Wzięło mnie na oglądanie filmów, a czemu, bo produkcja, którą miałem zamiar oblukać kiedyś trafi do kosza. Oznacza to tyle, czy aż tyle, że sięgnę po nią wcześniej. Tyle w temacie, a teraz danie główne.
Monster Hunter to jeden z tych filmów, które próbują przenieść świat gry na wielkie ekrany. Można powiedzieć, że na swój sposób się to powiodło. W czasie seansu widać było jak na dłoni, że pewne istniejące mechaniki wykorzystano przekładowo jad jednej bestii pomógł ulepszyć broń.
Pytanie brzmi, czy to dostatecznie dużo, aby przybić piątkę i dać Oskara. Nie mnie to oceniać, bo odpowiedź sama się nasuwa. Poszło jak zawsze, świetne efekty specjalne Smaug szalał, a nie sorry Rathalos chciałem powiedzieć podgrzewał solidnie atmosferę na finiszu. Czekałem tylko, aż Smocze Dziecię wyskoczy i wrzaśnie Fus Ro Dah. Lecz na próżno oczekiwałem, że się to stanie, ale może w jakiejś parodii to wstawią.
Zacząłem trochę od dupy stronny, bo i sam tytuł trochę takowy jest. Można go podzielić na kilka osobnych części, które o dziwo łączą się i nie sprawiają wrażenia wziętej z niczego układanki.
Sam początek Monster Hunter to istny burdel na kółkach. Chciałem napisać przemyślany i przepełniony akcją wstęp z genialnym montażem. Natomiast wszelkie cięcia leciały szybciej niż pociski z karabinu maszynowo. Można to było jakoś przeżyć, gdyby chociaż dołożyli jakiś dobry podkład muzyczny.
Jednak im dalej tym ciekawiej. Początkowo pokazano jakiś randomowy zwiad Rangersów wraz załogą. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że są to nieco ugrzecznieni, czy też spokojniejsi Żółwie Ninja. Sielanka skończyła się szybko i zaczęła się część właściwa.
Miałem nadzieje, że jednak będzie można zaprzyjaźnić się z tymi bohaterami, ale postawiono na radosną masakrę. Efektywna? Oczywiście, CGI miażdży jakością, a lokacje? Prawie, że idealne tylko gdzie nigdzie trąci myszką. Żeby bardziej zobrazować można odnieść wrażenie, że się cofnęło do okresu 6 generacji konsol.
Wrócę teraz do samych, bohaterów, bo o dziwo będzie ich trochę. Początkowo mamy zderzenie Robinsona Cruso i powiedzmy Piętaszka. Trochę to obraźliwe, ale niekiedy miałem wrażenie, że ten rdzenny mieszkaniec jest na takim właśnie poziomie. Zabawne jest, że po chwili potrafił zachowywać o wiele bardziej współcześnie.
Rozwinięcie Monster Hunter to zbitka dużej dawki walki, a biednie jeśli chodzi o wypełnienie fabularne. Sam fakt, że muszą ze sobą współpracować, aby przeżyć to ciut za mało. Przydałby się jakieś rozmowy mogące coś pokazać. Jasne, że są jakieś próby komunikacji i to z zadawalającym efektem.
Mimo wszystko wieje to bidą z nędzą. Największą część filmu można streścić tak. Chcieli się zabić, a następnie od tak „dogadali” się i pokonali main bossa. Łał, sporo tego jak widać. Sam koniec od którego zacząłem ma już więcej do powiedzenia.
Czemu tak sądzę, a no dla tego, że nagle pojawia się ktoś kto mówi po angielsku. W końcu sami przyznali, że nie da się budować jakiejś fabuły jedynie za pomocą migów. Niestety zmarnowano potencjał jaki mogła dać załoga. Zrobiono z nich jedynie tło dla głównych wydarzeń.
Całość jest jedną wielką sekwencją, no prawie. Dobrze, że choć są tam jakieś nawiązania do samej gry. Nie tylko idea walki z potworami z znanymi mechanikami, ale i wyglądem. Na koniec doszedłem do wniosku, że nawet dobrze się oglądało. Mogli jednak nie przesadzać z tymi licznymi cięciami.
Podsumowując, Monster Hunter może się spodobać, jeśli nie będzie się tego traktować jako filmu mającego wiernie oddać grę. Ocena końcowa 7.5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz