spodziewając się dzieła ponadczasowego.

Żeby cieszyć się nim trzeba nijako się przygotować. Podobnie jak do gier retro, które pod każdym względem się różnią i rządzą innymi prawami. Tutaj jeszcze dochodzi zasadnicza różnica mentalności i stylu życia.

Skoro już co nieco sobie wyjaśniliśmy przejdę do omawiania filmu. Mamy tu do czynienia z obrazem niemym w którym nikt, ale to nikt nic nie mówi. Wszelkie dialogi wyświetlają się w postaci slajdów z tekstem. Dalej jest jeszcze ciekawiej!



Poczynając statycznych ująć, tak dobrze kombinujecie. Kamera nie będzie szaleć tu z prędkością światła, a najwyżej sporadycznie drgnie parę razy wciągu całego seansu. Aby lepiej to zobrazować przypomnijcie sobie pierwsze growe horrory Alone in the Dark lub Resident Evil. Ostatnią już, lecz najważniejszą różnicą jest gra aktorska.

Wiem, że to co napiszę może być traktowane jako świętokradztwo, lecz zachowanie aktorów, ich styl odgrywania jest niemalże memiczny. Rozumiem, że z faktu takiego, a nie innego sposobu tworzenia kinematografii musiano więcej ukazywać twarzą jak i całym sobą. Jednak niekiedy te miny są takie, że człowiek zaczyna samoczynnie dopowiadać co tam powiedzieli. No i wychodzą z tego niezłe kwiatki, że się tak wyrażę. Dorzucę tu nie jeden własnego autorstwa.


Nie mogę jednak odmówić kunsztu aktorskiego Max Schrecka, który wcielił się w Nosferatu. Mimo, że za dużo nie miał co tam robić jako wielki wampiorz to jednak w swojej oryginalnej charakteryzacji robił największe wrażenie. Zwłaszcza jak zapierdzielał z buta z trumną pod pachą (śmiech). Co autor miał na myśli to nie wiem, za to pochwalę tą produkcję za wszelkie ciekawostki dotyczące antagonisty.

Wbrew pozorom wspomniane pudło nie służyło jedynie jako łóżko do spania. Wampir czerpał siłę z przeklętej ziemi w której go pochowano. Krążę i krążę, zamiast przejść do samej fabuły. Nie jest ona jakoś szczególnie ambitna. Główny bohater Hutter dostaje zlecenie sprzedania domu mieszczącym się naprzeciw jego. W tym celu udaje się do zamku hrabiego.

Po drodze nawet pojawia się wątek wilkołaka, o którym dowiaduje się w gospodzie. Czy był to wilk. No cóż, trudno powiedzieć, bo jak dla mnie bardziej wyglądał jak hiena. Dalej jednak podniesiono poziom efektów, które zapewne sto lat temu robiły o wiele większe wrażenie.


Karoca, która przyjechała po naszego Hutterra nie pokazała się od tak, czy też podjechała. Wykorzystano tryb poklatkowy, czyli fotografowany obiekt przeskakiwał na nieduże odległości dając złudzenie ruchu. W późniejszym czasie wykorzystano nie raz, nie dwa ten trik.

Część filmu, która odbywała się w zamku wybitnie pokazuje, że ta nasza biedaczyna nie grzeszy rozumem. Dość szybko zorientował się w sytuacji mimo faktu, że nie za bardzo grzeszył intelektem. Mało tego z bliżej nie określonych powodów zamiast od razu wiać został. Na dokładkę postanowił uciec oknem, a co tam, że pan zamku wyjechał i jest sam. Zrobił linę i spadł. Niestety bez odpowiedniego skutku.

W dalszych aktach przybliżono ponownie najważniejsze informacje o wampirach, a także pokazano możliwości Nosferatu. Powiem wam, że robią wrażenie i to spore. Jeśli chcieć co niektóre przełożyć na dzisiejsze filmowe warunki to spokojne można stwierdzić, że jest przekokszony.


Oczywiście musiano to tak, a nie inaczej zrobić, bo inaczej kolejne wydarzenia niemiałyby sensu. Druga połowa filmu bardzo się rozbiła na różne wątki i tym samym rozwadniając tę historie. Z kolei zakończenie było dość pyrusowe, niestety. Światło życia zatriumfowało za dość wysoką cenę.

Podsumowujmy, Nosferatu symfonia grozy to rzeczywiście film dla koneserów. Ująłbym to nieco inaczej. Ta produkcja jest na tryle inna pod każdym względem, że trzeba naprawdę się do niej przygotować, aby ją docenić. W innym wypadku dostanie się niemy film, o łamadze, który jest głupi jak but u lewej nogi.
Udostępnij:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Translate

Czytelnicy

Wyświetlania