Recenzja anime Ore dake Level Up na Ken

Są takie momenty kiedy warto dać drugą szansę. Początkowo wydaje się, że się wie czego można się spodziewać. Bywają jednak momenty kiedy ponownie się po coś sięgnie, aby wtedy zobaczyć co tak naprawdę ma do zaoferowania.

Jak oglądacie anime to w tagach można zobaczyć Op bohater. Pod tym dość szerokim terminie znajdują się, aż trzy typy protagonisty. Pierwszy to taki Ains z Overlord zagarnia na hita wszystkich jak leci. Następnie mamy już dość zbliżone do siebie postacie. Praktycznie niczym się różnią z malutkim wyjątkiem.


Różnica leży sposobie prowadzenia protagonisty. To tak jakby postawić naprzeciw siebie Naruto i Saitame. Zamiast robić kilka sezonów, gdzie będzie stopniowo się zmieniać wraz z kolejnymi sezonami, a walki będą coraz większe wszystko pokazano od razu. Nie mówiłem, że to czysta kosmetyka?

Mimo, że studio odpowiadające za to anime zrobiło Atak Tytanów nie jest jakoś ekstremalnie brutalnie. Sceny, które już sugerują gore kończą się w połowie, bo protagonisty nie mogą przecież zabić

Początkowo kiedy wprowadzają cały ten młyn w ruch jest klasycznie. Słaby milusińki, a potem zaczyna się cała przemiana. Nie tylko pod kątem fizycznym. Ciekawiej się prezentuje jego sposób zachowania, co w szczególności można było zobaczyć w rozmowie z rekruterem gildyjnym.


Cała fabuła toczy się wokół robieniu rajdów. Tradycyjny element w fantazy i oczywiście isekai. Jakiś zwiększający się trend, aby zmieszać czasy współczesne z wspomnianym gatunkiem. Przyjrzyjmy się im nieco bliżej.

Można je porównać do dzikich terenów ameryki północnej z czasów gorączki złota. Wielki zysk, a co się stanie z ludźmi zostanie w samym lochu. Dziki zachód jak się patrzy. Do tego położono nacisk na wszelkie fatałaszki rodem z gier mmo.

Jednak w przypadki Mc jest zastosowano druga szkoła, czyli broń mi starczy, a pancerz może leżeć w ekwipunku. Równocześnie już na samym początku protagonista mówi, że coś tam wydropił tylko dziwnym trafem nie raczył założyć itema. Taki stan rzeczy utrzymuje się aż do 11 odcinka.


Anime jako takie utrzymuje dość spójną całość i jedynie na początku w jednym odcinku wali logikę po łbie. Zaczynając od tego, że główny bohater ma szósty zmysł na moby, ale na wszelki wypadek ktoś go zaprowadza do nagle pojawiających potworów. Dalej, pokazuje co to nie potrafi rzucając mieszaczem w bossa. 

Wszystko już niby cacy, ale ktoś mądrze wymyślił żeby wstawić tam stado gapiów mających za nic niebezpieczeństwo i nagrywają filmiki. Równie dobrze mógł tam dostać się bez przewodnika, bo w końcu ma radar we głowie i ostatniej chwili załatwić sprawę. O wiele lepiej i tajniej by wyszło zrobienie takiej sceny.

W kolejnych odcinkach jest już stopniowe przeskakiwanie, po drabince i staje się coraz to mocniejszy. W tym momencie widać najlepiej, że nie jest on taki op. Regularnie pojawia się ktoś kto bije go na głowę.


Sami bohaterowie są naprawdę dobrze napisani jasno przekazują swoje motywacje i wszelkie bolączki z jakimi się zderzyli. Równolegle nie ma tu jakiejś skomplikowanej intrygi, a wszystko jest dość prostolinijne prowadząc jasno widza przez całe to przedstawienie.

Kolejnym pęknięciem jest brak jakichkolwiek informacji o podwójnym lochu ani systemie. Cisza jak makiem zasiał Sama ewolucja jaką pokazano w tym quazi systemie jest dość okrojona i wyraźnie deklaruje: to tylko tło mające uwierzytelnić zmiany w sklillu Mc. Brakowało mi licznych przebitek, gdzie pokazano szerzej aktywne i pasywne umiejętności czy dane typu krytyk fizyczny lub zwinność

Można jakoś to przeżyć lecz dla graczy będzie to dość widoczne i koli, że nie dali ciut więcej. Rekompensuje to naprawdę świetnie rozpisane sceny akcji, które są naprawdę wciągające i popisowe. Im dalej w las tym więcej drzew. A mówiąc bardziej po ludzku potyczki były bardziej rozbudowane i nie miało się wrażenie, że się ogląda pierwszą walkę poważną walkę z tasiemczyca na 500 odcinków.


