• Recenzje

    Tutaj znajdziecie posty dotyczące w których omawiam wszelakie gry wideo

  • Manga i anime

    Jeśli chesz obejrzevć fajne anime i przeczytać interesującą mangę to zajrzyj tutaj

  • Filmy i seriale

    Warto czasem zrobić sobie przerwę na dobre kino. W tym dziale opisuje swoje wrażenia z produkcji, które miałenm okazję obejrzeć

  • Publicystyka

    Warto się czasem zastanowić nad róznymi tematami, czy to gier, a może jeszcze innymi w tym miejscu znajdziecie do jakich wniosków doszedłem

Najlepszy spam jaki widziałem (Lost Judgment: The Kaito Files, PS5)

Spam w telefonie jest upierdliwy, ale zdarza się od tego wyjątek i zobaczyłem coś wartego uwagi.

Ostatni odcinek mody na Japonie. Dzielny Takayuki Yagami jest gdzieś hen daleko na urlopie, a na jego miejsce wskakuje pocieszny Kaito. Zacznę od tego jak wielkolud zaliczył naprawdę dobre wejście od samego początku. Nie tylko mowa tutaj o jego nietuzinkowej osobowości, ale stylu walki. 


Fabularnie jest bardzo zbliżony poziom względem podstawki. Wskakując dzień po przejściu Lost Judgment czuję się jak w domu. Są jednak odczuwalne różnice. Zaczynając od samej atmosfery, która płynie przechodzi z dość humorystycznej do poważnej. 

To co w szczególności wybija się na pierwszy plan to skrajnie różniące się podejście do rozwiązywanie poszczególnych zagadek. Oprócz luźniejszego podejścia doszły nowy tryb detektywistyczny. Tym razem trzeba opierać się na własnych zmysłach. Przez taką zmianę jest prościej w rozwiązywanie takich wyzwań.

Fabularnym celem jest odnalezienie ex-Kaito, której jak to zwykle bywa grozi niebezpieczeństwo. Wraz z postępami poznawałem jego przeszłość, co będzie nie lada gratką dla tych którzy polubili tego bohatera. Skupiono się tam na pokazaniu relacji między nim, a Mikiko Sadamoto. Nie brakowało tam jeszcze innych znajomych twarzy. Naprawdę nie dało się nudzić. 


Walka jest równie dynamiczna, a nawet bardziej agresywna. To jak w AC Shadows, gdzie Kaito byłby czołgiem niszczący wszystko co podejdzie pod rękę. Swoją drogą gra zaliczała pewne niespójności. W czasie rozprawiania się z byłymi członkami yakuzy niszczy wszystko w zasięgu. Ok, fajnie i miło, ale potem wraca do stanu przed walką. Prawdziwy brak konsekwencji. 

Czy czuć, że jest to tylko dlc? A i owszem! Mimo wszelkich starań czuć to. Nie jest to tak porażające jak miało miejsce w Mafii 2, ale rozwój protagonisty jest znacznie słabszy. Żeby to lepiej zobrazować porównam do rozwoju umiejętności bokserskiej mini gry z podstawki. Nie ma tragedii, ale czuję niedosyt. 

Z drugiej strony nie cierpię na brak wyraźnie widocznych postępów. Demolka jest taka jak być powinna, siarczysta i mocno widowiskowa. Fabularnie wraz z kolejnymi godzinami robiło się coraz lepiej i szybciej, gdzie nigdzie dostrzegam (teoretycznie) nawiązania do głównej serii. Mogą to być tylko moje przepuszczenia. Napiszcie w komentarzach, czy też macie takie wrażenie.


Nie zabrakło również miksu: mieszana, mieszana. Trochę spraw rodzinnych łamane na gang Olsena, a kończąc na solidnej akcji. Kaito zaliczył epizod, czy jestem tatą?! Nie wstawiono tam jakiegoś nowatorskiego scenariusza. Był to raczej popularny schemat z krnąbrnym nastolatkiem, który do pewnego stopnia podziwiał "swego ojca", a czy ni nim był to się okaże. Protagonista natomiast stara się być najlepszą swoją wersją, lecz nie koniecznie idzie po jego myśli. Napiszę to tutaj, bo trochę jest to śmieszne oglądać w telefonie Kaito reklamę rozszerzenia z nim w roli głównej.

Zakończenie dlc nie było złe ani do końca genialnie. To naprawdę solidne rozwinięcie Lost Judgment, które każdy fan powinien potraktować jako pozycję obowiązkową. Misje fabularne potrafiły naprawdę zaskoczyć. W regularnych dawkach zostawałem zaskoczony tym co się tutaj działo. Ucieczki, pościgi liczne walki, niektóre były trochę na siłę przyznaję, ale co tam zamiecie się po dywan.

Koniec końców pewien wątek nie został moim zdaniem zamknięty. Niby Makitto powiedziała co wiedziała, lecz końcówka wyraźnie stała się jedną wielką kliszą dobrze wszystkim znaną. Jak podsumować ten dodatek? Skręcony dość szybko, a przez to pewne elementy były niedoszlifowane. Biorąc jednak wszelkie plusy i minusy dałbym mocne 7.5/10






Share:

Lost Judgment vs Assassin's Creed Shadows, kto robi lepsze poboczne aktywności? (PS5)

Wiele gier opiera swoje aktywności poboczne na odhaczaniu znaczników. Powtarzalne i niejakie zajęcia, a w najlepszym wypadku w ramach misji opcjonalnych są fedeksy. Jakby to wszystko wyglądało jakby dało się pełnoprawną kampanie?

Siemaneczko, uszanowanie z Strony Bezimierz i dziś zapraszam was do trybu Przygoda premium… Nie, chwila no tak Premium Adventure trzeba z angielska napisać. W tej części Lost Judgment ma się dostęp tylko do szeroko rozumianych zadań pobocznych i wszystkiego co można pod nie podciągnąć.


Główny cel kampanii jest zamknięty i nie ma co sobie tym głowy zawracać. W poniższym tekście będę musiał odnieść się niekiedy do poszczególnych elementów. Tradycyjnie ostrzegam przed spoilerami, a resztę zapraszam do lektury.

Skoro już to czytasz to wiesz co nieco o grze, a prawdopodobnie znasz całość z grubsza. Nowa poboczna gra plus nie cofa Yagumiego do samego początku. Pewne rzeczy już są mu znane, a waleczna Kyoko Amasawa nie oskarża nikogo o zboczenia.

Fabularnie akcja toczy się tym razem wokół człowieka zwanego Profesorem. W zamian za pewne honorarium spełnia zlecenia uczniów. Czasami sam z siebie wtrąca się, ale bardziej przyjmuje role Rumpelstiltskina. Zadaniem dzielnego detektywa i opiekuna klubu detektywistycznego jest zamknięcie go za kraty. Aby tego dokonać potrzeba dobre 40 godzin. W ramach tego czasu oczywiście będzie się przeżywać poboczne historii w pobocznej kampanii.


