Survival
horror miła odmiana od klasyki, gdzie latamy z latarką i chowamy się pod
łóżkami lub w szafkach. Pora na coś nieco pośredniego. Pora na Red Dead
Redemption: Undead Nightmare.
Zacznę od pewnej
anegdoty. Zanim zacząłem grać podstawkę włączyłem DLC. Nie wiedziałem jak
rzucać lassem (śmiech) i zacząłem się ganiać z rządną mordu rodzinną
protagonisty. Jeszcze nigdy się tak nie uśmiałem.
Ukryty skarb w Mexico
Nieumarły koszmar
stoi klimatem. Tak jest, tego nie brakuje, ale przez to, że jest skrzyżowaniem
horroru z Westernem dostajemy super mix. Sam początek jest najprawdziwszym
odwołaniem do klasyki gatunku w której to narrator opowiada o bieżących
wydarzeniach.
Natomiast na samym
końcu prologu można niemal usłyszeć Vincenta Price, który deklamuje fragment głośnego
przeboju Michaela Jacksona Thriller. No i ten śmiech, boski. Rozwój
kampanii jest naprawdę dobry momenty kiedy zwalnia są dość krótkie. Napiszę o
tym później, bo najpierw będę chwalił.
UN
jest naprawdę nieszablonowym dziełem. Mamy tu totalną mieszankę wybuchową. Krew
leje się strumieniami. No, chyba nie spodziewaliście się czegoś innego w czasie
apokalipsy zombie? W trakcie kampanii spotkamy znajome twarze z Red Dead Redemption. Niektórzy z
dawnych ziomków będą mieli dla nas krótkie misje np. „przyprowadzić” aktora na
plan filmowy. Spotkamy też znajomego wędrownego oszusta, który ma leki na
wszystko. Nie zabraknie też Setha, który nie pozwoli się nam nudzić.
Kamień, papier,
pochodnia…
Celem
głównym jest nic innego jak znaleźć lek lub inne rozwiązanie, które zakończy tę
klątwę. Rockstar musiał wziąć sobie do serca uwagi fanów dotyczący pustego
świata, bo teraz jest wypełniony. Co prawda nie po brzegi, lecz już więcej
żywych jak nieumarłych. Główną atrakcją w czasie przemieszczania się po mapie
są ocaleni, którzy zapewniają nam dodatkową poboczną aktywność. Nie ukrywam, że
na krótszą metę jest to naprawdę zabawne, ale na dłuższą już niekoniecznie.
No, ale skoro jestem
przy tych co przetrwali warto dodać o jednej z ważniejszych zajęć jakie
będziemy obowiązkowo robić. A mianowicie wyzwalać miasta. Zależnie od tego jak się
na to spojrzy mamy niezłą bijatykę lub pług. Niezależnie, którą opcję
zakreśliliście wiąże się z tym pewien obowiązek. Rockstar zmusza nas do robienia
tego za każdym razem, aby mieć dostęp do zadań pobocznych. Questy te mogą
naprawdę zaskoczyć pod względem treści. Jeśli się zbliżycie zbytnio do miejsca
ich rozpoczęcia to możecie się uratować przed zgonem.
Niekiedy wychodzą z
tego śmieszne sytuacje, gdzie w jednym momencie prowadzicie walkę na śmierć i
życie, a potem jakby nigdy nic włącza się przerywnik i mamy spokojną gadkę
szmatkę. Innym ciekawym rozwiązaniem side q jest zginąć i wrócić do
najbliższego miasta. Przez takie niedopatrzenie w mechanikach gry będziecie
mieć wszystkie potrzebne rzeczy do skończenia misji. Dzięki temu oszczędzicie
sobie czasu jaki trzeba było poświęcić na grind.
Dodatkową atrakcją jest atak „hordy” na
wyzwolone miasteczka. Na papierze brzmi to interesująco, ale wy rzeczywistości jest nico inaczej, bo mamy
tam parę zombie na krzyż. Jeśli wydaje się wam to znajome to się nie mylicie,
bo mogliśmy to robić w Gta SA tyle, że tam atakowały gangi nasze dzielnice.
Oczyszczanie jest to opłacalne, bo tylko wtedy można korzystać ze szybkiej
podróży.
Walką z nieumarłymi nie
jest za bardzo różnorodna mimo tego, że występuje kilka rodzajów zgniłków. Odnajdziemy
tu tanka, który będzie szarżował, plujka atakującego kwasem i pospolitego
zombie. Główną bronią szybko staje się pochodnia, ale jak tylko wpada broń
palna mogąca strzelać „wszystkim” to zmienicie się na nią bez wahania. Główną
strategią jaką możemy przyjąć w walce z nimi jest ganianie się w koło cmentarza
lub wyciągania co szybszych osobników.
P.S Ale na zamku to
zje*ałeś
A
teraz pora na to co nie wyszło. Losowość pokazywania się ocalałych i upierdliwa
powtarzalność. O ile spotkanie pewnego „małżeństwa” w którym żona zombie jest
przywiązana na łańcuchu raz robi „wrażenie” o tyle trafianie na nich co jakiś
czas, raz w Meksyku innym w górach zaczyna denerwować. Kolejnym przykładem
absurdu tej randomowości są pojawiający się Npc w miejscach tymczasowo
niedostępnych jak np. druga strona mostu. Co tam, że trafimy do tej lokacji za
parę godzin, ale tak na wszelki wypadek umieszczamy tam bohatera niezależnego.
Największą wadą gry są
zadania, w których jesteśmy zmuszeni oczyścić cmentarze. Polega to na spaleniu
trumien, a następnie pokonanie grupy nieumarłych i bossa. Szefowie niestety nie
mają specjalnych mocy, a jedynie indywidualny wygląd. Zawiodłem się na tym
srogo.
A teraz przyszła pora na wszystko co nie pasowało wyżej lub zapomniałem.
Największy WTF?! wywołał u mnie „kocioł” rodem z anime. Z jednej strony mamy
jakąś klątwę powiązaną z ludami prekolumbijskimi, a z drugiej mogliśmy dosiąść
konie jeźdźców apokalipsy. Dla tych co nie robi to wrażenia mam jeszcze
jednorożca, który „sra” tęczą i motylkami, a na dokładkę maciei yeti.
Przyznacie, że jak przywalić to z grubej rury, prawda?
Na sam koniec mała
ciekawostka językowa w jednym z zadań trzeba przyprowadzić nowo zmienionego w
zombie. A co autorzy mieli na myśli? Nie, wbrew pozorom nie trzeba szukać kogoś
kto zmieni się na naszych oczach w umarlaka, choć ta opcja jest jak najbardziej
do wykonania, ale o przyprowadzenie zwykłego truposza (facepalm). Innym mankamentem
jest zachowanie bohaterów. Gdy ci mają za towarzystwo grupy zielonych to ich
ignorują zamiast walczyć, czy nie wiem co, ale coś konkretnego to tylko
paplają. Koszulkę lidera w zawodach na narcyza roku dostaje London.
Czy
warto kupić Red Dead Redemption: Undead Nightmare? Balansując
plusy, jak i minusy to stanowczo przeważy to pierwsze. Tytuł ten nie jest
idealny, ale wart jest poświęcenia tych 10 godzin. Ocena może być tylko jedna 7.5/10.
Dzięki
wszystkim za ostatnie komentarze. Postaram się włożyć jeszcze więcej sił, aby
dobrze wam się czytało moje recenzję.
A wy jesteście za
klasycznym podejściem, czy bardziej survivalem w horrorach? Podzielcie się swoimi
ulubionymi produkcjami w komentarzach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz