• Recenzje

    Tutaj znajdziecie posty dotyczące w których omawiam wszelakie gry wideo

  • Manga i anime

    Jeśli chesz obejrzevć fajne anime i przeczytać interesującą mangę to zajrzyj tutaj

  • Filmy i seriale

    Warto czasem zrobić sobie przerwę na dobre kino. W tym dziale opisuje swoje wrażenia z produkcji, które miałenm okazję obejrzeć

  • Publicystyka

    Warto się czasem zastanowić nad róznymi tematami, czy to gier, a może jeszcze innymi w tym miejscu znajdziecie do jakich wniosków doszedłem

Retro recenzja Gwiezdne wojny: część IV – Nowa nadzieja z 1977 r.

Witam, w tą piękna sobotę w kolejnej recenzji na życzenie. Lou Fontaine zaproponowała Gwiezdne wojny: część IV – Nowa nadzieja na kolejny post. Powrót do odległej galaktyki będzie na pewno sentymentalną podróżą. Tradycyjnie zachęcam abyście zajrzeli na jeden z jej blogów. Jest tego sporo do wyboru i każdy znajdzie jakiś dla siebie.

Zająłem wysokie wzgórza i mam doskonały widok na to co się stanie. Gwiezdne wojny: część IV – Nowa nadzieja miała premierę w 1977 r. i okazała się wielkim sukcesem. Sam reżyser nie wierzył w to i George Lucas wybrał się na wakacje kiedy miała mieć premiera.


Jak jednak zestarzał się ten klasyk? Nie najgorzej, jeśli mogę tak się wyrazić. Praktycznie ogląda się to jak jeden wielki klip zmontowany za pomocą Movie Maker z starego Win7. Teraz bardziej rzeczowo. Fabuła jest dość naiwna i bazuje na jednym wzorze. Za każdym razem jak ma się stać coś istotnego dokonuje się „szczęśliwy” zbieg okoliczności dzięki, któremu wszystko układa się idealnie.

Najmniej spoilerowym przykładem jest zakup R2-D2 i C-3PO. Luke nie wybrał od razu niebieskiego R2. Co się wtedy stało? Pierwsza sztuka nagle ulega awarii i zastępuje go dobrze znany egzemplarz. No niesamowite! Kto by się spodziewał? Wydarzenia tego typu ciągną przez cały film.

Jak się wróciło po latach do starej trylogii to wciąż  ta zadziwia. Widzowie, którzy oglądali ten tytuł po raz pierwszy dostali pewne wskazówki, co do wydarzeń. Wszystko po to, aby nie być zdezorientowanym, chronologią fabularną. Warto zwrócić uwagę na niedoszlifowane dialogi, czy sposób narracji. Takie braki mogły wynikać z faktu celowania w kino klasy B. 


Docelowo Star Wars planowane były przez Lucasa jako odskocznia od bardziej ambitnych projektów. Widać to było na każdym kroku. Nie starano się wprowadzić szczególnie głębokiej fabuły mającej jakoś chwycić publiczność w kinie. Bardziej było to zlepek rożnych motywów znanych z innych produkcji. W rozmowie Jabby z Hanem Solo dało się niemalże zobaczyć pewnego Dona, który daje ostatnia szanse na wyjście z kłopotów.

Tym jednak się bym, aż tak nie przejmował, bo efekty specjalne wyraźnie się zestarzały i mimo swojej spójności widać na nich grubą warstwę kurzu. Sklejanie i łącznie różnych obrazów, modeli itp. były dość kujące w oczy. Ale jednocześnie miało jakiś urok z tamtych czasów. Natomiast stroje statystów w barze to już wołały o pomstę do nieba. Pół biedy gdyby chodziło tylko o stroje przypominające kostiumy z teatru dla dzieci. Nieruchome oczy i twarze najbardziej zwracały na siebie uwagę.

Jest coś co wybiło się ponad tym wszystkimi rzeczami. Ścieżka dźwiękowa z całą pewnością była ponad czasowa. Skomponowano ją w najdrobniejszych szczegółach. Dopełnia każdą sceną i sprawia, że staje się epicka. Muzyka sporo może zmienić. Podobnie jest z efektami dźwiękowymi. Nawet teraz jesteście wstanie usłyszeć odgłosy bitew w kosmosie między Imperium, a buntownikami. Podobnie ma sprawa z walką na świetlane miecze. Każdy doskonale je pamięta.


Czy warto obejrzeć Gwiezdne wojny: część IV – Nowa nadzieja? Czy muszę odpowiadać na to pytanie? Oczywiście, że tak. Jest to dzieło, które zapoczątkowało jedno z najbardziej znanych uniwersów bez, których nie powstały liczne książki, gry, czy komiksy. Ocena końcowa 100%

Jeszcze na koniec drobny komentarz. W omawianej części wyraźnie zaczął się budować romans między Luke i Leia. Z perspektywy czasu wygląda to bardzo niepokojąco. Jak ktoś nie wie, o co chodzi to niech tak zostanie.

Mała ciekawska na koniec. Dubbingujący Dark Vedera James Earl Jones nie został wymieniony w napisach końcowych. No i Vader nigdy nie poddziadział: Jestem twoim ojcem. Wiem to nie w tej części. Nie mogłem się powstrzymać.

1.Gwiezdne Wojny, czy Star Trek?
2. Czy wybralibyście Ciemną stronę mocy?
3. Ile easter eggów znalazło się w tekście? 
Opcjonalnie można je wymienić.

Share:

Recenzja Death Stranding Początek (Wednesday edition), Część 1 (PC)

Filmy się doprze przyjęły i cieszy mnie to bardzo. Jednak trzeba dodać pewne urozmaicenie. Będzie to raczej powrót do publikowanych przeze mnie rzeczy. Od dziś wprowadzam środę niespodziankę. W ten dzień będzie pojawiać się randomowy tekst z mangi, anime, serial lub gry itp. Tyle słowem wstępu. Na pierwszy ogień idzie Death Stranding.

Od czego zacząć, bo jest tego wiele zarówno dobrego jak i złego. Ledwo zacząłem grę, a Kojima szokuje nie tylko rozmachem, ale i całą resztą. Bardziej niż grą sam początek określiłbym jako film. Wytrącany byłem z tego, gdy tylko wibracje pada przypominały, że ma się styczność z grą wideo. 


Zacznę od fabuły, która co tu dużo mówić jest najważniejszym elementem całej kapani. Zrobiona jest naprawde niezwykle, choć nie utrzymuje równego poziomu. Historia stara się cały czas być czymś więcej niż tłem. Wyraźnie próbują udowodnić, że jest lokomotywą napędową. Początkowo przerywniki dominują, a pad leży gdzieś obok i czeka na swoją kolei. Przyznam pierwszy raz z czymś takim spotykam, totalny brak balansu. Im dalej las tym więcej się dowiadywałem o tym świecie, a tytuł produkcji stał się o wiele bardziej zrozumiały. Czy w czasie gry czułem syndrom jeszcze jednej tury? Nie, całej kampanii! Praktycznie chłonie się to, bo to jest jak na dzisiejsze standardy dzieło wybitne, ale nie genialne.

Warstwa fabularna jest tak rozbudowana, że aż warto pochwalić jeszcze raz. W czasie tych kilku pierwszych godzin rodzi się wiele pytań. Cześć wynika sama z siebie, dialogów i innych wydarzeń. Lecz pewne elementy są tak pokazane, aby mimochodem człowiek myślał o co w nich chodzi np. biżuteria pani prezydent. Wszystko jest wyjaśnione i to dogłębnie. Nie zostaje nic bez dodatkowych wyjaśnień. Pustki nie ma w tej historii. Fabuła to ludzie, a tych się spotykało dość często na pustkowiach. 