Poza szkolnymi historiami dojdą sprawy detektywistyczne, które pobiera się z biura kolegów po fachu. Można aktywować kilka naraz, ale nie wszystkie. Później się o nich szerzej napiszę. Z innych urozmaiceń czekają jeszcze wyścigi dronów i salon Vr i sklep z dopalaczami. Nie ma obawy nikt nie promuję szkodliwych środków.

Pierwsza sprawa dotyczy klubu tanecznego Króliczki. Jest to nic innego jak mini gra rytmiczna polegająca na rytmicznym klikaniu odpowiedniego przycisku/ków w właściwym czasie. Za pomocą krzyżaka da się odpalić okrężny styl podbijając ostateczny wynik. Nie ma co liczyć na jakieś kary wizualne za błędne ruchy.

Jedynie ocena tańca będzie niższa. Wraz z odblokowywaniem kolejnych piosenek (każda ma kilka poziomów trudności) włączą się kolejne wątki fabularne mające ostatecznie doprowadzić do Psora jak wewnętrznej historii klubu tanecznego. Perypetie tego zespołu są zaraz przy tajemniczym bokserze najbardziej rozbudowane fabularnie i nagrano najwięcej dubbingu. Ostania piosenka nawet na normalu daje wycisk. Jednak warto je wszystkie wymaksować, (aż palce zaczynają boleć).


Biegając po szkole za kolejnymi zleceniami od Amasawy można trafić na "szybkie strzały". Chodzi tu o krótkie historyjki z ciekawym pomysłem na siebie. Zaczynając na kapsule czasu o niezwykłej niespodziance, a kończąc na biegającym nocą manekinie. Misje te charakteryzowały się niekiedy spora dawka japońszczyzny. Twórcy wyraźnie podeszli do nich z większą dozą zainteresowania, po to tylko, aby zapadły głęboko w pamięć.

Następne szkolne sprawy odnoszą się do innych klubów. Przyznam, że możliwość poznania uczniów z klubu esportowego było wyjątkowo wykonane. Działo się tak w głównej mierze z powodu pracy kamery, która pracowała w bardzo tendencyjny sposób. W przerysowany sposób podkreślała członków tej społeczności. W ramach tego wyzwania trzeba było odkryć, czy prezes nie kantuje w grze Virtua Fighter 5 Final Showdown.

Żeby nie odnosić się do wszystkich spraw skupię się na tych większych, a inne może wspomnę. Następną atrakcją, która jak się później okazała czymś znacznie większym było Death Racing. Wraz z kolejnymi wyścigami śmierci, w których trzeba było pokonać oficerów i bossa frakcji dostawało się nowy pojazd. Natomiast z faktu, że kasy ma się jak lodu robiło się go na maxa. Było spora części do kupienia, ale wszystko zaprojektowano tak by osiągi były najlepsze przy tych najdroższych.


Każda z frakcji miała swoje tło fabularne. Skromne, ale jakoś podkreślało różnice między grupami. Pod względem swoich charakterystycznych zagrań też nie brakło różnic. Od głośników atakujących falami dźwięku, przez kopanie, a nawet strzelali, brutale! Reakcję na ich ataki zasadniczo się różniły wystarczyło robić blok. Dopiero przy szychach trzeba było, o dziwo zastosować jakaś taktykę. Odpowiednie wykorzystanie driftów i ładowanie turbo było zalecane.

Równolegle w pół finale zaczął się totalny recykling tego co już zdążyło się zobaczyć. Niesmak pozostawiło, lecz jakoś trzeba żyć. Powtarzalność pod koniec końcu jednak była tylko przedsmakiem do już znacznie lepszego finału wymagającego pewnego skilla i cierpliwości. To co bardziej uderzyło to terapeutyczne gadki szmatki Yagumiego i siła miłości, przyjaźni i zaraz zacznę rzygać tęczą.

Pierwszy raz totalnie się tego nie dało czytać. O ile w pojedynczych krótkich rozmowach z liderami było to jakoś strawne. Tak w samym finale to jakaś parodia była. Sztuczne oburzenia z jednym wyjątkiem raziły w oczy. Była to sytuacja, w której dobro zwycięża, bo tak i nie zadawaj głupich pytań.


Zepsuło mi to obraz tej misji która naprawdę wyglądała ciekawa. A wraz z nią była przyjemna rozgrywka, która starczyła na kilka wieczorów. Lecz zakończyli to w stylu japońskich Dlaczego ja?, czy inne Trudne sprawy.

Teraz warto przesunąć się nieco w czasie. Wraz z opuszczeniem murów szkolnych pora ruszyć do dzielnicy Czerwonych latarń. W jednym z barów pracuje potencjalna informatorka. Po początkowym zachwycie misją Girl Bar zostałem oblany lodowatą wodą z studni. Trzonem tej misji jest łącznie na czas odpowiedzi składających się z trzech części. Wszystko okraszone błędami językowymi zależnie od upojenia alkoholowego. Prawie jak Walking Dead.

Elementami zadowalającymi to dobrze napisane bohaterki. Plus w trakcie 'odblokowania' relacji wychodzą pomniejsze mini historie. Tutaj wszystko jest w najlepszym porządku. Gorzej wyglądało z dojściem do tego stanu. Liczba odpowiedzi jakie można udzielić była mocno ograniczona. Można odnieść wrażenie, że niektóre zdania były praktycznie bez sensu. Kropką nad i było zniknięcie jednej z barmanek. Po przez  wielokrotne odwiedziny dobiło się rangę stałego klienta i kontynuowało wątek profesora.


Udało się dobić limity popularności i zacząłem romansowanie z Emili. Jeśli już miało się  dość tych powtarzających pytań to szykujcie się na dokładkę. Czeka jeszcze test z tego co już było plus parę osobistych pytań. 

Dalszy wątek nie wnosi nic o Profesorze. Osobiście uważam, że póki co dostaje się bardzo szczątkowe dane. Najbardziej rozbawiło mnie zabawa w podryw. Czemu, bo w wersji podstawowej jest tylko jedna Emili, a reszta za opłatą. Gra o tym w ogóle nie informuje. Natomiast dwukrotnie przypomina jakie to miłosne przygody czekają.

Atrakcje na początku są takie same jak w poprzedniej części. Zamiast tego zacząłem ładować w nią prezenty. Można dać każdą błyskotkę, a jej miłość rośnie w oczach. Podsumować można tak, tragedii nie ma. Kolejny akapit i znowu side questy, lecz tym razem z agencji. Pomysł na zrobienie odskoczni od głównego wątku.