Wszystko ładnie wyważono i podbijano tak, aby oczekiwania mogły rosnąć stopniowo. Idealnie poczucie tempa i samego natężenia. Mogę mieć tylko nadzieje, że dalej utrzymają to tempo i poprawią błędy z pierwszego sezonu.

Finał w 99.9% jest naprawdę dobry tylko pewien szczegół nie będę zdradzał jaki tracił na kilometr. Podsumowując całościowo produkcja jest naradę warta swojego czasu. Jeśli nie będzie się sugerować protagonistą jako prokoksem, a czymś bliższym do Songo z dużo szybszym rozwojem będziecie się naprawdę dobrze bawić. Nawet wtrącenia wątku pobocznego, który za jakiś czas przejmie prowadzenie nie przeszkodzi w cieszeniu się tą produkcją. 
Udostępnij:

Recenzja Jajo Anioła

Czym są dzisiejsze produkcje filmowe? Produktami kultury masowej, które mamy jedynie bezrefleksyjnie obserwować. Nie myśl, nie analizuj, a jedynie konsumuj.

Od dłuższego czasu chodziło mi pogłowie, a może jest jeszcze jakiś inny film w reżyserii Mamoru Oshii. Ghost in the Schell to dzieło ponad czasowe i jak na to nie patrzeć można się po jego twórcach spodziewać czegoś naprawdę niesamowitego.


Dziesięć lat wcześniej powstał film o dość enigmatycznym tytule Tenshi no tamago. Tłumacząc to na polski Jajo Anioła. Ta produkcja jest jedną z tych w których sam autor nie wie co miał na myśli. Im więcej czasu temu poświęcałem tym więcej przybywało pytań, a odpowiedzi nie było.

Fabuła jest nieszablonowa, a do tego przepełniona symboliką. Nie będę tu zgrywał religioznawcą, bo i takim nie jestem. Jednak wskazówki jakie w końcu się pokazały zaczęły budować jakąś całość. Jeśli czytacie dalej to najpierw obejrzyjcie Angel Egg. Wyróbcie sobie sami opinie. Potem będziemy mogli podyskutować w komentarzach.

Najważniejszym pytaniem jakie pada w Tenshi no tamago jest, czy można być chrześcijaninem w świecie porzuconym przez Boga? Mówiłem, że od początku idzie z grubej rury! Jest to dość złożony problem i dość niejednoznaczny.


Aby lepiej zrozumieć treść trzeba wiedzieć, co nieco o samym Mamoru Oshii. W tamtych latach przeszedł kryzys wiary. Jednak, co ma piernik do wiatraka? Otóż wiele siłą napędową był jakie stan psychiczny. Pierwszą wskazówkę jaką dał to broń jaką posiada bezimienny bohater. Przypomina ona krzyżyk jednak to nie wszystko. Kolejną rzeczą był sposób w jaki ją nosi.

Niczym Jezus niesie ją tak jakby była to droga krzyżowa. Ciut naciągane, ale jak zobaczyłem bandaże na dłoniach to wiedziałem, że idę dobrym tropem. Motyw Syna Bożego nie kończy się tylko na tych dwóch detalach. Tutaj dodano znacznie więcej.

Teraz muszę trochę odejść od głównego tematu i przejść do samej formy. Od samego początku jest tak jak miałem nadzieje, że będzie. Świat na pozór wyglądający jak nasz tylko opuszczony tak jakby dopiero wojna się skończyła. Jednak nie ma nikogo, czy tylko na pewno tak jest?


W Jaju Anioła jest jeszcze jedna osoba. Mała dziewczynka, która cały czas trzyma przy sobie zawiniątko. To ona dała kolejną wskazówkę, a może i nawet więcej. W pewnym momencie mówi o rybach na które polują „mieszkańcy”. Czym one są? Kolejne pytanie pozostawione bez odpowiedzi. Tutaj ponownie chodzi o znaczenie metaforyczne.

Ów mieszkańcy będący posągami to ludzie gorliwi w swoich przekonaniach, a jednocześnie nie umiejących myśleć krytycznie i wyciągnąć jakiekolwiek wnioski. Ktoś kiedyś mądrze powiedział łatwiej oszukać, a niż uświadomić swoja pomyłkę.

Kropka nad i jest rozmowa dwójki protagonistów w której on opowiada o Arce Noego. Jest tam zawarta pewna zasadnicza zmiana. Ptak mający przynieść gałązkę nigdy nie wrócił. Elementów powiązanych z tym mitem chrześcijańskim w późniejszej części pokazano znacznie więcej.