Łącznie sił z prepersami to nic innego jak dojdź i przekonaj ich do siebie, ale w jaki sposób? Wykonaj zdanie! Dzięki temu wreszcie dotarłem do ruin centrum handlowego, a przynajmniej tak to wyglądało. W tamtym momencie dopiero zacząłem zastanawiać, czemu nie ma ich więcej tylko góry, rzeki, płaskowyże. Lokacja nie była jakoś szczególnie duża, ale za to tak zaprojektowana, aby uderzyć z zdwojoną emocjonalną siłą. Wszelkie elementy miały dać do zrozumienia, gdzie się jest. Były one widoczne na pierwszy rzut oka. Przytłaczający widok, tyle wam powiem.


W dalszych etapach sytuacja się zmienia. Fabuła z jednej strony jest i jej nie ma zarazem. To brzmi jak masło maślane niemające sensu. Jeśli weźmie się pod uwagę czas jaki wypełnia wszelkie misje, a czasem, w którym są jakieś przerywniki to się zauważy następujące rzeczy. Po pierwsze gameplay jest niewspółmiernie dłuższy. Nawet w fabularnych q nie da się odczuć jakiś istotnych chwil. Praktycznie od pobocznych aktywności odróżniają się tym, że Sam łaskawie się odezwie lub będzie goły i wesoły na plaży. Liczę jednak na jakiś klamrę, która połączy wszystko w całość.

Jednak trzeba oddać królowi co jego. Zachowanie bohaterów jest drugim tłem wartym obserwacji. Sporo się można z tego dowiedzieć, co się nimi dzieje, Związku z tym dochodzę do wniosku: emocje ogrywają większą role, a niż sprawienie, aby Ameryka znowu była połączona.

Jestem w połowie gry, a historia, która w pewnym momencie stała się dość wyrazista znowu zaczęła być tylko tłem. Wraz dalszymi misjami zaszedłem już do połowy Stanów, aby wątek główny zaginał, a poboczne wątki zostały zbalansowane. Lepiej byłoby powiedzieć nie ziębią ani grzeją.


Kolejne wydarzenia były i to takie dość sporego kalibru. Kampania zaczyna mieć bardzo, ale to naprawdę bardzo dramatyczny wydźwięk. Czy jakoś szczególnie chwyta za serce? Nie, bo już gdzieś to widziałem, a teraz jedynie zmieniono nieco formę zachowując tą samą treść. Antagonista nie jest ani genialny ani wielopoziomowy on jest jest zły do szpiku kości i nic poza tym. 

Powiedziałbym, że w pewnym sensie jest cwany, ale w takim specyficznym sensie: hej, jakim jestem geniuszem. No nie, jesteś bałwanem, bo nie wiesz jak podłożyć pułapkę tak, aby miało to ręce i nogi. Dla jasności jak złodziej wielokrotnie rabujący banki od tak przychodzi w swoich ciuchach roboczych z którymi jest kojarzony do kolejnej placówki i przypadkowo sprawdza zabezpieczenia to nie dzieje się nic podejrzanego.

W czasie Bożego Ciała zaliczyłem sporą sesję trwającą wiele godzin. Wiecie na czym polega podobieństwo między Death Stranding i Animal Crossing New Horizon? Po długiej sesji praktycznie się nie ruszysz nawet o krok do przodu. W DS można lwią część sesji spędzić można na samej wędrówce, a jak dołoży się do tego poboczne aktywności to jak się wykona jedno zdanie fabularne to będzie wszystko co się zrobi.


Ma to swoje plusy. W części technicznej szerzej napiszę o tym co się stanie jak wspaniały zapis w chmurze potrafi naprawdę napsuć krwi. Wracając do samych misji. Wydarzenia są coraz bardziej rozwodnione, a wszelkie dodatki, które początkowo zachwycały teraz już się pomija. Jak opuszczało się kwatery włączało się wspomnienia ŁD-eka. Póki były to coraz to nowsze wspomnienia czarne dziury znikały, ale na ich miejsce wchodziły już konkretne pytania.

Po 45 godzinach zaczęły się powtórki odcinków i magia prysnęła jak pieniądze po wypłacie. Podobnie sytuacja się ma z wiecznie i tymi samymi monologami NPC w side questach. No mniejsza, przynajmniej konsekwentnie rozwijają się główny cel. Po przez wynurzonych otworzono nowe możliwości rozwoju wątku śmierci bohaterów. Uderzono z całkiem innej strony, co daje inny punkt widzenia na te motywy.

Wraz z rozwojem historii ełdeków już zaczyna się coś dziać. Wątek ten był z jednej strony interesujące i budzące zaciekawienie co tam naprawdę dzieje. Jak się jednak zastanowić już gdzieś się to było. Czyli, o co chodzi? Kojima nie jest jednak takim genialnym scenarzystą jak go malują.


Pokazanie podejścia do śmierci daje do myślenia. Kojima poszedł jednak o krok dalej i pokusił się na to co może się wydarzyć potem. Całą tą wizję przedstawia dość późno w jednym ze schronów. Otoczka w jakiej się to rozgrywa jedynie potęguje mieszankę emocji, tak aby jeszcze bardziej przycisnąć gracza do ściany. Sprytnie, winszuje.

Koniec, jeszcze krok, a nie ostanie zadanie! Dasz radę Sam! Znaczy się ja dam radę, jeśli mnie szlak wcześniej nie trafi. Końcówka jest naprawdę, ale naprawdę zagmatwana tak jakby ktoś chciał zostawić swój indywidualny podpis. Kojima zrobił to z wielkim stylem zaczynając od giga bossa co robi zwyczajowo. Dalej jest jeszcze lepiej, bo wreszcie puścił wodzę fantazji. Trzeba trzymać się mocno, aby nie zaliczyć upadku i ponownego odrodzenia.

Kolejny boss i znowu runda z tatusiem… Ile można dawać to samo bez zmiany czegokolwiek? Praktycznie wystarczyło zrobić coś innego jakiś warunek zmuszający do zastosowania innej taktyki lub chociaż innych broni. Ten punkt programu jest zrobiony na odczep się. Jedynie fabularnie wypadło to o wiele ciekawiej, choć podsumowanie było już absurdem. Sami musicie to zobaczyć.


Na samym końcu ma się wrażenie zakończenia tej wielkiej odysei. Jednak ktoś poszedł ponownie o krok dalej wrzucając jeszcze film na ponad godzinę. Jak to oglądałem była dwudziesta pierwsza, a następny dzień miałem pierwszą zmianę. Jednak finał wgniata w fotel i zapowiada jeszcze bardziej zakręconą kontynuacje.

Tutaj kończę omawiać samą fabułę. Zdaje sobie sprawę, że w tekście pojawiły pewne pojęcia mogące być niezrozumiałe. Jednak starałem się uniknąć wszelkich spoilerów mogących popsuć zabawę. W kolejnym tekście omówią resztę… Trochę się tego zebrało.

1. Jak pochodzicie do fabuł o tak rozbudowanej formie?
2. Stawiacie na liniowe historie z jasną puentą, czy może wolicie jak autora poniesie fantazja?
3. Fabuła powinna grać pierwsze skrzypce, a może jedynie stanowić tło do rozgrywki?

Share:

Retro recenzja Mój kuzyn Vinny z 1992 r.

Jadąc na uczelnie człowiek spodziewa się wielu wyzwań, a przynajmniej ja tak miałem. Nie wiem jak wy, ale po wizycie w sklepie i dyskusji na temat markowej fasoli nie spodziewałem się skończyć w areszcie. Jak do tego doszło? Tego należy się dowiedzieć!

Old Lady zarzuciła propozycją zrecenzowania Mój kuzyn Vinny z 1992 r. Jest to komedia o dość luźnej strukturze. Czemu akurat ten film? Może za dużo powagi było w ostatnich produkcjach i pora na coś luźniejszego. Tak, czy inaczej zachęcam do odwiedzenia jej bloga. Ahoj przygodo!


