Recenzja retro Luigi's Mansion (GameCube) (Halloween Edition)

Jakbym chciał skrzyżować Pogromców Duchów i Resident Evil to mogłaby wyjść z tego jedna, jedyna gra. Przed państwem Luigi's Mansion wydany na GameCube w 2001 r.

Jest to już ostatnia gra jaką omówię w ramach Halloween w tym roku. W wstępie wspominam o filmie jaki grze. Mając jakiekolwiek pojęcie o tych działach szybko skojarzycie najważniejsze nawiązania, które przemycono w recenzowanym tytule.


Luigi's Mansion to jedna z tych nielicznych produkcji, gdzie młodszy z braci ma wreszcie okazję zabłysnąć. Nie mogę odmówić twórcom ciekawych rozwiązań, które nie raz wyciągnęły mnie ze strefy komfortu i nakazały trochę pokombinować z zadaniami.

W trakcie eksplorowania opuszczonej rezydencji można jak w każdym znanym dziele spotkać się z prowadzeniem za rękę. Zważając na to, że sporo będzie backtrackingu jest to środek łagodzący i pomagający przyspieszyć nie przemyślane rozwiązanie. Zaobserwowałem również skrajnie inne podejście.

Devowie doszli do jeszcze jednego wniosku, że gracz ma sam się domyśleć, gdzie szukać dalej. Mógłbym jeszcze zrozumieć, że dali wskazówki, czy inne sugestie, a tak szukaj wiatru w polu.


W takich chwilach trzeba dosłownie przeszukać wszystko licząc, że się trafi, gdzie trzeba. W tamtym momencie zastanawiałem się, czy to nie przypadkiem przygotówka się włączyła. Oprócz tego typu atrakcji czeka cała rzesza duchów. Początek jest prosty, bo zwykły błysk lampą niczym Alane Wake i po sprawie.

Dalej zaczęło się robić znacznie ciekawiej im głębiej w budynek tym więcej było tego tałatajstwa. Musicie wiedzieć, że to w sumie oni są głównym daniem. Wraz z odblokowaniem się kolejnych pokojów, a jest ich trochę pojawiają się coraz to ciekawsi oponenci.

Ci zwyczajni, że tak ich nazwę, charakteryzowali się własnym stylem podobnie mają ich groźniejsi pobratymcy. Jestem gotów stwierdzić, że inspirację czerpano z Pac-Mana. Doszło do takiego momentu, że zacząłem się doszukiwać w tym inspiracji z pokemonów. Część misji wymagała wykorzystania poszczególnych żywiołów.


W późniejszej części odszedli od tej koncepcji co koniec, końców było słusznym posunięciem. Lecz najbardziej irytujący byli Boos. Te dobrze wszystkim znane zmory jako jedyne miały tendencję do uciekania przez ściany, co wiązało się z paruminutową, a może nieco krótszą gonitwą. Początkowo jest to nawet zabawne, bo oprócz tej przebieżki dostaje się możliwość zapisania stanu rozgrywki.

Szybko się zacznie to doceniać, bo oprócz nich tylko Toadowie oferują podobną opcję. Każde przegrana jest równoznaczna z utratą tego co się zdołało osiągnąć. Sama powtarzalność nie skłania w takim wypadku do nadrabiania strat, nie sądzicie?

Jednak takim crème de la crème są bossowie. Samo dmuchanie i chuchanie nic nie da i w tym pies jest pogrzebany. Podobnie jak z szukaniem Boo wykorzystuje się GameBoy Horror tak i tu trzeba po niego sięgnąć, aby dowiedzieć się jaką ma słabość oponent. Takiej informacji się wprost nie dostanie. Wpierw zagadkę przeczytać należy, a potem odnaleźć odpowiedź.


Parę razy faktycznie się zastanawiałem o sens gry słów jakie czytam, a odpowiedź zawsze była gdzieś pod ręką. Niekiedy wystarczyło wykorzystać tą najprostszą, a niekiedy stoczyć pełnoprawną walkę. Czy wypadło jedno, czy drugie nudzić się nie było sposób. Nawet miałem swoich faworytów. Zaczynając od pianistki, która odpytała z znajomości z serii gier z Mario, a kończąc na osiłku, którego trzeba było załatwić na siłowni.

Wszystko to jest okraszone wodnista fabułą, która jest jedynie pretekstem do przejścia pod każdym korytarzu. Lugi ponownie szuka brata, który gdzieś zaginał. Sam finał natomiast to pokaz tego jak fizyka w grze jakoś szczególnie dobrze nie działa i hitboxy potrafią nie zareagować. 

Jednak w przed ostatniej walce, gdzie przyszło mi się zmierzyć ze cała plejadą przekonałem się, że skipowane monstra z korytarzy mogą nie mieć wystarczającej pauzy, aby dało się je wessać do Potergaist 3000.


Generalnie w Luigi's Mansion jest wiele ciekawych rozwiązań, których się nie spodziewałem. Będąc tak zaskakiwany zrozumiałem jaki zmarnowano potencjał. Grafika również jak na swoje czasy błyszczała w stosunku do tego co można było zobaczyć na Nintendo 64. Jednak ciągła powtarzalność i zwiedzanie tych samych miejsc sprawiało, że ma się dość.

Na koniec po przejściu całości pojawia się coś w rodzaju Nowa gra plus z wyższym poziomem trudności. Fani będą zadowoleni, a reszta zapewne odłoży na półkę i zapomni, że to istniało.

W ramach ciekawostki dodam, że w łazience w której znaleźć można Toada i w pokoju do którego trzeba wejść na Mikołaja znajduje się obraz Venusaura. Kolejną istotną podpowiedzią będzie zejście do piwnicy. W pomieszczaniu po lewej jest regał, który odnawia sto procent życia, za każdym razem.

Czy warto zagrać w Luigi's Mansion? Tylko jeśli jesteście ciekawi tego co oferują bossowie w innym wypadku zostawcie to na sezon ogórkowy. Ocena końcowa 6.5/10.

Udostępnij:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Translate

Czytelnicy

Wyświetlania