Jest jeszcze parę innych rzeczy, ale to zostawię już do własnej interpretacji. Teraz przydałby się choćby jeden akapit o części technicznej, bo i tu jest na czym oko zawieść. Styl rysowania jest tym co przyciągnęło moją uwagę w pierwszej kolejności. Nie ma tutaj dużych oczu rodem z Disneya. Nie ma tej słodyczy i beztroski jaka towarzyszy w większości anime.

Od samego początku jest wszechogarniający mrok i poczucie zagrożenia, które potęgują ujęcia sugerujące, że ktoś obserwuje. Nie zabraknie też licznych przebitek na miasto. Jednak dopiero w kolejnych produkcjach będzie to pokazana w pełnej krasie.

Dźwięk, a właściwie efekty audio to kolejne potężne narzędzie jakie wykorzystano, aby widz był odpowiednio nastrojony. Budowana jest dzięki temu odpowiednia atmosfera, której się nie zapomni. Nie było tutaj tak bogatej listy piosenek. Przymknę na to oko, bo nie ilość, a jakość się liczy.

Wrócę teraz do pytania jakie wstawiłem na początku. Czy można być chrześcijaninem w świecie porzuconym przez Boga? Zarówno przeciwnicy jak i zwolnicy znajda argumenty przemawiające za tym. W Tenshi no tamago nie obalono tego w sposób jednoznaczny. Zostawiono furtkę, która daję nadzieje.
Ocena końcowa.... zostaje otwarta.
Udostępnij:

Recenzja Mario vs. Donkey Kong (Switch)

Pamiętam czasy kiedy gry były coraz to nowsze i ciekawsze. Wielkie korporacje niezależnie od części świata jedyne co robią to projektują swoje dzieła poprzez bezpieczną i łatwą kalkulacje mającą dać im pewny zysk.

Dawno nie pisałem o grach. Na dobry początek pójdzie Mario vs. Donkey Kong będący właśnie przykładem współczesnych trendów. Ów produkcja jest remake wydanej na GB Advance o tym samym tytule.


Z tego co znalazłem w odmętach Internetu dowiedziałem się, że nie jest to dokładna kopia tamtego tytułu i wprowadza pewne zmiany. Jeśli miałbym zwrócić uwagę na jakiś konkretny to wykazałbym na możliwość grania w lokalnym coopie.

Samą kampanie można przejść w trybie klasycznym i casualowym. Zasady przejścia poziomów są takie jak w oryginale. Powiem wam od razu nie ruszajcie nawet poziomu łatwego. Nie chodzi nawet o odbieranie sobie przyjemności z obcowaniem z Mario vs DK.

Kampania podstawki jest po prostu łatwa. Jest to subiektywna opinia to fakt, ale od razu widać, że celowano w młodszego odbiorcę. Wszelkie przeszkody jakie trzeba pokonać wykonuje się bez problemu. Mimo swojej logistycznej formy nie ma momentu kiedy można się zatrzymać.


Czemu pisałem o bezsensowności tryby niedzielnego gracza? Ilość aktywności jakie trzeba wykonać na małych mapkach jest skromna. Nawet jeśli będzie zacząć od nowa to się praktycznie nie odczuje tego. Same pomoce to brak limitu czasu, dobrze znane checkpointy (flagi) i dodatkowe skuchy. W ramach których wraca się do ostatniego punku zapisu.

Początkowe poziomy przygotowują do tego czego można spodziewać w kolejnych światach z podstawki. Dla dzieci to będzie idealna metoda na wdrożenie się w mechaniki. Natomiast starsi gracze będą jedynie ziewać. Fani produkcji Nintendo dostaną wielką kompilacje dobrze znanych im rzeczy. Od kocich ruchów z Maria64, a kończąc na duszkach Boo.

Każdy z ośmiu światów dzieli się na sześć map, gdzie trzeba uporać się z zagadkami. Po ich ukończeniu dochodzą dwa ekstra poziomy na pierwszym trzeba zaprowadzić mini Mario do skrzyni, a w drugim pokonać bossa. Szefem jest oczywiście tytułowy małpiszon. Jeśli ktoś liczy na coś więcej to się przeliczy. Tutaj też przechodzi się wszystko na jeden strzał.


Walki wyglądają zawsze tak samo. Zależnie od tego ile zabawek trafiło do kufra tyle razy można skusić. Jedyne co się zmienia to sposób w jaki itemem żuci się do goryla. Dopiero w finale dokonano ciekawej zmiany zamiast ponownie zrobić kopiuj i wklej. Zakończenie to prawdziwe nawiązanie do do gier automatowych, gdzie zamiast Mario był Skoczek (Jumper) Kolejne rundy to powrót do korzeni. Znowu wspina się na szczyt, lecz tym razem nie czeka dama w opałach. 