Seans jak zwykle był słusznej długości. Robi się z tego świecka tradycją… Oglądając ten film zastanawiałem się tylko nad jedną rzeczą. Czemu chciano tak usilnie wrobić w morderstwo tych młodych ludzi, którzy trafili tam całkiem przypadkiem? Na to pytanie niestety nie dostałem odpowiedzi, a szkoda, bo było to najważniejsza kwestia jaka miała miejsce.

Fabuła w głównej mierze rozgrywa na sali sądowej i częściowo w mieście, w którym nieszczęsny pan adwokat próbuje rozwiązać sprawę. Początek seansu jest co tu dużo mówić nudny. Nie ma tam większego dowcipu mającego porwać publikę. Jednak wraz z rozwojem wydarzeń zaczyna wszystko nabierać tępa.

Jakbym mógł jakoś zobrazować swoje reakcje to za przykład wziąłbym sędziego Chamberlain Hallera (Fred Gwynne). Był on najlepszy w komentowaniu poczynań Vinnego. Warto jednak się skupić na atutach tego obrazu. W wszelkich scenach pokazujących rozprawę wiernie pokazano poszczególne etapy procesu sądowego.


Żeby jednak w pełni zrozumieć humor jaki tam panuje należy zwrócić uwagę na kontrast między mentalnością mieszczuchów z Nowego Jorku, a mieszkańcami prowincji. Zresztą od pierwszych minut dają mniej lub bardziej znać widzowi, aby to zauważył. Scena z błotem w oponach jest już kwintesencja tych światów.

Joe Pesci zagrał podobnie jak w Chłopcach z Ferajny jest pewnym siebie bucem, ale tym razem stojącym po właściwej stronie mocy. Początkowo jest dość niekompetentny jednak na tle obrońcy z urzędu już wypadł znacznie lepiej. Lecz wraz z kolejnymi minutami nabiera werwy i pokazuje co to znaczy być profesjonalistą.  

Jednak za każdym mężczyzną stoi kobieta Mona Lisa Vito (Marisa Tomei) nadała dopiero właściwej formy tej postaci Vinnego. Uzupełniła go w naprawdę świetny sposób tworząc ta niepowtarzalną chemię między nimi za pomocą swoich błyskotliwych tekstów. W paru sytuacjach błyszczała i widać było, że rola ta jest to pisana dla niej.


Warto lepiej przyjrzeć samemu wątkowi komediowemu. Na czym się on opierał? W znakomitej większości na błędnej interpretacji wypowiedzi poszczególnych rozmówców. Dialogi pisano tak, żeby miały jasny przekaz dla widza nie zostawiając wątpliwości co kto miał na myśli. 

Najlepszym przykładem tego była słynna rozmowa Stana (Mitchell Whitfield) z Vinnym w celi wiezionej. Generalnie połowa filmu na tym się opierała. Na szczęście potem położono większy nacisk na oczywiste postępy w obronie. Następnym istotnym fundamentem, na którym stoi ten film to dramat. Częstym źródłem śmiechu jest czyjeś nieszczęście. A jak nie wierzycie to przypomnijcie sobie Śmiechu warte, gdzie każdy rechotał z czyjegoś pecha. Jednak w omawianym przypadku miało to znacznie większe konsekwencje.

Nie wolno zapomnieć o bohaterach drugoplanowych. Nie byli oni jedynie urozmaiceniem. Obrońca publiczny uzupełnił obraz sądu, a wcielający się w niego Austin Pendleton pokazał w dosadny sposób na co może liczyć oskarżony. Następnie jest jeszcze scena w barze, która ciągnie się jak stały punkt w repertuarze. Z jedną różnicą. Cały czas jest coś dokładane, a wszystko po to, aby zakończyć mocną puentą. Aż zwala to człowieka z nóg.


Podsumowując, czy warto obejrzeć Mój kuzyn Vinny? Ten klasyk jest przepełniony dowcipem i realiami jakie panują w USA. Nawet usuwając wszelkie komiczne momenty byłby to świetny dramat wiernie oddający realia sądów amerykańskich. Dzięki błyskotliwej grze Pesci i Tomei powstał jeden z większych klasyków lat 90-tych. Ocena końcowa 80%

1. Jak powinny być rozłożone akcenty w komedii? 
2. Co postawilibyście na pierwszym miejscu, żeby tytuł ten był ponadczasowy? 
3. Co waszym zdaniem czyniło taką produkcje wyjątkową?

Share:

Retro recenzja Gorączka z 1995 r.

Dobre kino wymaga czasu. Nie jest to seans, który odhacza się od tak, bez zastanowienia bez uwagi. W każdej scenie coś się dzieje, bo jest to profesjonalizm w każdym calu.

Dostałem propozycje sprostania wyzwaniu. Zrobić maraton filmowy, który będzie naprawdę wymagający. Podniosłem rękawicę i oto co zobaczyłem. Gorączka z 1995 r. to największe dzieło tamtej dekady. Legenda wyreżyserowana przez Michael Manna człowieka wiedzącego jak stworzyć coś wielkiego.


Jak jednak odbierze tą produkcję zwykły odbiorca? Podniesie się temperatura i dostanie tej gorączki? A może wyłączy w połowie i da sobie spokój? W końcu doszło do bardzo ryzykownego zabiegu w postaci pokazania szerzej prywatnego życia bohaterów! Takich rzeczy wcześniej nie było. Czemu?

Widzowie przyzwyczajeni zostali do szybkości i efekciarskich scenach patrzyli pogardliwie jak obdziera się ich ulubieńców z bycia kimś więcej niż szarym człowiekiem. Lecz jak się wie co się robi to można przeskoczyć każdą przeszkodę.

W Gorączce zobaczyłem coś więcej niż kolejny film gangsterski przepełniony strzelaninami, czy pościgami w wielkim mieście. Tam skupiono się na realizmie. Odstawiono na bok wszelkie upiększenia, które miały podbić stawkę. Jak pisałem wcześniej reżyser postawił na to, aby pokazać życie codzienne przestępców jak i policji.


Nie jest to oczywiście pierwszy raz jak nadarza się okazja do tego. W innych filmach, które omawiałem już dało się prześledzić co się działo w kuchni. Tutaj jednak mamy rozbudowany obraz klasycznego kina akcji. Dodało to liczne kontrasty i perspektywy nadano dzięki temu ludzkiego wymiaru.

Ja tu gadu, gadu, a czym jest Gorączka? Mógłbym przyczepić łatkę, o policjantach łapiących bandytów. Jest to wielkie uproszczenie, wracając o do tematu. Dochodzi do napadu na konwój i dochodzi do większej wpadki. Strażnicy niestety nie przeżywają tego napadu i do akcji wkracza porucznik Vincent Hanna (Al Pacino).

Po drugiej stronie mózg gangu Neil McCauley (Robert De Niro). Cały seans to pojedynek tych dwóch panów. Małe wtrącenie jest to pierwszy film, w którym pokazują się na wspólnych scenach. Dobra idziemy dalej, pomimo bycia po dwóch stronach barykady sporo ich łączy robią to co umieją najlepiej i tym się stają.


Każdy z nich planuje swój  najmniejszy krok. Grają ze sobą w szachy z pokerową twarzą, bo w tą grę na tury wchodzi  na pełnej poker. Każda chwila, a idąc dalej wydarzenie może być, albo nie być dla, któregoś z nich. Pomimo takiego podobieństwa są i zasadnicze różnice. Porucznik Hanna to nerwowy i impulsywny jegomość, a może Pacino potrafi już tylko drzeć się na każdym kroku.

W Zapachu kobiety też w głównej mierze sceny z nim wyglądały jak w Gorączce z tą różnicą, że nikogo nie zabił. Oddać muszę jednak sprawiedliwość i dodać parę rzeczy. Jako ojczym był naprawdę przekonywający pokazał jak da się zaangażować w role rodzica i męża. Trzy małżeństwa pozwoliły nabrać mu wprawy.