Wraz z kolejnymi zleceniami historie tam opowiedziane są coraz bardziej złożone. Są to intensywne piguły z pomysłem na siebie, a wraz z nim akcesoriami i czworonożnym towarzyszem. Zagadki jakie trzeba rozwiązać dają nutkę wrażenia bycia detektywem. Poszlaki, nagłe wydarzenia są istotne i trzeba umieć łączyć szczegóły.

Na warsztat niech pójdzie studio robiące gry. Wraz z poszczególnym etapami trzeba zrealizować określony cel. Aby do tego dojść należy przy pomocy tryby detektywa odnaleźć poszlaki. Niekiedy do tego wykorzystać należy przyrządy do wykrywania dźwięku, a innym razem czworonoga. Schemat ten jest bardzo powtarzalny, ale co się dzięki temu człowiek dowie to jego. W przypadku tej misji kończy się walką z bossem. Nie jest to reguła, a jedynie odstępstwo od zasady.

W czasie eksploatacji Yokohamy jak i starej dzielnicy przyszło mi się zmierzyć z mini jaki i maxi szefami. W głównej mierze tworzą oni wrażenie trudnych. Było tylko złudzenie mające dać graczowi iluzję wyzwania. Wszystko to zrobiono, aby upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Ego udobruchane, a nerwy nie zszargane.


Wróciły w końcu misję skradankowe. Są proste, a zarazem jest w nich ta nutka radochy, gdy w tej prostej mini gierce wszystko idzie naprawdę gładko. Jednak wyłapałem pewne pęknięcie. W siedzibie pewne gangu trzeba coś rozwiązać za pomocą trybu detektywa. Zagadka prosta i powinno się rozwiązać bez problemu. Ktoś wymyślił sobie takiego wała! Wymuszono odpowiednią kolejność, bo tak. Trochę blado to wypadło.

Na sam koniec coś o wiewiórkach i chat GPT w japońskim wydaniu. Jedną z mniejszych punktu programu są wymalowane na ścianach wiewióry. Każdy taki obrazek to podpowiedź do zagadki, która sprawdzi bezpośrednio do mety. Podobnie ma się spraw z Si w telefonie z którym dla odmiany na podstawie usłyszanych rozmów na ulicy prowadzi do bliżej nie określonego wydarzenia. Wspominam już tylko o tym dla formalności.

Jakbym naprawdę chciał omówić każdy jedną rzecz to zamiast trzech stron to wyszłoby o wile więcej. Sporo rzeczy jeszcze będziecie musieli odkryć na własną rękę. Podsumowując naprawdę warto. Ocena cząstkowa 8/10.
Share:

Lost Judgment, moją grą roku 2025? (Część pierwsza, PS5)

Jak tutaj zacząć? No tak, już wiem mam przyjemność przedstawić pierwszą grę w tym roku kalendarzowym jaką ograłem.

Świetnie, skoro mamy to z głowy pora na omówieniu tego wiekopomnego dzieła studia Ryu Ga Gotoku wydanego w 2021 r. Recenzowaną wersję ograłem na PS5 Fat jakby kogoś to interesowało.


Początek jak najbardziej pozytywny. Kontynuacja spin-off do Yakuzy wciąż stoi na tym samym fundamencie. Pierwsze co uderza to nie tylko znajome lokacje, czy podział Npc na premium i pozostałe.

Gra tłumaczy wszystko, a jest tego sporo do zapamiętania. Równolegle nie brakuje licznych podpowiedzi. Czyli mamy mimo wszystko niski próg wejścia. Jedynie brak spolszczenia może być problem dla niektórych.

Obiecałem dość szczegółowe omówienie. W tym tekście w głównej mierze skupię się wyłącznie na głównych zadaniach kampanii. Natomiast aktywności poboczne, które zostały podzielone na zlecenia detektywistyczne i szkolne historie zostawiłem na następna publikację.


Pierwszą istotną wiadomością jest czas jaki przyszło mi spędzić z ta produkcją. Aby dojść do napisów końcowych potrzeba było 45 godzin. Kolejna istotną sprawą była ukryta zawartość za paywall. Sega poprowadziła dość agresywną kampanie reklamową. Już w samym telefonie Yagami (protagonista) ma zamieszczoną reklamę fabularnego DLC.

Żeby nie było, że tylko się czepiam. W czasie gry jest możliwość romansowania z kobietami. Komunikat wielki jak stodoła informuje o licznych opcjach romantycznych zapomniał dodać tylko o tym, że trzeba dodatkowo zapłacić. Całkowicie nie popieram kradzieży podstawowej zawartości i wymuszania dodatkowej płatności, a było tego więcej.

Przez takie zagranie trudno wystawić z czystym sumieniem wysoką ocenę, a naprawdę Lost Judgment do tytuł wart zapoznania się. Podzielę reckę na na części. Zacznę od fabuły, rozgrywka, a na stanie technicznym itp. zakończę.


W samej produkcji mamy nie jedną historię, ale aż trzy. Pierwsza to zagadka rozgrywająca się w Yokohamie. Przeniesienie części akcji do Yokohamy to w moim odczuciu strzał w dziesiątkę. Każdy otaku będzie czuł powiem świeżości lub coś tym stylu.

Cała historia zaczyna się w szkole średniej i dość często będzie o nią zahaczać. Jednakowoż jak już się zacznie wchodzić głębiej okaże się, że i tam rozgrywa się kolejna samodzielna fabuła mogąca być spokojnie osobnym tytułem. Jest możliwość przejścia od razu, co jest oczywiste, albo po zobaczeniu napisów końcowych skorzystać z nowego trybu.

Premium adventure pokazuje się dopiero po zakończeniu głównego wątku i zawiera jedynie aktywności poboczne, co zajmie 40 godzin grania. Łącznie 85 godzin na samą podstawkę przy czym nie wbiłem jeszcze platyny. Daje to sporo dodatkowego czasu spędzonego przed konsolą.


Pierwszą niespodzianką był powrót starej gwardii skład taki sam jak poprzednio. Dodam, że w sposób humorystyczny zostali wprowadzeni. Dla wszystkich fanów Yakuzy będzie to rzecz oczywista, bo seria ta charakteryzowała się powagą i satyrą.

Wszystko zaczyna się od propozycji współpracy z Sugiura Fumiya i Tsukumo Makoto, którzy założyli swoją agencje Yokohama 99. Początkowo sprawa nie wydaje się jakaś szczególnie ważna, bo chodzi o szkolnych patusów. Lecz im dalej las ty więcej drzew, a sprawa zaczęła szybko nabierać rumieńców.