Po zobaczeniu napisów końcowych odblokuje się Time attack, gdzie będzie się mogło bić rekordy na levelach, które się przeszło. Następnie odpala się kontynuacja fabularna. Początek jest wciąż taki sam. Złożoność poziomów jaki był nic się zmienił. Dopiero po przekroczeniu do poziomów podpisanych eksperckie to czym w takim razie były te wcześniejsze? Widać było że coś rzeczywiście się zmieniło w budowie mapek w danym świecie. Aby je ogarnąć trzeba dosłownie sekundy więcej, aby je zrozumieć.

Okazuje się że jednak zbieranie gwiazdek o dziwo do czegoś jest potrzebne. Jeśli się chcę wszystko przejść to wymagana jest określona liczba tych błyskotek. Kolejną zmianą jest brak potrzeby przeprowadzanie zabawek do skrzynki. Czy to dobrze? I tak i nie. Wszystko zależy od tego czy się ma ochotę dłużej grać.


Mario vs DK ma też swoje plusy. Paradoksalnie ten cały recykling jest jedną z zalet. Dla starych wyjadaczy liczne easter eggi będą widoczne jak na dłoni. Będzie się dzięki temu bardzo dobrze wspominać już dawno mienione tytuły z stajni Wielkiego N. 

Graficznie jest bardzo dobrze, ale czego się innego spodziewać? Cukierkowa oprawa to ich specjalność. Przejdę teraz do podsumowania. Za pełną cenę nie ma co tego brać. Mimo całej swojej sympatii do Nintendo trudno polecić grę będącą odczuwalnie tworzoną pod krótkie sesje. Przy dłuższych posiedzeniach zanim człowiek zdążyłby się rozkręcić zobaczy napisy końcowe.

Jeśli będzie się jednak miało z kim pograć to się to nieco wydłuży. Gracz numer dwa kierować będzie Toad i nie zabraknie dla niego klucza. Dodatkowy zamek do otwarcia to zawsze te parę kliknięć ekstra do zrobienia. Niby nic, a zawsze coś. Ocena końcowa 7/10.
Udostępnij:

Do trzech razy sztuka Morderstwo w Orient Expressie 1974 vs 2010 vs 2017 r. (Publicystyka)

Pisałem o słynnym Morderstwie w Orient Expressie w wersji z 2017 i 2010 r. to przyszła pora na najstarszą odsłonę. Przenieśmy się do szalonych lat 70-tych.

Idąc dalej za filmowymi perypetiami najsłynniejszego detektywa Herkulesa Poirot sięgnąłem w końcu do jej pierwszej wersji. Od czego tu zacząć? Najlepiej przeskoczyć po wszystkim elementach. Tak przynajmniej sugerowałaby logika.


Jednakowoż na pierwszy plan wyciągnę samego odtwórcę Poirota. Albert Finney zapiszę się w mej pamięci jako najbardziej drewniany odtwórca tej kultowej postaci.

Pozbawiony życia przez większość czasu trwania seansu. Dopiero na koniec ten zgarbiony biedak zaczyna emanować jakimś wyraźnym zainteresowaniem sprawą. Każdy z omawianych aktorów charakteryzował się czymś wcielając się w małego Belga. David Suchet chodził tak jakby zawsze chciało mu się... jakby spieszyło się do toalety.

Natomiast Kenneth Branagh to typowy przedstawiciel pewności siebie i brnącego naprzód bohatera. Ostatnim choć nie jedynym niech będzie Finney, który co tu dużo mówić do najlepszych nie można zaliczyć. Nie wykluczam, że ma lepsze role, ale w tej się po prostu moim zdaniem nie sprawdził idąc przez tę produkcję wiecznie zgarbiony.


Przejdźmy dalej, bo ten pociąg nie ruszy się nigdzie. Co się wyprawia w Orient Expressie? (...) Istny dom wariatów. Jest to dobry cytat z filmu, ale jeszcze bardziej oddaje go fakt, że w tej adaptacji jest znacznie więcej aktywnych bohaterów.

Zaczynając od momentu kiedy to pewna para zostaje przypadkiem podsłuchana, aż po pewnego agenta, który nie może się zdecydować, gdzie pracuje u Pinkertonów, czy policji. Jednak najbardziej bawiło jak ten guzik i mundur zmieniały ciągle swoje lokalizacje.