McCauley to z kolei samotnik żyjący zasadą nie przywiązuj się do czegoś, czego nie możesz porzucić w ciągu 30 sekund. Trzymał się tej zasady do samego końca, choć można polemizować z tym. De Niro zagrał pierwszorzędnie tą rolę i nie mogę złego słowa powiedzieć. Była nawet scena szczególne zapadająca mi w pamięć, ale o tym za chwilę.


Musze zwrócić uwagę na fakt, że nie wniósł niczego nowego w kreacje tej postaci w stosunku do produkcji, o których pisałem. Wykreował swój wizerunek gangstera i nie zmienił tam nic nawet o jotę. Jeśli ktoś wspomni o jego większym opanowaniu, czy nawet mniej morderczej skłonnościach do towarzyszy to odpowiem tak....

Robił to bardziej elegancko i rozważnie. Natomiast przez pewien błąd zawalił wszystko. Podejście jego bohatera wynikały częściej z losowości wydarzeń, a niż świadomych chłodno przemyślanych decyzji.

W czasie seansu jest wiele scen wartych omówienia jedną z nich jest konfrontacja Hanna i McCauley. Rozmowa między nimi przypomina spotkanie dwóch przyjaciół. Pokazano tu zderzenie dwóch światów i dostrzegłem nić porozumienia między nimi. Bo nikt nie zrozumie tego co przeżywa jak ktoś będący bliźniaczym odbiciem drugiego. Miałem wrażenie oglądanie ludzi mających stanąć do pojedynku, a wygra ten kto będzie szybszy.


Następnym wartym głębszej analizy wydarzeniami był napad na bank. Wszystko jest tak pokazane jakby miało się oglądać film dokumentalny. Ujęcia są proste bez dodatkowych urozmaiceń. Kamera jest niemalże przyklejona do aktorów. W całości towarzyszy jeden motyw muzyczny, a kończy się dopiero po rozpoczęciu strzelaniny.

Warto zauważyć co natomiast jest słyszalne oprócz zapętlonej muzyki. Słychać każdy krok, zamki, wszelkie efekty dźwiękowe. Natomiast na ulicy już jest tylko lepiej. W czasie nagrywania używano ślepaków, a huk jakie wydały potęgowane było przez otaczające budynki. Efekt jaki trafił do filmu był dopiero druga wersją jaką zrobiona w postprodukcji.

Teraz trochę o ujęciach. Sceny te są proste w ujęciach nie ma sugestii, czy osądu kamera jedynie przyjmują role milczącego świadka wydarzeń. Położono nacisk na minimalizm, aby walka jaka się tam rozegrała mogła lepiej być pokazana. Aktorzy przeszli specjalne przeszkolenie z użycia broni. Treningi różniły się od siebie tak, aby były widoczne różnice między służbami, a gangsterami. 


W tym całym show nie wolno zapomnieć o bohaterach drugoplanowych. Dano też im pięć minut pokazując jak człowiek może przekreślić sobie życie przez jedną decyzję. Nie było to zbudowanej na jednej przypadkowej rozmowie, a stopniowo rozbudowane tak, aby widz mógł lepiej zrozumieć motywacje.

Ironią jest to co decyduje o tym kto przeżyje. Można było spodziewać się, że będzie to ten, który jest najbardziej cwany, sprytny z przysłowiową głową na karku. Los jednak bywa nieprzewidywalny. Jeden gest, jedna chwila pozwoliła ocalić najmniej oczekiwanej osobie.

Czy warto obejrzeć Gorączkę? Od samego początku do końca jest to klasa sama w sobie. Wyważono tam wszystko tak, aby wątków obyczajowych nie było za dużo, a akcja pojawiała się na tyle często, aby trzymać w napięciu widza. Położono nacisk na szczegółowość i realizm. Jednak największym przełomem było pokazanie jak groźni gangsterzy i twardzi gliniarze funkcjonują, gdy odkładają kaburę na bok. 

Tym razem z propozycja wyszła od Przygodozony. Wiedziała co robi podsuwając mi ten film. Jak zwykle gorąco zachęcam do zajrzenia na je blog i zostawienie komentarzy. 

A jakie jest wasze zdanie na mieszanie kina gangsterskiego z obyczajowym? Usunęliście tą cześć programu na rzecz efektywnych pościgów i licznych eksplozji? Sekcja z komentarzami jest wasza.




Share:

Retro recenzja Egzekutor z 1996 r.

Każda epoka kiedyś musi się skończyć. Ludzie nie chcą wiecznie oglądać tego samego. Kiedy nadejdzie ten finałowy film składający hołd temu co było?

Egzekutor z 1996 r. z Arnoldem Schwarzeneggerem to coś więcej niż ukłon do klasycznego kina z twardzielami. Jest to podsumowanie jego dotychczasowej kariery. Jeśli oglądaliście Herkulesa z Nowego Jorku to rozumiecie jak długą przeszedł drogę.


Jeśli chcecie to napiszę recenzję. Zamówienia zostawcie w komentarzach. Patrząc hen wstecz widzę młodego 21 letniego początkującego aktora, który nawet nie mówił po angielsku, a dostał główną rolę. Oczywiście po znajomości, ale mniejsza z tym. Rozwinął on skrzydła, a w Egzekutorze pokazał wszystko w pełnej krasie. Na pokaz mięśni nie ma co liczyć drogie panie.

Wracamy do początku, a na końcu będzie mała geneza filmowa. Od samego początku widz ma styczność z protagonistą. Nie jest on pokazany od razu cały, o nie. Postanowiono dawkować to, aby odbiorcy nabrali oczekiwań. Początek seansu z pełną dosadnością prezentuje co będzie serwowane tego wieczora.

Potężne eksplozje i końska dawka braku realizmu w każdym możliwym aspekcie. Czyli wszystko co najlepsze. Arnold Schwarzenegger wciela się tajnego agenta Johna Erasera Krugera człowieka od znikania. Ujmując jaśniej chroni świadków koronnych. Nie może jednak być to za łatwe zajęcie i macki wroga sięgają bardzo wysoko. W drugą protagonistkę wcieliła się Vanessa Williams jako Lee Cullen.


Egzekutor ma rzeczywiście w sobie ducha lat 80-tych. Został nagrany naprawdę w wyważony sposób. Momenty kiedy dało się złapać oddech lub chęć sięgnięcia po telefon nie istniały. Cały czas szarżowano z coraz to bardziej brawurowymi wybrykami, które zostały okraszone efektami specjalnymi zarówno tradycyjnymi jak i CGI.

Dało się wyłapać parę błędów jak np. w scenie z skokiem z samolotu widać twarz kaskadera. Ewentualnie warto zwrócić uwagę na zegar, który w czasie kopiowania tajnych dokumentów się cofa. A może w montażu się poplątano?

Bardziej niż to widać ząb czasu na ujęciach kiedy akcja toczyła na wiszącym kontenerze, widok na ziemie dziwnie znajomo się prezentuje. Gdzie to widziałem? A tak w Robocop z 1987 r. była to finałowa scena na samiutkim końcu filmu.


Trudno się pisze o tej produkcji. Jest po prostu dobra, lecz nie ma w sobie niczego zachwycającego, prawie. Ani nie zjechali jakiegoś konkretnego aspektu, aby jechać po tym jak po łysej kobyle. Za dużo koni w tym tekście, jeszcze jakiś pojawi się na dachu we śnie.

Jak się tak zastanowić było coś do czego mogę się doczepić w pozytywny sposób. Ślad po strzale z „najpotężniejszej broni”. Pierwsza myśl Ghostbusters przeszli na stronę Gozera, a w wolnej chwili projektują broń.