Pierwsze zlecenie będącą zaledwie rozgrzewką, którą załatwiło się dość szybko. Jednak miałem parę uwag. Pierwszą sprawą przed przybyciem do szkoły sporo mówiło się o umieszczeniu ukrytych kamer. Cicho liczyłem na to, że samemu będzie można je ustawić. Koniec końców dostałem pokaz całkiem zabawnych przerywników filmowych. Jak na to nie patrzeć to tylko gotowe nagrania. Następnie devowie stwierdzili, że nie wolno dać za dużo przestrzeni do eksploatacji. Czyżby bali się zmniejszenia zaangażowania gracza?


Moje przepuszczenia okazały się całkiem uzasadnione. W trakcie zwiedzania tego liceum trafiłem na liczne poboczne aktywności i przedmioty do zebrania. Wniosek z tego taki: otwarcie całej lokacji zepsułoby tempo rozwoju kampanii. Budynki jednak nie są aż tak duże, a do tego nie wszystkie sale są dostępne. Nie wspominając już o powtarzalności poszczególnych pomieszczeń.

Wątkiem głównym Lost Judgment jest morderstwo, żeby tylko jedno. Cicho, nie czytaliście tego! Wstępnie twórcy operują dość mocnymi scenami. Nie radzę przy tym jeść, bo zwrot będzie gwarantowany. Podążając dalej za główną sprawą otwierają się coraz to inne drzwi. Zagadkę goni kolejna i aż szkoda wyłączać konsolę. Nowi bohaterzy są całkiem, całkiem lecz bez większego szału. Mówiąc krótka, gdzieś już to widziałem.

Wydarzenia fabularne to jest to co każdy fan serii zna dobrze. Ważne momenty dostają dubbing, a resztę sobie doczytajcie. Devowie doszli najwyraźniej do pewnego winsoku. Trzeba coś dodać do tej formuły. Jak się zobaczyło te „gadające głowy” to od razu widziałem inspiracje zaczerpniętą z Persony. W większości przypadku dodano animację ust, a w szczytowych momentach dochodzi do tego fizyka włosów.


W trakcie wykonywania misji przyszło mi rozwiązać liczne zagadki. Podobnie jak w pierwszej części opierają się na trybie detektywa, a następnie odpowiedni wybór dialogu. O ile w pierwszej części było to istotne, aby wyciągnąć jakiś dobry wynik. Tak tutaj nie trzeba zwracać na to uwagi, bo nie ma jakichkolwiek konsekwencji.

Wydarzenia natomiast są przemyślane z dość spora skrupulatnością. Każdy wątek został domknięty, ale nie zabrakło tez pewnych rysek. Inny powiedzą rys wszystko jest rzeczą subiektywną. Na drodze Yagamiego stanie tajemniczy ktoś. Nie będę spoilerował tak ważnej postaci. Jedynie nadmienię, że będzie niczym zdarta płyta powtarzał określone tematy. Są one bardzo poważne to fakt, jednak jak się robi to ciągle tracą na swojej sile i ma się tego naprawdę dość.

Pajęcza nić jaka splatała wszystkich jest gęsto przędzona. W ciągu tych kilkudziesięciu godzin można było spodziewać się wszystkiego, aż trudno uwierzyć jaki rozmach ma ta produkcja. Naprawdę chętnie bym zaczął analizować poszczególne fakty. Moim zdaniem zrobienie tego było wyrządzenie wielkiej krzywdy tym co jeszcze nie zagrali. Nie powiem, ryski są widoczne o czym pisałem wcześniej. Lecz generalnie jest naprawdę bosko. Czas ucieka jak szalony, a człowiek tego nie odczuwa.


Sporo faktów wychodzi na jaw. Nic nie jest takie jakie wydaje się na początku. Zgrabnie powiązano wszelakie fakty. Póki co nie doszukałem się żadnych nieścisłości. Jest to naprawdę tytaniczna praca jak na dzisiejsze czasy.

Pod kątem części właściwej gry muszę zwrócić uwagę na coś, co można może zostać uznane za kontrowersyjne. Przerywniki filmowe, które są istotne dla fabuły zaczynają być przytłaczające. Zauważyłem, że wraz z postępami fabularnymi balans się zaczął psuć i więcej było przerywników jak rozgrywki. Cutscene były niczym bloki reklamowe. Jedynie wewnętrzne monologi Yagumi sygnalizują o przejściu z jednego do drugiego zadania.

Koniec kampanii bardzo zmienia charakter gry. Jest to ostra jazda bez zapiętych pasów. Warto się zaopatrzyć w zapasy żywności, bo będą szły jak alkohol na ostrym melanżu. Walki było tyle, że aż herbaty trzeba było się napić.


Generalnie tak jak pisałem już przez wiele stron fabuła to wyjątkowy mocny element gry. Przemyślano go w najdrobniejszych szczegółach od misji, aż po sprawy szkolne. Powtórzę tu jeszcze raz trochę szlifów i  zadania w szkole byłby jak Bully od Rockstar.

Trochę o fabule było pora na rozgrywkę i eksplorację nowego miasta. Nie zabrakło starych elementów jak pomoc przypadkowym pracownikom gastronomi. Jest to co prawda błahostka, ale budowała immersję.

W trakcie eksploatacji miasta zauważyłem naprawdę zaskakujące rzeczy. O ile niczym nadzwyczajnym jest wejść w interakcje z obiektami typu kwiaty w donicy, tam z rowerami już jest inaczej. Nie chodzi o potrącenie ich, a przechodzenie jak przez płot. Wyglądało to naprawdę komicznie jak Yagumi zaczął idealnie przechodzić przez kolejne pojazdy.


A teraz mały fun fact. Tryb detektywa da się uruchomić w dowolnym momencie. Jak to można wykorzystać? Przykładowo zwiedzając przyszło mi na myśl, aby przyjrzeć się lepiej zawartości sklepów. Poziom szczegółowości naprawdę potrafi zaskoczyć jak się ma możliwość przejrzeć bliżej. Wchodziłem też do barów. Hp w końcu samo się nie odnowią, a można jeszcze dostać bonusy np. zbieranie lepszych materiałów do craftu.

W jednym z nich usłyszałem coś znajomego. Jest to pewna piosenka, która jednoznacznie kojarzy się z Yakuzą. Jeszcze mała dokładka. Oprócz klasycznej formy przemieszczania się dodano deskorolki. Nie powiedziałbym, że to jakiś Tony Hawk's Pro Skater, ale daje radę. Odległości są na tyle długie, że z chęcią z tego korzystało. Warto zbierać widoczne monety później bardzo się przydadzą, ale o tym już za tydzień. 

