Recenzja Mairimashita! Iruma-kun

Mówi się, że ambicja to cnota, a może cecha? Kurczę pogubiłem się już z tym. Uporządkujmy to zatem, ale od dupnej strony. Jakkolwiek to nie zabrzmiało.

Wyobraźcie sobie, że jesteście nastolatkiem, który musi harować na swoich rodziców niedojdów. Za chwilę szef, obetnie wam połowę pensji. Czy to nie „piękna” wizja? No pewnie, że nie! Gorzej być nie może! Uważajcie co sobie życzycie…


No bo, jak wam to powiedzieć…. Wasza dusza sprzedana została diabłu… Życie preferuję wyjątkowo czarny humor. Jednakowoż, czy to już koniec, a może dopiero początek niezwykłej przygody?

Mairimashita! Iruma-kun to seria pokroju milusiński protagonista posiadający więcej szczęścia niż Goguś (pozdro dla kumatych). Zazwyczaj jest to typowy idiota, ale da się lubić.

Szczęśliwie ten nie jest inteligentny inaczej. Mimo wszystko zachowuje wszelkie cechy typowego bohatera z tego typu produkcji. No dobrze, skoro napisałem co nieco o Iruma-kun to przydało się nakreślić co go dokładnie spotkało.


„Adopcja” dokonana na siłę przez Sullivan – sama ma na celu zrobienia go „dziadkiem”. Nasza chłopaczyna nie ma lekko z deszcz pod rynnę. Nie będę ukrywał, że ów opiekun prawny z syndromem sztokholmskim nie jest taki straszny i świetnie spełnia w swojej roli.

Sam „wnuczek” szybko się wdraża w swoją rolę. Tak mniej więcej wygląda początek. Następnie mamy tradycyjny etap szkolny. Nie ma natomiast odcinka z plażą jaki zazwyczaj pozuję się w takich seriach.

Pierwszy epizodach to prawdziwa bomba. Początkowo sądziłem, że trafiłem na żyłę złota jeśli chodzi o kreatywny komizm w japońskich tytułach. No cóż myliłem się i to bardzo. Szybko okazuje się, że dostałem normalne anime.


Szablony przejechane do tego stopnia, że aż pękają, ale mimo tego zgrabnie wszystko wykorzystują i z przyjemnością oglądałem kolejne perypetie Iurmy w demonicznej szkole. Mairimashita! Iruma-kun składa się z aż dwudziestu trzech odcinków. Śmiałe posunięcie, zważając, że standard to zazwyczaj dwanaście.

Z racji tak dużej liczby epizodów plejada bohaterów jest całkiem imponująca. Zacznijmy od tych najważniejszych. Valac Clara niepospolita i pełna energii dere-dere. Naprawdę zakręcona i nieco „dzika” dziołcha. Doskonale widać, że wszystko rozumie, ale zachowuje się no cóż jak pies z adhd.

Zaraz obok niej mamy Asmodeus Alice ambitny najlepszy wśród pierwszorocznych. Podobnie jak postacie z Naruto cierpi na syndrom spuść mi lania, a przyznam ci rację. Tutaj poszli o krok dalej. Zrobiono z niego wiernego sługę Iryma – sama. Ten duet, można podsumować jako fanatyczny fanklub, którego jedynym celem jest uwielbiać protagonistę.


Jednym może się to spodoba, a innym nie, ale kolejnym masowym „schorzeniem” jakie przeżywają wszyscy jest błędna interpretacja tego co powie nasz milusińki. Nazwałem to syndromem Momona! Nie będę się tu rozpisywał, a jedynie odsyłam was do Overlorda. Najlepiej do serii książek, ale są też mangi i anime. Tam widać to dobitnie za każdym razem jaki objawia się „geniusz” Ainz – sama.

Dalej mamy klasę specjalną składającą się z łobuzerii, a tak naprawdę to z zgrai nieszkodliwych osobników mających być swojego rodzaju tłem i niczym poza tym. Nie może zabraknąć wrogów ci też są i ponownie panuje tu wyraźny podział.

Jeden przyczajony jak assasyn w krzakach i ten drugi do bólu widoczny, czyli Callego – sensei. Powód jego nienawiści jest dość oklepany i szybko wychodzi na jaw. Dodatkowo szybko wykorzystano jego nastawienie do kolejnych śmiesznych scen.


Poszczególne odcinki to luźny zlepek historii miejących na celu ukształtować przyjemną papkę łatwą do przyswojenie i udało się im z całą pewnością. Nie zabrakło wątku miłosnego, gdzie samica alfa musiała ukazać swoja kawaii oblicze. Szczeliwie nie została spaczona yaoi (gejoza), no ok., zamiast tego jest zagorzałą fankom shōjo. Z dwojga złego lepiej tą stroną.

Wątek ten nie został potraktowany po macoszemu, a bardzo ograniczono. Przewija się gdzie nigdzie i daję o osobie wyraźnie znać. Wilki syty i owca cała jak widać. Można tak pisać o tym znacznie więcej, ale lepiej obejrzeć lub przeczytać mangę.

Podsumowując. Mairimashita! Iruma-kun to strzał w dziesiątkę jak na jeden z pierwszych serii w nowym roku. Spodziewajcie się też tekstów z wychodzących serii z sezonu zimowego. Oj się będzie działo.

P.S. Moja silna wola nie przeszła próby i zamówiłem Mairimashita! Iruma-kun całą serie. Hańba mi! ;p



Udostępnij:

2 komentarze:

  1. Tam w Azji to mają wyobraźnię. Muszę przyznać, że fabuła bardzo ciekawa i wciągająca.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli interesuje Cię anime z dość nieszablonową fabułą to poczytaj o tej serii https://adziszagramw.blogspot.com/2020/12/recenzja-maou-jou-de-oyasumi.html

      Usuń

Translate

Czytelnicy

Wyświetlania