Fabularnie jest w porządku, choć nie brakuje banałów. Nie silono się na jakiś wymyślną historie. Pochwalić należy za starania się połączenia kluczowych, podkreślam kluczowych wydarzeń tak, aby całość była zjadliwa. W scenach pobocznych jednak ciut oszukiwano i za pomocą magii postprodukcji działy się cuda. Jedynie w jednej scenie pokazano, gdzie gołąbeczki się schowały.


Miałem w zanadrzu bardziej pochylić nad sceną w Zoo, ale wyszedł tam czeski film i przejdę do finału. Jest tam sporo krótkich ujęć zostawiających widza z pytaniem, ale jak to tak można? Po takim trudzie? No i zaskoczenie wjechało z siłą lokomotywy. Za to tylko dałbym mocne 85%.

Teraz pora na garść faktów. Egzekutor to ostania produkcja, w której Arnold mógł sobie pozwolić na posiadanie ostatniego słowa. Tak jak pisałem wcześniej w partnerkę filmową wcieliła się Vanessa Williams. Została polecona przez małżonkę Arnolda, Marię Shriver, która z kolei zagrała Lee Cullen. Koszt tej produkcji wyniósł 100 mln $$, a zarobiono 242 mln $$. Był to najdroższy tytuł jaki został nakręcony w latach 90-tych.

Czy warto obejrzeć Egzekutora? Mam mieszane uczucia. Nie dano mi czegoś, co mnie zwaliło z nóg. Jedynie mogłem patrzeć z uznaniem i powtarzać w duchu: oby tak, dalej, żeby czegoś nie spaprali, jest całkiem, całkiem. Ocena końcowa 76%. A dla tradycjonalistów 7.5/10

Zgodnie z obietnicą z propozycją wyszła od Crouschyncy po raz kolejny. Tradycyjnie zachęcam do zajrzenia na jej blog. Czekam na kolejne propozycje, którymi zaskoczy mnie jak i was.  

Jak podchodzicie do filmów niestarających się wyjść z strefy komfortu i przyjmują bezpieczne schematy? Jakbyście mieli możliwość coś zmienić w takim filmie to co to by było? A na końcu najważniejsze, ile realizmu, jeśli już w ogóle powinno się umieszczać w takim kinie?  


Share:

Retro recenzja Cyborg z 1989 r.

Siedzę, siedzę i dalej siedzę, a wy to czytacie. Współczuje (śmiech).* Dostałem do wyboru obejrzeć Cyborga z 1989 r. lub Street Fightera 1994 r. Co tu wybrać, co obejrzeć? I wiecie co wam powiem? Jeszcze takiego cyberpunkowego kotleta mielonego nie widziałem.

Sponsorem dzisiejszej recenzji jest mr Andrzej W. (pisownia oryginalna). Zapraszam do jego bloga będącego dowodem, że prawdziwi filozofowie dalej istnieją i mają naprawdę dużo do powiedzenia. I ponawiam pytanie kiedy zajrzysz na swój drugi blog?


Zanim przejdę do konkretów małe ogłoszenie. Każda osoba, która po raz pierwszy zaproponuje nowy film będzie wymieniona na samym początku. Ci z was co już to zrobili będą wspominani za każdym razem na końcu po podsumowaniu danego posta. Jak już wyjaśniłem, co miałem wyjaśnić przechodzimy do tematu głównego.

Co by wyszło jakby połączyło się Shreka, Fallouta i The Last of Us? Bez wątpienia Cyborg z 89 r., bo jeszcze nie wiedziałem czegoś takiego. Nie jest to pierwszy raz kiedy dostaje do obejrzenia coś, co wychodzi poza schemat i trzeba się zastanowić… Co jest nie tak z moim życiem, że to oglądam?

Dostałem postapokaliptyczną historie, w której Shrek jest najemnikiem, a doczepiła się do niego niezależna strong femina. Nie potrzebuje nikogo i nikt nie zabroni jej iść  tą droga, ale ciągle pyta: daleko jeszcze? Uganiają się za Ellie, znaczy się za cyborgiem. Dane o leku ma na twardym dysku. Na szczęście nikt nie będzie chciał jej mózgu wyciąć jak w grze.


Natomiast po drugiej stronie tego wszystkiego jest groźny Fender Tremolo (Vincent Klyn) z głosem Terminatora, o właśnie jeszcze tego brakowało do szczęścia. Po takim miszmaszu powinno się zadać pytanie: co to w takim razie jest? Skwitowałbym to tak: groch z kapustą, ale... (to jest ten moment kiedy wywalasz wszystko, co było przed przecinkiem).

Jest całkowicie inaczej niż początkowo się wydaje. Pod tą larpową otoczką nagrywaną przez grupę bogatych dowcipnisiów z forsą zamiast mózgów zdołałem coś znaleźć. Oni chcieli zrobić ten film dla zabawy. Miała być to czysta rozrywka, która swoją nieobliczalnością wywróci wszystko do góry nogami. Krytycy oszaleją, a widzowie będą zachwyceni tą parodią wszystkiego co jest możliwe.

Zacznę od kamery, początkowych scenach widać jak poszczególne ujęcia podkreślają grozę lub strach. Wreszcie czułem co twórcy chcieli przekazać. Nie ma jednak jednego stylu na pokazanie poszczególnych typów wydarzeń. Nikt nie powie, ale to było w stylu określonego reżysera. Umieszczono tam dosłownie wszystko co im przyszło do głowy.


Przez to żonglowanie sceny, w których Gibson Rickenbacker (Van Damme) walczy z banda antagonisty w ruinach wygląda jak w jakiejś baśni. Pomimo settingu na apokalipsę miał się wrażenie oglądania właśnie fantazy. Wszystko to tylko, aby za chwilę przeskoczyć do randomowego teledysku z 50 centem z czasów jego świetności. Następnie światło w wielkim skrócie pisałem o znaczeniu kolorów i umieszczaniu postaci w ciemności, półmroku i świetle dnia.

Wykorzystano to bez większego zastanowienie, cały czas idąc jak po liście do odhaczenia. W tym wypadku zachowano pewien spójny obraz i bez problemu wiedziało się kto jest kim widząc tylko ten mrok wylewający się z ekranu. Idę dalej i się nie zatrzymuje. Barwy, tak tego też było dużo, aż za dużo. Czy człowiek od oświetlenia znał się na rzeczy? I tak i nie… zarazem. W określonych momentach rzeczywiście dominował konkretna barwa. Tylko czemu ta czerwień oślepiała aktorów? Oni wiedzą co to jest umiar?

Następnie dekoracja najbardziej demaskowała swoją niską jakością. Praktycznie ani przez chwilę nie dało się uwierzyć w to co się widziało. Makiety, dekoracje budynków to nawet producenci kina klasy B mogli się wstydzić. Przez takie cięcia w kosztach na początku odwołałem się do larpa. Wiadomą rzeczą było byle grupy nie stać na taki wystrój. Lecz dalej waliło to tandetą na kilometr.


To nie koniec tego spektaklu, czym się charakteryzowali grający aktorzy w latach 80-tych? Muskulatura ma się rozumieć i na dzień dobry prężą bicepsy. Nie mogło tego po prostu zabraknąć ani na początku ani na finale. Bitka na gołe klaty być musiała.

Jeszcze mały akapit o fabule. Jej tam nie ma, no jest i nawet momentami przyciąga uwagę. Takimi małymi jak moja wypłata. Wiem, aż trudno to sobie wyobrazić. Jednak oni starają się wprowadzić trochę dramatyzmu i pokazać nieco szerzej przeszłość protagonisty. Tylko w momencie największej tragedii wywalają się na glebę.

Czy warto obejrzeć Cyborga? Jak się ma żołądek ze stali i spora tolerancje na wszelkie niedoskonałości to z całą pewnością będzie to udany seans. Każdy fan kina klasy B i niższego będzie zachwycony tą końską dawką kreatywności. Tym razem nie zapomniałem o ocenie 8/10 i Złota Malina.