Skoro jestem przy małych rzeczach. Miasto jest o wiele bardziej szczegółowe. Przez fakt dużej ilości neonów Ray tracing może błyszczeć. Wszystko rzecz jasna z umiarem. Wyostrzony obraz dodaje jakości. Trzeba jednak zwrócić uwagę na jeden efekt uboczny. Wykończenie budynków, czy też chodniki sprawiają bycia z gumy. Paradoksalnie nie psuje to końcowego wyniku. Jest wprost przeciwnie wpisuje się w zamysł artystyczny.


Zwiedzając miasto trafiało się również na zbiorów. Tutaj też są i zostali podzieleni na dwa kategorie zwykłych i groźnych (czerwoni i purpurowi) Generalnie robią to samo co ich poprzednicy. Różnica leży w nagrodach dla zachęty. Teoretycznie ci pierwsi są opcjonalni. Jest to tylko teoria, bo atakują za każdym razem. Jest opcja ucieczki. Warto z tego skorzystać jak się trafi na mini bossa. Mały to jest z nazwy, ale staty ma większe niż ich więksi odpowiednicy. 

Warto nadmienić o kolejnej ciekawostce. Watahy jakie spotka się różnią się zależnie od miasta. Przykładowo tylko w Yokogamie można spotkać bandy młodzieżowe, a jak się wróci do Kamurocho już nie. 

Walka tak, pewnie wielu się zastanawia jak z tym poszło. Jest dobrze, a nawet powiem więcej jest genialnie. Nowe ruchy dodają prawdziwego kopa. Lecz najbardziej zrobiły na mnie wrażenie połączone akcje które przeprowadzało sie wspólnie. Trudno mi z 100% pewnością napisać, ale finiszery Taka i Kaito są arcydziełem. Zgrabnie wykorzystano slowmo i pracę kamery. Nie ma co ukrywać, że obraz wtedy staję się tak ostry jak brzytwa. O mało bym się skaleczył.


Skrobnę parę słów o bossach. W stosunku do nich mam naprawdę mieszane uczucia. W większości przypadków to klasyczne segmenty w kampanii. W tym wypadku nie ma co tłumaczyć. #ODGRZEWANY KOTLET

Na pewnym etapie trzeba dość istotnym trzeba obić kilkukrotnie jednego waść mościa. Jakby jeszcze jakoś połączyli poszczególne etapy w sposób płynny to wszystko byłoby w porządku.

Jednak wszystko oddzielono grubą linią. Chcąc nie chcąc jest to tak boleśnie widocznie, że aż boli. Żeby było jaśniej osoba ta dostaje przysłowiowe lanie kilkukrotnie z rządu z minimalnymi przerwami. Zamiast jakieś redakcji to tylko amnezja. Następnie kolejny bandzior daje nam w łeb. Cały trud w piach, bo w ramach wygranej przegrać trzeba. Aż Wiedźmin 2 mi się przed oczami pokazał.


No dobrze, a jak się ma drzewko talentów? Powiem krótko: kopiuj wklej. Tutaj nic się nie zmieniło. Jeśli już na siłę się czegoś doszukiwać to jedynie w poszczególnych perkach. Osobiście uważam, że niezależnie co się weźmie to będzie wydajnym buildem do grania. Koniec, końców to nie jest sieciówka, aby się tak tym przejmować.

Ostatnia strona to już kwestie techniczne. Jak doszedłeś dotąd zostaw komentarz: Jeszcze Czytam. No to jedziemy z tym koksem (tego nie musicie dodawać w komentarzu). Lost Judgment zawiera liczne przerywniki. W rozmowie z pierwszym dużym klientem zauważyłem odpychającą gumową animacje twarzy. Dziw mnie przez to bierze, wszak w przypadku Taki i Kaito tego zaobserwować się nie dało.

Rozumiem okrojone wersję w przypadku postaci epizodycznych, pobocznych itp. Tutaj jednak jest mowa o kimś ważnym fabularnie. Na obronę warto dodać szczegółowość skóry itp. W tej kwestii jest, aż za dokładnie. Wspólnie tworzy to spory kontrast.


Wypadałoby wspomnieć w tym momencie o animacjach. Po niestety wyłapać mogłem niedoróbki. Warto się przyjrzeć kurtce Yakumiego w czasie ostatecznego kopa po wciśnięciu trójkąta. Szarpnięcie ciuszka kaleczy w takiej sytuacji oczy. Z innych błędów najbardziej rzucił się jeden. Mowa tu o uczniach spędzających przerw na dachu. W anime takie rzeczy są na porządku dziennym, jednak w realu nie ma takiej opcji. Ok, to już czepialstwo, ale warto je dodać.

Zaszalałem w tym segmencie, nie ma co! Lost Judgment błędów ma jak na lekarstwo o jeszcze jednym napiszę w następnym tygodniu. Trafiłem na niego w czasie zadań pobocznych, a więc sorry nie tutaj.

Teraz małe podsumowanie tej części. Gra to jest pokazem niezwykłych umiejętności Ryu Ga Gotoku Studio. Nie jest to dzieło idealne to fakt. Jednak na tle dzisiejszych lewoskrętnych twórców aktywistów tytuł ten świeci jasno jak słońce. Ocena cząstkowa: 9/10.

Share:

Recenzja serialu Ojciec Brown (sezon 1)

Drodzy panowie, miłe panie omówię ostatni serial z 3 zapowiadanych. Pomimo swojej formy nie będzie to do końca produkcja propagandowa. Nie traćmy więc czasu i przejdźmy do rzeczy.

Brytyjski serial Ojciec Brown to adaptacja serii książek autorstwa Gilbert Keith Chesterton. Produkcja ta ma w sobie coś wspólnego z sagą Harrego Pottera. Pytacie, co dokładnie? Już śpieszę z odpowiedzią. W głównego bohatera wciela się się Mark Williams, który jest wam dobrze znany jako Artur Weasley ojciec Rona.


Żeby lepiej przybliżyć wam czego można się spodziewać, po tym tytule to powiem tak: Ojciec Mateusz przeniósł się do powojennej Anglii lat 50-tych. Format poszczególnych odcinków później nakreślę trochę szerzej, a na razie garść szczegółów.

Nie spodziewajcie się tutaj akcji rodem z Detektyw w sutannie. Dajcie znać, czy chcecie aby coś napisać o tym klasyku z polskim akcentem. Wracając do wątku głównego. Poszczególne odcinki to jeden i ten sam schemat. Czasami dochodzi do pewnych ustępstw względem fabuły, ale ostatecznie szkielet zostaje nienaruszony.  

Miłośnikom klasyki zaserwowano zbrodnię, morderstwo ma się rozumieć i liczne poszlaki. Wskazówki naprowadzające lubią pokazywać się w najróżniejszych momentach. Początkowo zapowiada się to naprawdę dobrze, bo da się już obstawić motyw i ofiarę zanim dojdzie do przestępstwa. Z tego co dotychczas napisałem buduje się obraz produkcji dla ludzi lubiących wykorzystywać swoje szare komórki.


