Recenzja Story of Seasons: Trio of Towns na New 2 Ds XL

Ciąg dalszy, dziennika młodego rolnika… farmera znaczy się. Codziennie dużo pracy i robienia ciągle tej samej roboty. Czego chcieć więcej?

Story of Seasons: Trio of Towns och, jak się cieszyłem, że w to zagram! W końcu za grę odpowiada Yasuhiro Wada. Tak dla uzupełnienia to on stworzył Harvest Mon i omawianą grę.


Niestety zamiast kolejnej sielankowej produkcji jak w przypadku Stardew Valley, którą robił Eric Barone sam jeden przez bite pięć lat. Dostałem coś zgoła innego. Przeciętną produkcję, w której nie opłaca się zarabiać. Powiedzenie, że pieniądz leżą na ziemi jeszcze nigdy nie było tak prawdziwe.

Zacznijmy jednak od początku i zobaczmy co dokładnie ma do zaoferowania Story of Seasons: Trio of Towns. Historia się zaczyna od dorastającego młodzieńca, któremu marzy się być farmerem.

Po drobnej dyskusji w domu, akcja przesuwa się na gospodarstwo wuja Franka. Tam się dowiadujemy od podstawach tego fachu i stopniowo zaczyna się wspinaczka, czy raczej praca na ugorze.


Nie będę komentował dalszej fabuły, bo mimo, że istnieje, o ile można tak powiedzieć nie odgrywa, żadnej roli. Nie nazwałbym jej nawet tłem, bo byłaby to gruba przesada. Podobnie jest z relacjami z mieszkańcami poszczególnych miast.

Jedyne momenty warte czytania to te w których coś tłumaczą w innych przypadkach szkoda fatygi. Początkowo protagonista to nikt inny jak chłopiec na posyłki. O dziwo wymyślono tylko kilka zadań dziennych, które będzie się powtarzać codziennie, aż do obrzydzenia.

Początkowo ma to nawet sens, bo dzięki temu zdobywa się środki na życie i odblokowuje dostęp do pozostałych miasteczek. Poszczególne misje trzeba wykonać w ciągu doby inaczej przepadną. Jeśli jednak się nie powiedzie nie ma żadnych konsekwencji.


Limit akcji jakie można wykonać ograniczają serduszka (stamina). Jeśli chce się pracować do późnych godzin trzeba się pożywić w gospodzie. Dzięki temu oprócz potrzebnej energii pozyskuje się bonusy np. siłę.

Jeśli jednak kogoś nie stać to może też skorzystać z tego co znajdzie w poszczególnych lokacjach lub wyhoduje. Jest możliwe, aby samemu gotować. Wraz z postępami w końcu dostaje się dostęp do pozostałych miast.

Pierwsze z nich Westown jest bazą startową. Stylizowane ono jest na taki powiedzmy Dziki zachód z przymrużeniem oka. Kolejne jest Lulukoko trapiki pełną parą i ze wszystkim co może się kojarzyć szaremu zjadaczowi chleba. Ostatnia lokacja to Tsuyukusa. Jakby to ująć? Azja pełną gębę. Rolnicze miasto w Chinach lub innej Korei.


To co je charakteryzuje oprócz rzeczy wymienionych powyżej to czas pracy poszczególnych sklepów i ich asortymentem. Początkowo mogłoby się wydawać, że to ciekawie rozbudowana gra.

Niestety nie opłaca się w niej bawić w rolnika, a warto być górnikiem. Naprawdę nikt nie zauważył jak wartość minerałów niszczy ekonomie gry? W momencie, gdy dostałem młot do ręki wszystko się rypnęło. Wartość diamentów czy innych szmaragdów jest wprost absurdalna.

Jeśli wszystko dałoby się kupić, na szczęcie nie da się to wymaksowanie gospodarstwa byłoby bardzo szybkie. Jednakowoż jest pod tym kątem inaczej. Aby odblokować dostęp do wszystkich terenów trzeba wykonać misję od ojca (farming tips). Zwykle chodzi o wyhodowaniu bądź wytworzeniu czegoś na z posiadanych zasobów.


Jest tylko jeden szkopuł, a mianowicie tempo rozwoju akcji. Powiedzieć, że jest wolno to jak nic nie powiedzieć. Trzeba uzbroić się cierpliwość, bo trzydzieści godzin to tylko połowa tego co możecie zrobić, a może i mniej.

Jeśli kogoś coś takiego nie zniechęca to ok., przejedzmy dalej. Sądziłem, że nie ma tu czegoś takiego jak konsekwencje i można na wszystkim położyć lachę. Okazuje się, że zaniedbane zwierzaki mogą zdechnąć. O nie! Jakie to straszne, a nie czekaj, luknę do portfela.

A nie sorry kasy mam tyle, że mogę kupić wszystko, a więc jednak to tylko symboliczna strata. Jeśli jednak komuś zależy na łaciatej to może o nią zadbać czyszcząc, dając przysmak lub lepszą paszę.


Ba, krowa czy inny koń może mieć doła lub focha. Wszystko to można sprawdzić w księdze znajdującej się w tym samym budynku. Podobnie ma się hodowla roślin. Jeśli pada deszcz nie trzeba podlewać, a wraz z mieniającą się porą roku sadzi się inne warzywa. Jeśli jednak się zapomni podlać to cóż wszystko uschnie i tyle. No i tu wreszcie pojawią się odczuwalne nie pożądane rzeczy.

Niektóre uprawy wymagają dużo, ale to dużo czasu. Jeśli więc zaniedba się ich rozwój trzeba będzie poczekać no nowe plony.

Jednak jak wiadomo nie tylko pracą człowiek żyje i co jakiś czas odbywa się festiwal. Jest to nic innego jak małe wydarzenie, które ma urozmaicić zabawę. Nie ma coś się spodziewać czegoś wielkiego. To co mnie zaskoczyło jak łatwo się wyrywa. Można rzec, że robi się to z wybiegu.


Na sam koniec zostawiłem mieszkańców. Są to marionetki, które chodzą sobie bez celu po mieście robiąc za dekoracje. Gdyby kampania była krótsza to ich występy odbywające się od czasu do czasu byłby bardziej interesujące, a tak mamy takie absurdy jak niedziałająca pocztę z której nie można wysłać wiadomości do domu mimo, że proszono o to.

Zamiast zrobić to jak tylko się przyjdzie do miasta trwa to około miesiąca czasu. Inne śmiechu warte momenty to jak trzeba podjąć decyzje, czy się do czegoś wtrącić. Tylko po co, skoro nie ma to żadnej ciągłości. Jedynie szkoda mi opiekuńczych duchów. Widać było w nich jakiś potencjał, który zupełnie nie wykorzystano, a szkoda.

Podsumowując Story of Seasons: Trio of Towns to pomyłka. Mimo, że ma tylko cztery lata za sobą to wygląda jak giereczka na Fb, czy inne Google play. Początkowo wydawało się, że zachowano wszystkie niezbędne mechaniki itp., aby chcieć grać. Stało się inaczej. W rozgrywce sam gracz nie stawia sobie celów do zrealizowania, a zamiast tego jest prowadzony za rączkę w zabawie dla przedszkolaka. Ocena 5/10.
Udostępnij:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Translate

Czytelnicy

Wyświetlania