Czy odejście od znanych schematów jest waszym zdaniem dobre? Może jednak lepiej stawiać na mniejszy rozmach, ale z bardziej dopracowanymi szczegółowymi? I przede wszystkim jakie polecacie filmy z tej ligi? 

*Błąd 404

Share:

Retro recenzja Nieuchwytny cel z 1993 r.

Kolejny tekst i wraca dobrze znany nam Jean-Claude Van Damme w swojej kolejnej roli. Tym razem wciela się w zwykłego szarego obywatela z problemami. Stan ten nie może jednak trwać za długa, bo na horyzoncie pojawia się piękna nieznajoma.


Nieuchwytny cel z 1993 r. w reżyserii Johna Woo. Był to pierwszy film jaki nagrał w USA. Jak widać nawet reżyserzy lubią wracać na łamy tego bloga i pokazać co tam maja jeszcze w zanadrzu. Co mogę powiedzieć o tym filmie? Przede wszystkim jest przegadany i to bardzo. Pierwsza, a właściwie większa część tego co zobaczyłem to liczne rozmowy. Większe, mniejsze i z nożyczkami. Ups, udajmy, że tego nie było.

Twórcy prowadzą widza jak za rękę. Praktycznie nim coś się stało już pokazano wszelkie wskazówki pozwalające się tego domyśleć. Nie zabrakło oczywiście jakiś wstawek, gdzie Chance (Van Damme) mógł się popisać swoimi umiejętnościami. W tym obrazie zaszło wiele zmian, które mogłem zaobserwować.


Gdy zaczęli się prać po twarzach nie było to eksponowane w idealny sposób. Ujęcia były bardziej dynamiczne. Dziś powiedziałoby się maskujące braki aktora. Tutaj raczej interpretować to należało jako dodanie animuszu, albo miało dodać większego napięcia.

Kolejną interesującą różnicą względem poprzednich filmów skończyła się zabawa w gładkiego Mariana z niewinną twarzyczką. Protagonista jest co prawda na początku ciut rycerski, ale ma to uzasadnienie w fabule.


W kolejnych scenach widać jego prozaiczne podejście do życia. Zresztą cały jego wizerunek przypomina najemnego zbira, a niż ratującego z opałów damy. Zerwanie z początkowym wizerunkiem dobrze mu zrobiła. (Ale włosy to by mógł umyć)

No, a jak przedstawia się jego motywacja do działania? Nie jest jakiś szczególnie rozbudowana. Działa pod impulsem i jak to w takich sytuacjach bywa wszystko układa się idealnie. Nikt się nie obraża i jego żonglowanie decyzjami nie dziwi, bo czemu by miało?

W tego typu kinie akcji zawsze dochodzi do jakiegoś momentu, aby sam protagonista się zaangażował. Tutaj też się to stało, ale… Nie miało to sensu. On już wcześniej wszedł w tą sprawę na całego, a wspomniany impuls nie był jakimś bustem. Nie sprawiło to jakiejś zmiany w postaci, ja wam pokaże itp. Praktycznie było minęło, a no cóż, w każdym razie. Powinienem wstawić tu tego mema z Lokim.


Jak sprawa zaczyna nabierać rumieńców dopiero dostaje się konkrety. Jest to już praktycznie finał całego filmu, w którym zaczynają się wszelkie pościgi, eksplozje i przeładowywania magazynków. W tym pandemonium widać już zalążki kiczu jaki widziałem w kolejnym filmie Woo, czyli Bez twarzy.  

Strzelanie odwróconą do góry nogami bronią jak z karabinu, nie ma problemu. Strzał w ramię i zmiana kadru, aby antagonistę odrzuciło jakby dostał w klatę. Proszę uprzejmie, coś jeszcze podać? Niech będą fajerwerki i strzelanie przez ścianę. Lecz wcześniej zmiana magazynków i gadka szmatka. Jakby ktoś pytał to gołębie były. Tylko nie spodziewajcie się równie wzniosłej sceny w kościele.

Warto powiedzieć coś o antagonistach. Jak oglądaliście Mumie to poznacie Arnold Vosloo w roli Pik van Cleef, też jest tym złym, ale bez bandaży. Wypadł naprawdę profesjonalnie jak na standardy filmu. Choć momenty kiedy grał pierwsze skrzypce pozbawione były logiki. Nie wszystkie, ale jak się je zobaczy to się już nie da zapomnieć. Czemu poszli w takie przesadzone efekciarstwo? Trudno powiedzieć. Praktycznie nic nie wnosiło do filmu.


Jego wspólnik Emil Fouchon (Lance Henriksen) to klasyczny złoczyńca mający być w szczególności groźnie wyglądający. Nie twierdze, że wypadł kiepsko, ale bardziej widzę w nim klasycznego przedstawiciela złych prawie stereotypowego złola. W polowaniach jakie organizował rzeczywiście czuć było i widać też jaki był bezwzględny. Kiedy jednak otoczka znikała liczyła się tylko jego prezencja.   

Warto nadmienić pewne elementy techniczne. Dodawano liczne zbliżenia, ale takie naprawdę przeholowane. Nie wiem, czy chcieli zbadać im zęby, czy co? Ujęcia te nie sprawiały zmiany spostrzegania, czy klimatu filmu. Podejrzewam coś całkiem innego. Prawdopodobnie było to prezentacja możliwości kamer. Patrzcie, podziwiajcie widać wszystko bez straty jakości.

Efekty specjalne były dość nierówne tak jakby nie wiedziano do końca jak ma to wyglądać. Widać było jak na dłoni brak koncepcji pokazania ostrzału. Zdecydowano się na bazukowo podobne gnaty. Zwykła spluwa działa jak miotacz rakiet, albo zamiast strzałów w ziemie i piachu, czy co powinno się pokazać na pierwszym planie były fajerwerki.


Czy warto obejrzeć Nieuchwytny cel? Jak się nie ma na liście nic lepszego do obejrzenia to od biedy się da. Jak wyrzyskie inne filmy. Wróć jest jeden, którego nie dało się skończyć był, aż tak tragiczny. 

Napiszcie w komentarzach jakiego filmu nie daliście rady skończyć. Ciekawe, czy ktoś na to trafił. A jak wy spostrzegacie produkcje Johna Woo? Przyrost formy nad treść, czy przemyślane dzieło?

Ten humorystyczny akcent w tekście to forma podziękowania za liczne pozytywne komentarze od Crouschyncy, która bardzo motywuje mnie swoimi komentarzami pod aktualnymi i starszymi wpisami. Jak poprawiałem ten tekst to zauważyłem przypadkiem, oczywiście nowe. Natomiast pomysł na przerobienie mema For Frodo wziął się stąd, że leciała muzyka z Władcy pierścieni. 

Share:

Retro recenzja Bez twarzy z 1997 r.

Czy mówiłem wam jaka jest definicja szaleństwa? Jest to obejrzenie wiekopomnego działa, a potem sięgnięcie po film, który ogląda się do kotleta. Przed państwem kultowy akcyjniak z 97 r. Bez twarzy.

Przychodzę z kolejną recenzją na życzenie. W tym tygodniu dominują panie, a w tą niedziele temat recki wybierała ponownie Crouschynca. Czekam na kolejne propozycje, aż boje się myśleć w jaki wir akcji następnym razem trafię. (śmiech)


O tej produkcji można powiedzieć wiele, ale jedno jest pewne Woo się bawił dobrze reżyserując ten maraton wybuchów i strzałów. Początkowo w zabójczy „duet” mieli się wcielić Stallone i Arnold. Ostatecznie padło na Cage i Travolta.