Dzieje się tak tylko z pozoru. Zaprawieni fani gatunku szybko zorientują się w zasadach tej gry i nie będą mieć problemów z wytypowaniem co ważniejszych figur. Jak wiadomo kiedy odrzuci się wszystkie prawdopodobne rozwiązania ta, która zostanie choć niemożliwa będzie tą właściwą.

Zdradzę pewien smaczek jaki powinien zainteresować w pierwszym sezonie, całkiem sporo miejsca poświęcono uchodźcą z Polski. Wątek ten można odebrać dość negatywnie. Nie próbowano pokazać tam jakichkolwiek ciepłych relacji między naszymi, a miejscową ludnością. Jedynie Sid Carter (Alex Price) próbował jakoś zbliżyć się do Zuzanny (Katarzyna Kołeczek) będącej gosposią u Ojca Browna. Uprzedzam ksiądz jest po prostu dobroduszny dla każdego bez wyjątku, dlatego się nie liczy.

Wraz z rozwojem wydarzeń jedyne co przez serial trzyma w ramach kryminału są liczne morderstwa. W następnych sezonach jest tego jeszcze więcej. Można się aż zadziwić jak w takim miasteczku, prawie wsi popełnia się tyle zbrodni. Niezbadane są wyroki boskie.


Tym razem nie będę jakoś się rozpisywał o poszczególnych bohaterach pierwszo i drugoplanowych. Nie można się doczepić braku pomysłu na nich. Od buntowniczego  stylu bycia Ojca Browna, który doprowadza do bólu głowy inspektora, a kończąc na przekłamanej sekretarce parafialnej pani Bridgette McCarthy (Sorcha Cusack). Wspomniana już Zuzanną jest głosem polskiej mniejszości. Wszyscy oni i epizodyczne postacie dodają coś od siebie, tak aby utworzyć spójną całość.

Teraz przyszła pora na mięsko lub warzywa. Nikogo nie dyskryminuje (śmiech). W 6 odcinku postanowiono poruszyć problem dotyczące placówek prowadzonych prze zakonnice jak i samych zakonów. W tej sprawie i trup pada często i gęsto. Lecz to co bardziej się rzuca w oczy to patologiczne relacje i hipokryzja zakonnic. Nazwać to by się dało przerysowaniem. Jednak jeśli ma wybrzmieć jak należy to tak być musi. 

Odcinek ten był tuż po epizodzie z sektą. Tam bardzo, potępili konkurencję. Ktoś wpadł na pomysł, aby dodać coś dla równowagi. Z powodu liczby zgonów i tym razem warto dodać kilka przypadkowych ofiar, aby trudniej z pozoru stwierdzić kto był mordercą. Równocześnie nie postarano się, aby następujące po sobie ofiary nie były od razu do wyłapania. Charakteryzowały się "wyrazistym" stylem bycia. Jedyne co było konieczne to poświęcenie minimum uwagi, aby dojść do właściwych wniosków.   


Finał odcinka jest w pewnym sensie strzałem w kolano z przebiciem w stopę. Rozwiązanie zagadki ukazały struktury zakonne w jeszcze gorszym świetle niż samą sektę. Dramatyczna prawda jaka wyszła na wierzch została całkowicie zbagatelizowana. Zostawiło to poczucie niesmaku, jak można istotne tematy zamieść pod dywan.

W odcinku 7 pozornie odeszli od tematu kościoła. Nakreślono nieco inną sprawę z dość odmiennym tłem i narracją. Pokazano uprzedzenie, pychę i niewiedzę, którą krzywdzą bez wahania. Wielce pobożna sekretarka stała się orędowniczką prawdziwej nienawiści niczym niepopartych przekonań.  

Ofiarą tego odcinka jest nastolatka chora na chorobę popromienną. Tym razem było bardziej moralizatorsko. Pod tą dekoracją kryło się wiele złożonych problemów, których rezultaty zostały jasno wyjaśnione. Zdradzę tylko, że zakończenie dla odmiany było pozytywne. Wspomniany epizod to jedna z tych naprawdę monotonnych odstępstw. Druga polowa pierwszego sezonu z jakiś bliżej nieznanych powodów zaczęła bardziej skupiać na edukowaniu widzów, a niż zagadkach na głębszym poziomie niż kto zyska na śmierci bogatego nestora rodziny. Podpowiedź, nie pierwszy dziedzic, a osoba następna osoba w kolejce.  


No wreszcie, ideologiczne pitolenie zeszło na dalszy plan. Pierwszy sezon serialu powoli dobiega końca. Śledztwa są jakie są dość mocno przewidywalne. Pierwsze odcinki rzeczywiście były wciągające, a wątek polski interesujący, a przez to miało się ochotę na jeszcze.

W przedostatnim odcinku wraca ponownie temat polskich imigrantów. Wszystko pokazywano w taki sposób, aby nie dało się nic ominąć. Włodarz miasta zieje swoją nienawiścią i pychą. Nie dało się jednak znaleźć motywu do popełnienia przestępstwa. Ale nie ma co się martwić, bo wszystko idzie zgodnie z planem i pada trupem.   

Następnie wystarczy dokładnie słuchać, aby wyłapać szczegóły. Nie zabraknie fałszywych dowodów, które są aż nadto przewidywalne. Innymi słowy sprawca nie trzyma przy sobie narzędzia zbrodni. Finał jest natomiast taki jak zwykle najmniej podejrzana osoba to ta/ten właściwy.


Dodam jeszcze na koniec o paru rzeczach, które zawsze pokazują się w serialu. Najbardziej wyróżniającą się była nieudolna praca policji. Mimo, że powinni inspektora zmienić już dawno ten ciągle jest i powtarza jak mantrę jaki jest skuteczny. W ramach „przerwy” od śledztwa hrabina Felicia musi się przekomarzać z sekretarką Ojca Browna. I tak w kółko i w kółko to samo, aż do wiecie czego. 

Podsumowując, czy warto obejrzeć Ojca Browna? Jeśli szukacie serialu do kotleta to można oglądać śmiało. Nie jest to produkcja o ciężkim klimacie z dużą dawka brutalności. Zagadki są stosunkowo proste i z tego tez powodu próg wejścia jest niski. Bohaterowie są zmyślnie napisani z silnym oddziaływaniem na widza, czyli aktorzy dobrze wykonali swoją robotę. Patrząc całościowo produkcja ta z serii kryminalnej przeszła w typową obyczajówkę, która stara się być tym co deklarowała na samym początku. Ocena końcowa: 6.5/10.
Share:

Recenzja seriali Nicolas Le Floch

Była gorąca Italia to przyszła teraz pora na nie gorszą Francję. Pora przenieść się do XVIII wiecznego Paryża.