Najpierw coś o fabule, a potem się pobawimy tym co podali na tacy. Protagonista jest tajniakiem, który ściga najgroźniejszego przestępcę znanego jako Castor Troy. Prawdziwy szaleniec, morderca i tak dalej, i tak dalej (napisałem tak specjalnie). Inaczej oczywiście być nie mogło. Jednak pomimo początkowego zwycięstwa wspomniany antagonista pozostawił „niespodziankę”. Zaczyna się gra z czasem, a jedynie brat Castora wie, gdzie szukać. 

Teraz muszę uściślić pewne fakty, a więc kto nie oglądał zjedzie akapit niżej. Aby się dowiedzieć, gdzie jest bomba zmieniają Archera (protagonista) w sobowtóra Troy'a i przeszczepiają mu twarz owego jegomościa, którego szczerze nienawidzi. Dowiecie się czemu na samym początku seansu. Jednak coś poszło nie tak i doszło do „zamiany ciał”.


Koniec spoilerów, ocenić ten film można następująco. Jest tak beznadziejny, że aż świetny. Przyrost formy nad treść to większa część tego co było mi dane zobaczyć. Szczerze przeżyłem szok, bo tempo i wydarzenia odbiegały o 180 stopni od tego, co widziałem wcześniej. Jednak jak się człowiek przyzwyczai do tego co się tam działo na początku to poradzi sobie z resztą. 

Najmocniejszą kartą była zamiana ról. Nie od razu, najpierw dano tyle czasu, aby zapamiętać charakterystyce zachowania obu panów. Dobre posunięcie, winszuje. Cage postarał się nadać swojej złowrogiej postaci spora dawkę szaleństwa. Miałem wrażenie próby pokonania Jim Carrey’a w robieniu najbardziej pokręconych min. Zresztą jeszcze raz je pokaże jak wcieli się w Ghost Rider'a.

Po drugiej stronie Travolta kochający rodzic i mąż będący cały czas przygnębiony lub robiący oczy jak Kot z Shreka. Po wielkim twiście fabularnym Cage miał znacznie łatwiej, bo jedynie musiał zagrać troskliwego partnera. Z kolei John Travolta pokazał klasę robiąc wszelkie kocie ruchu. W pewnym momencie nawet zaczął się popisywać i miałem wrażenie, że widzę Jacka Nicholsona w roli Jokera.


Musze jednak zniesmaczony zwrócić uwagę jak opracowano marnie sceny, gdzie się dublowali. Fabularnie jest kryty jedynie Castor, bo nie mógł wiedzieć wszystko o rodzinie Archera. Natomiast wspomniany agent miał mieć taką obsesje i wiedzę, że nie powinien mieć problemów z udawaniem swego nemezis. Ktoś jednak nie przyłożył do tego i walił błędami z taką siłą na jaką go było stać. 

Jakby to mógł przeczytać scenarzysta to powiedziałby: trzymaj moje piwo. Bzdurne wydarzenia w logice sięgnęły jeszcze większego poziomu. Jednak nic i tak nie trzymało się kupy, no prawie. Więc pomimo świadomości tego co jeszcze nastąpi to i tak bawiłem się dobrze i odhaczałem kolejne "piruety" jakie wykręcali. 

Warto pochylić się nad licznymi strzelaninami jakie miały miejsce. Co tam się wyczyniało to się w głowie nie mieści. Ująć to mogę tak: włożyli wszystkie efekciarskie sceny jakie wyszły do tej pory i przyspieszyli jeszcze do maksymalnej prędkości. Żeby się nie nudziło, oczywiście.


Było w tym jednak jedna konsekwentna zasada. Wszelkie cele, pojedyncze, czy grupy niezależnie od tego co robią stoją, latają mają zostać zniszczone jeśli nie ma tam dwóch najważniejszych bohaterów. No ok, jeszcze druga żaden z nich nie mógł załatwić drugiego nie wcześniej niż na końcu filmu. Przez takie zabiegi byli szybsi niż jakakolwiek kula, którą wystrzelono, a było tego naprawdę sporo.

Wszystko to o czym do tej pory napisałem przedstawiło mocno przerysowany film będący bardzo świadomy tego czym jest. Jednak i tutaj postarano się o wiele wydarzeń, które nie wpisywały się w całościową wizję. Nazwałbym to luźnymi wtrąceniami. Rodzaj przebłysku, w którym chcieli nadać pewnego realizmu.

Najbardziej rozczarowuje finałowa walka. Pomimo świetnej gry aktorskiej i tego, co pokazali. Ukazali tam pełne szaleństwo Castera i desperacje Archera. Tylko jedna rzecz zniwelowała wszystko. O tym napisze w spoilerowej części po podsumowaniu.


Czy warto obejrzeć Bez twarzy? Powiedzmy, że tak… Jednak tylko wtedy jak się jest świadomy tego czego się chce i co ma do zaoferowania ta produkcja. Liczne przerysowane sceny walki przedłużane i pokazujące tak nierealistycznie jak tylko pozwalał budżet. Za to z niezłą fabułą z licznymi bohaterami nietraktującymi nic na serio, a jedynie bawiącymi się koncepcją kryminału. Ocena końcowa 7.5/10.

Witam serdecznie w części, gdzie będę mógł dać upust wszelkim debilizmom jakie zobaczyłem.

Numer jeden jakim cudem Caster nie był pilnowany w szpitalu? Ok, jest oficjalnie „warzywem”. Mogli go zutylizować, bo to co najważniejsze już przekazał, a przez to stracił twarz. Następnie, brak ochrony w obiekcie, czy samych ludzi, którzy znali prawdę. Po co im? A niech się spalą ze wstydu.

W więzieniu jest wiele momentów jak Archer wychodzi z roli. Wyraźnie nie wie kto, co i z kim ma gadać. Przechodząc test wiedzy o życiu Castera i jego znajomych oblewa. Przy bracie jeszcze bardziej się mylił, bo czemu nie. Praktycznie może raz udało się zrobić coś jak należy.

W scenie z krzesłem elektrycznym pomaga mu koleś, którego żona zrobiła z Casterem skok w bok, a przynajmniej tak on myśli. I co, i nic od tak: spoko jesteś pomogę, bo tak. Jednak najbardziej ubawiło mnie okaleczanie twarzy Archera na samym końcu. O nie, będzie oszpecony na całe życie, a nie czekajcie. Czy przypadkiem ich super technologie nie usuwała wszelkie blizny itp.? 
Share:

Retro recenzja Chłopcy z ferajny z 1990 r.

Przyszliście na mój blog i prosicie Don Pietro napisz o Goodfellas. A czy napisaliście komentarze? No tak, a więc dostaniecie co chcieliście. Jedziemy z tym koksem, tylko helikoptera nie będzie.

W trakcie seansu przypomniałem sobie jednak, że oglądałem ten film. Jednak nie wszystko i powrót po latach okazał się czymś czego potrzebowałem, a nie wiedziałem o tym. Podziękowania dla PrzygodozonyOld Lady, Kacpra z Blogu 137 za zachęcenie do sięgnięcia po ten klasyk. Koniecznie zajrzyjcie na ich blogi.


Chłopcy z ferajny z 1990 r. to dzieło sztuki i prawdziwy dramat z dużą ilością „przetworów mięsnych”. Jak ktoś obejrzał wcześniej Prawo Bronxu to na pewno zauważył coś znajomego. Czuć w tym tytule kontynuacje tego co się działo w tamtym filmie. Mówiąc jaśniej, co by się stało jakby pewien małolat poszedł złą drogą.

Zacznę od początku. Już pierwsza scena to nie jest tylko przyciągające uwage krwawy spektakl. Otwarcie tego typu zaczęto nagrywać dopiero w latach 80-tych. Chodziło o to, aby zbudować napięcie, które przyciągnie widza, a następnie cofnąć się do samego początku. Wszystko, po to by powrócić tam z powrotem i pokazać, co się stało dalej. Dość często można było zobaczyć to u Van Damme jak np. Uniwersalnym żołnierzu, tam oglądamy jak trafia do czarnego worka. Nie będę zdradzał, jak się to tutaj potoczyło, ale naprawdę warto.

Początek filmu zaczyna się od przedstawienie historii przez samego protagonistę. Jest to większy skrót, a niż część na której trzeba się skupić. Głównym daniem jest część jak Henryk działa jako pełnoprawny gangster. Warto jednak prześledzić jego młodzieńcze perypetie. Pomimo dość wielkiego przeskoku lepiej można zrozumieć jego motywacje.


Istotną różnicą jaka miała miejsce między bohaterami filmów ostatnio omawianych to metoda wychowania i ludzie, którzy ich otaczali. Henry miał ojca potrafiącego jedynie stłuc go na kwaśne jabłko. Natomiast najważniejszym czynnikiem napędowym była bieda. Łącząc te kopki szybko można dojść dokąd to zmierzało.

Zresztą, o czym ja mówię. Staram się dodać większej głębi protagoniście, a tak naprawdę jest on dość prosty. Chce, kasy i wie jak ją zdobyć. Nie będzie miał większych rozterek moralnych i nawet morderstwa nie będą stanowić większego problemu, to tylko biznes i tak jest świat zbudowany.

Akcja Goodfellas rozgrywa się od lat 50-tych, aż do 80-tych tym razem mamy cały przekrój i nie będzie problemu z taksometrami. Zaprezentowana tutaj mafia ma już o wiele bardziej dorosły wyraz. Nie jest tak ugrzeczniona jak w poprzednim filmie, czy pokazana jak wysoka kasta z Ojca Chrzestnego. Porównać to można do struktur przestępczych jakie miały miejsce u nas w latach 90-tych.


Hierarchia była jasno ustalona, a do tego pokazano jak szybko sojusze mogą powstawać i się rozpadać. Usunięcie niewygodnego człowieka następowało bardzo szybko, bez żadnych przekleństw, czy czegoś w tym stylu. Przychodzili jako przyjaciele i robili to z uśmiechem na twarzy w momencie kiedy ktoś był słaby i potrzebował pomocy.

Były wyjątki od tej zasady i trzymano się ich z wielką gorliwością. Nie wolno zabijać bez powodu konkurencji. Zabawne jest jak szybko się o tym zapomina. Bo widzicie to co się stało na samym początku będzie miało swoje konsekwencje hen daleko w przyszłości. W najmniej oczekiwanej sytuacji przyjdą konsekwencje, a wtedy uderza to z większą siłą. Z dzisiejszej perspektywy widz machnie ręką: zapomnieli tak to jest. Tutaj jednak domknęli ten wątek i to jeszcze z sporym przytupem.   

Praktycznie nie znalazłem takiego momentu, aby powiedzieć, coś skopali. Jak już chciało by się czegoś doczepić to zmiana narracji z dramatu w coś rodzaju komedii. Nie były to jednak dowcipy sytuacyjne, a wyśmianie pewnych schematów. Mały spoiler, co się nie robi po wielkim napadzie? Nie wydaje dużej kasy, na futra, czy samochody! Co robią geniusze zbrodni z gangu Olsena? Wszystko to czego im zabroniono. Przecież to logiczne, czego nie rozumiecie?!


Warto się przyjrzeć kolejnym wątkom. Najbardziej ciekawą postacią była pani Hill. Tutaj dostało się cały wachlarz i pokazanie drogi od dziewczyny z dobrego domu, aż do pospolitej przestępczyni. Czy możną ją krytykować? I tak i nie. W Stanach dla ludzi wszystko jest w porządku póki pieniądze są i nie ma się z tego tytułu kłopotów. Czyli nie dziwota, że nikt za bardzo nie wnikał skąd przeszyły małżonek zgrania dolary skoro twierdził, że są legalne, a policja nie gania się za nim.

Jak się tak zastanowić jednak czegoś zabrakło. Pokazując poszczególne etapy jej życia nie łączono ich w żaden sensowny sposób. Jedynie oglądało się to jak serial, w którym pomijało się część odcinków i trzeba było się domyśleć co się stało pomiędzy nimi.

Mówi się trudno i żyje się dalej, bo pokazali coś znacznie ciekawszego. W niedużym fragmencie przedstawiono życie rodzin członków mafii i jak spędzali wolny czas. Taka odskocznia od pracy mężów rzuciła nowe światło na to jak funkcjonuje ta społeczność. Do tego był plan tygodnia jeden dzień na wyjście z żoną, a drugi z kochanką. 

Wartało poświęcić jeszcze parę zdań Henremu. Szczerze, lepiej już było odstawić go na bok, bo w gruncie rzeczy bez wsparcia innych był nikim. Bardziej niż nim można było skupić się na De Niro będącego w wielkiej formie. Przeskok między wzorcowym obywatelem, a groźnym przestępcą było ciekawym doświadczeniem. Skrajne różne role pokazały jego warsztat aktorski.


Jest jeszcze jedna postać, o której koniecznie muszę napisać. Tommy DeVito granego przez Joe Pesci. Błyszczał, oj tak lśnił na tle innych i był tak wnerwiający jak to tylko było możliwe. Nie można odebrać mu tytułu lokomotywy napędowej w życiu Henrego. Niestety nie koniecznie poszło to w właściwą stronę. Lecz ja nie o tym. 

Sposób w jaki Pesei oddawał tego bohatera najbardziej do mnie przemawiało. Nie tylko wykonywał należycie swoją pracę, ale widać jak się naprawdę zaangażował. Jednym z istotniejszych scen powstała dzięki niemu. Napisze o tym później. 

Teraz jeszcze parę dodatkowych spostrzeżeń. Czesi tworząc Mafię 2 musieli i po ten film sięgnąć. Sprzedaż papierosów, czy życie w więzieniu były naprawdę dziwnie znajome. Powiedziałbym, że skopiowano je tam niemalże co do joty.


Nie zabraknie też omówień co ciekawszych zabiegów. Każda z scen morderstwa była staranie przygotowana. Starano się pokazać je tak by widz nie stracił nic, a jeśli gdzieś coś było mniej widoczne to nadrabiano to po chwili z nawiązką. Eksponowano z wielka starannością rezultaty "swoje pracy", naprawdę mocne. 

Z ciekawostek warto oglądać z uwaga jak Henry śmieje się z DeVito po raz pierwszy w barze dochodzi wtedy do improwizacji. Jak się pyta co w nim jest takiego zabawnego wymyślano na bieżąco dialogi nikt nie wyszedł z swojej roli. Nadmienię też o kilku błędach jakie miały miejsce, a było ich całkiem sporo:

Kiedy Henry i inni stoją przed lotniskiem Idlewild w 1963 roku nad ich głowami przelatuje Boeing 747. Ten samolot przeszedł testy lotnicze dopiero w 1969 roku, a do służby wszedł w 1970 roku.

Podczas sceny, w której Spider zostaje postrzelony w stopę, Tommy oddaje w sumie siedem strzałów z pięciostrzałowego rewolweru S&W Model 36 bez przeładowywania go.

Podsumowując, czy warto obejrzeć Chłopców z ferajny? Jest to dzieło z całą pewnością pond czasowe. Pokazują tam prawdziwą brutalność jaka funkcjonuje w mafii i to jak się kończy pogoń za pieniędzmi. W całej tej beczce miodu łyżką dziegciu stał się dorosły Henry, który jest dość nierówno napisany. Sądzę, że sprawiedliwą oceną będzie 8.5+/10.

Share:

Translate

Szukaj na tym blogu

Czytelnicy

O mnie

Moje zdjęcie
Na blogu znajdziecie obiektywne recenzje xD o mangach, anime i grach wideo, filmy i seriale. Dziele się swoimi spostrzeżeniami starając się promować wartościowe produkcje.

Kategorie