Pociąg ruszył i nie zamierza się zatrzymać. Choć z braku torów będzie musiał zrobić przestój w krainie wina, śpiewu i walk o władzę w królestwie Ludwika XV. Serial Nicola Le Floch z 2008 r. to na swój sposób dobrze wszystkim znana produkcja. Dość prosta w swoich założeniach.


Występuje w nim wątek główny będący niczym innym jak klamrą wspólną dla wszystkich wydarzeń. Raz jest to bardzo namacalne niemalże jednolita masa, innym razem jedynie symboliczna. Poszczególne sprawy będą się mieściły w dwóch odcinkach. Jeśli zajdzie taka chęć to jak najbardziej można losowo wybierać śledztwa prawie nic nie tracąc.

Pewne smaczki lub drobne zmiany następują. W większości przypadków nie mają one większego znaczenia. Jedynie mogą bardziej zainteresować, jeśli wciągnie was szerszy kontekst historyczny. Są też wątki mniej istotne politycznie, które w praktyce samemu trzeba było sobie dopowiedzieć jak się one zakończyły, tyle w słowie wstępu.

Zróbmy krok do przodu, a następnie obrót wokół młodego komisarza Le Flocha znanego w królewskich kręgach jako markiz de Ranreuil. Kto nam się ukarze? Wytrawny łowczy, czarny upiór o uśmiechu Mefistofelesa Gethego. Nikt nie wie, co naprawdę się kryje za jego bystrymi oczami.


W każdej sprawie ukazuje się jako nieugięty mściciel, który nigdy nie ugiął się pod naciskiem prawa, a tym samym doprowadzał do białej gorączki generała policji Antoine de Sartine. Równocześnie wielki nacisk położono na wszelakie podboje miłosne. Choć nie mogę być pewny, czy to na pewno odpowiednie słowo. Bardziej nazwałbym licznymi uciechami cielesnymi będącym dość częstą aktywnością komisarza.

Poszczególne sprawy dość mocno opierały się na określonym schemacie. Niekiedy dochodzi do jakiś przebłysku i pewne sprawy schodzą na dalszy plan. Początkowo jak wszystko opierało się na spiskach przeciw królowi i było to całkowicie akceptowalne. Lecz im dalej przesuwała się fabuła to odczuwało się pewien niesmak. Gorzki posmak był w szczególności odczuwalny w epizodach w których pozornie przestępstwo nie zahaczało o samą górę.

Pierwsza sprawa jaka miała miejsce napawała mnie nadzieja na liczne łamigłówki. Ślady niczym okruszki w Jasiu i Małgosi, które wyprowadzą z lasu. Wstępnie tak było nie można się z tym nie zgodzić. Poszczególne poszlaki pokazywały się dając szanse na obstawianie sprawcy. 


Akcja przez cały czas utrzymywała wysoki poziom. Okraszono to naprawdę ciekawymi dyskusjami, jak i luźnymi wymianami zdań. Podobnie ma się sprawa z bohaterami mający wyraźnie zarysowaną charakterystykę. Ich autentyczność naprawdę podbijała jakość. Przez wykorzystanie mocnych stron bez problemów dało się przymknąć oko na pewną gdzieniegdzie monotonię. Warto wspomnieć jak mocno przyłożono się do budowy lokalizacji i kostiumów. Idąc tą myślą warto pochwalić poziom szczególności pozwalający poczuć, a nawet niemalże być w tamtym dość burzliwym czasie we Francji.

Takie śmieszne zalety łatwo było odrzucić i zbagatelizować. Jednak interakcje między sami figurami robiły naprawdę swoje. Sartine mimo bycia swojego rodzaju kartą zagadka wprowadzał wiele zamieszania na ekranie kiedy miał takową okazje. Raz jego wstawki były śmiertelnie poważne, a innym przerysowane. Tak, czy inaczej nie mogłem się oprzecz wrażeniu, że miałem go odbierać głównie jako bohatera komediowego. Ewentualnie sam się tego doszukuje w tej postaci.

Skupię teraz bardziej na śledztwach. Jak wspominałem, pisałem i omawiałem w większości wypadków dotyczyły jego wysokości Ludwika XV, a następnie jego wnuka o którym napiszę później. Tematem głównym zazwyczaj jest morderstwo. Banał, warto w takim wypadku bardziej się skupić na motywie zabójcy. Celowo uniknąłem słowa mordercy, bo sprawcy nie byli szaleńcami działającymi wyniku szaleństwa.


Poszczególne śledztwa to w sumie jeden i ten sam schemat. Najpierw znajdują denata, a potem trafia do Samsona (kata), który robił sekcję zwłok. Oczywiście sprawa nie jest, aż tak prosta i wymaga licznych przedsięwzięć mających usprawnić cała sprawę. Diabeł jednak tkwi w szczegółach. Weźcie poprawkę na czas i mentalność społeczną jaka miała miejsce w tamtych czasach.

Honor i opinia wielokrotnie, wróć zawsze miała pierwszeństwo nad resztą spraw. Nie raz usłyszałem gorzki komentarz Le Flocha o tym jak członkowie rodzin gotowi są przyjąć wersję wydarzeń, która ich mniej skompromituje. Wszystko to kosztem ofiary.

Wraz z kolejnymi sprawami, w których brał udział komisarz ubogacony zostałem o wiedzę jak przeprowadzać śledztwa, a wy o czym myśleliście? Jego pomysły jak na tamten okres wywoływały wielkie zaskoczenie, ale jak tak można? Wyprzedzał on swoje epokę. W czasie obdukcji wielokrotnie towarzyszył również Dr Guillaume Scemacgus. Lekarz nie tylko o niezwykłej wiedzy i biegły w swoim rzemiośle, ale również wielce rozpustny.


Wartym jest póki co jeszcze asystent Inspektor Pierre Bourdeau, dla przyjaciół Bourdeau. Mała ciekawostka jego imię praktycznie nie pada w czasie serialu. Ma on jedną, ale naprawdę ważne rolę do odegrania. Jako jedyny nie korzysta z domu publicznego burdelem zwanym. Jako człowiek żonaty stara się być przykładnym obywatelem. Jest to tematem wielokrotnej kpiny ze stromy reszty bohaterów tego serialu.

Warto jeszcze podkreślić, że zwrócił on uwagę na jedną zasadniczą zmianę jaka miała niebagatelny wpływ na bezpieczeństwo całego społeczeństwa. Porządne oświetlenie ulic ma niebagatelny znaczenie na liczbę popełnianych przestępstw. Czy może to zagrozić pracy policji?

Nie zbrakło też paru mocniejszych akcentów w trakcie pierwszej połowy tej produkcji. Przez połowę miałem na myśli część w której rządził stary król. Pierwszy z nich dotyczył czarciego dziecka. Były tam naprawdę świetnie pokazane dreszczykowe elementy. Czym one były wywołane? Trudno powiedzieć. Nie raczyli nijak tego wyjaśnić. Jednak pomimo swojej skromnej formy robiły wrażenie.


Nie zabrakło też sprawy sprzed 60 lat, która wraca na salony, bo tajne organizacje typu wolno murarze, czy inni templariusze, którzy przeżyli znowu dają o sobie znać. Pragnę zwrócić uwagę na biżuterię, którą zwie się Łezką Warszawską. Przy tej okazji dowiedziałem się, że żona Ludwika XV to córka polskiego króla. Dzieje się, oj dzieje. Przy okazji pojawili się kolejni antagoniści, którzy póki co charakteryzowali się morderczymi zapędami i gorącym uczuciem. Jak się to potoczy zobaczymy.

Odcinek ten jest całkowicie bezpiecznym rozwinięciem. Miałbym tylko pytanie dotyczących "uczestników" tego spisku. Czemu są, gdzie są i czemu są tacy sztywni? Cokolwiek autor (czyli ja) miał na myśli?!

Nie chcę więcej się rozpisywać o tej sprawie, bo jest ona jedną z tych nielicznych odskoczni w których biedny król nie musi się przejmować. Jedynie dodam, że poszlaki jakie podrzucali w czasie seansu nie mogły się pochwalić obfitością. Powiedziałbym, że nadto oszczędne. Zaś samo rozwiązanie podano na tacy. Znajduje jednak drobne światło usprawiedliwienia w postaci mentalności i klas społecznych jakie wywczas obowiązywały.


Nie żyje król niech żyje nowy król. Ludwik XV schodzi z tego świata, a na jego miejsce wchodzi jego wnuk. Jest to moment wielkiej żałoby we królestwie. Ludzie by niebyli sobą jakby znowu nie doszło do kolejnego spisku. Raczej trudno było się spodziewać, aby było w tej kwestii inaczej.

Choć podłoże jest jak zwykle różnorodne to cel mniej lub bardziej sięga korony. Jednak bardziej niż na kolejnym morderstwie wolałbym się przyjrzeć życiu miłosnemu komisarza. Jako sługa jego wysokości i stóż prawa nie można nic zarzucić. Sprawa się ma całkiem inaczej jak zacznie się przyglądać sprawą sercowym. Tutaj jego wierność jest dość wątpliwa, a przynajmniej nie trwała. Ostatecznie twórcy serialu zostawili spore niedopowiedzenia w tej kwestii.

W Ciągu zaledwie kilku odcinków zamienia towarzyszki niczym rękawiczki. Całości nadali dramatycznego tonu i większej głębi. Natomiast zamiast nadać sensu to była konsumpcja i rozpusta. Nie mogę również nie wspomnieć o zmianach w „kadrach”. Nowy generał i nowe problemy z wizją człowieka nie mającego nic to zaoferowania prócz swojego pochodzenia.


Póki co jego debiut był strasznie sztywny zabierając ciekawy blok satyryczny, w którym to Nicola przekomarza się z Sarkazim. Nie zabrakło woke tematu, po raz kolejny pokazuje się transwestyta tym razem jednak o wyjątkowo morderczych skłonnościach. Nie zmienia to faktu, że pokazuje to towarzystwo w wyjątkowo złym świetle.

Najwięcej zyskał sam młody monarcha wyraźnie stylizowanego na kogoś wielce inteligentnego. Pokazali go jako umysł ścisły z zamiłowaniem do logicznego i konsekwentnego myślenia. Człowiek czynu może by tak powiedzieć.

Ludwik XVI ma nie lepszą sytuację niż swój poprzednik. Wydaje się jednak całkiem innym władcą. Odnieść można wrażenia bycia otwartym na wszelkie odstępstwa od etykiety dworskiej. Natomiast co do spraw państwowych nic się nie zmieniło. Historia nabrała o wiele szybszego tempa. Zważając na kierunek do jakiego zmierza Francja wszystko nabiera rumieńców.

Równocześnie idealnie pokazuje to sposób myślenia elit. Póki sądzą, że są bezpieczni starają się zrobić przewrót. Nie wiedzą jaki kręcą bat na samych siebie. Nicolas jest coraz częściej na celowniku i doczekał się 3 zamachów na siebie. Koniec końców wszystko potoczyło się jak zawsze.

Finałowe dwie sprawy, które obejrzałem hurtem to już w sumie jeden wielki rollercoaster. Sytuacja się naprawdę zaogniła. Przy tym początkowe sprawy z paszkwilami to już tylko drobna pieść przeszłości. Mimo, że jeszcze będzie jeden Ludwik żył cało i zdrowo to naprawdę się zaczęło dziać. W koloniach dochodzi do buntu. Powstaje kruchy rozejm z Austrią, a Zjednoczone Królestwa znowu dają o sobie znać.  

Jednak komisarz Le Floch tym razem obrywa z każdej strony. Jak ocenić tego typu wydarzenia? Jako wielce niepokojące. Mimo dzieła przypadku staną się one motorem napędowym do potencjalnych przygód markiza o ile kiedykolwiek zaczną kontynuować jego losy. 


Teraz nieco z innej beczki, ostanie odcinki pochodzą z 2014 r. co można od razu zauważyć. Dziwnym trafem w tamtym okresie poprawność polityczna i woke zaczęły coraz bardziej dochodzić do głosu. Pojawienie się charakterystycznych czarnych charakterów w symboliczny jak i dosłownym znaczeniu zaczęło powoli wychodzić.

Oczywiście w domu schadzek już takowe były osóbki, ale pojawiały się ledwie na kilka sekund, aby tylko zniknąć. Tutaj natomiast było to bardziej kombo. Panie tez zaczęły dziwnym trafem z postaci wspierających zmieniać w rozpychające łokciami strong feminy.

Koniec, końców nie miało to większego znaczenia. W całościowym rozrachunku można to potraktować jako drobne potknięcia. Serial się skończył, a wraz z tym szanse na zniszczenia tak dobrze rozpisanej produkcji, która mogę śmiało polecać.

Podsumowując Nicolas Le Floch to serial wart waszego czasu. Mimo pewnych niedociągnięć broni się swoim oddaniem tamtej epoki. Protagonista to charyzmatyczny człowiek o wielu obliczach. Przez większość odcinków trzymano się ram społecznych, aby powoli zmienić to za czasów Ludwika XVI. Szczęście w nieszczęściu zakończono ten projekt i powstrzymano przed zniszczeniem tego co już wypracowywano. Ocenę zastanawiam otwartą.

Share:

Translate

Szukaj na tym blogu

Czytelnicy

Kategorie