Relacje romantyczne i ponownie zostały zmienione. Będę bardziej skłonny, że właśnie tutaj teoretycznie zostały przedstawione jak trzeba. Jednak, aby być czegoś ostatecznie pewien warto sięgnąć po książkę. Inaczej nigdy nie będzie do końca wiadomo kto, gdzie i czemu zrobił tak, a nie inaczej.


Zabawne jest fakt, żeby w pełni docenić ostatnia wersje trzeba obejrzeć poprzednie. Z omawianej edycji ściągnięto pewną scenę co do joty. Nie chodzi o samo zachowanie, czy wypowiedzianą kwestie. Jednak diabeł tkwi szczegółach i dbałość do jakiej przykładał protagonista. Swoją droga te wąsy jakie ma Herkules są drugą wersją jaką dodano w serialu z 1989 r.

Skoro jestem już przy detalach jak królik z kapelusza wyskoczył agent Pinkertonów. Lubi pokazywać się co drugim filmie, bo jakoś nie było mu w smak pokazywać się w 2010 r. Żarty na bok jego wątek jest o tyle ciekawy, że mamy tu całkowitą odwrotnością. Był policjantem, który przeszedł do sektora prywatnego. Na tym kończy się jego pięć minut, no prawie w „napisach końcowych” jest wymieniany przy wielkiej przemowie.

To co jednak film zrobił bardzo dobrze to pokazanie na samym początku z czym właściwie będzie musiał się zmierzyć protagonista. Nakreślono szeroko sprawę Amstrongów. Wielokrotnie podkreślano w retrospekcjach, kto i jak się wiązał z ta sprawą. Przez taki niekiedy nachalny zabieg nie był wstanie zapomnieć o co w tym chodzi.


Pragnę zauważyć, że wcielająca się w Caroline Hubbard (Michelle Pfeiffer) odwołuje się swojej kreacji do Lauren Bacall. Zarówno charakteryzacja jak i sposób zachowania był bliźniaczo podobny. Kolejną tego typu zmianą można zaobserwować, u pułkownika mającego dziwnie porywczą naturę jak Hrabia Rudolph Andrenyi. O ile w 2017 r. był niemalże jak cerber tak tutaj ledwo coś podrygiwał. Role samca alfa zajął John Arbuthnot.

Powiedzenie, że liczą się szczegóły nabiera nowego znaczenia. Oglądając tę sama produkcję stworzoną przez różnych reżyserów można zauważyć, jak bardzo zmienia się interpretacja na różne rzeczy. Część może mieć znikome znaczenie jak fakt, że kimono zmieniło swój kolor z kremowego na czerwony. Do spraw znacznie bardziej istotnych jak motywacje osobiste i relacje między bohaterami.
Udostępnij:

Morderstwo w Orient Expressie: 2010 vs 2017 r. (Publicystyka)

Adaptacja, czym  to właściwie jest? Według definicji jest to przeznaczona do sfilmowania przeróbka pierwotnego materiału literackiego, teatralnego, muzycznego lub innego artystycznego. Celem ekranizacji jest dostosowanie adaptowanego utworu do wymogów nowego medium, odmiennego materiału bądź potrzeb i wymagań nowej publiczności.


Odnosząc się do tej detencji najbardziej twórcy trzymają się „wymagań nowej publiczności”. Im dalej w las tym tym więcej tych metamorfoz. Zabawne jest to jak się one zmieniają zależnie od okresu powstania. Dzieła starsze starają się oddać materiał źródłowy w sposób w miarę wierny. Natomiast aktualne edycje jak ta z 2017 r. idzie w całkiem inną dobrze znaną sobie stronę.

Najważniejsze wątki zostały niezmienione. Pisząc to rozumiem samo morderstwo Edwarda Ratchetta. Pojechał słynnym pociągiem? Jak najbardziej! Zaproponował robotę Herkulesowi Poirot, a następnie został przerobiony na sito. Winni zostali natomiast wypuszczeni.

Na tym praktycznie kończą się istotniejsze łączące elementy tych dwóch filmów. Wiele rzeczy zmieniono, ale co istotniejsze są momenty, które można dziś uznać za „obraźliwe/rasistowskie”. Biorąc rzecz krótko i na temat ukamienowano lokalną kobietę, a jak wiadomo nachodźcy to pokojowi ludzie chcący jedynie ubogacić kulturowo. 


Przechodząc już do samego śledztwa sposób w jaki je przedstawiono mogłoby się wydawać naprawdę niezmieniony między tymi dwoma filmami. Jednak sposób zachowania się bohaterów różnił się dramatycznie. Wziąć należy za przykład liderkę całego spisku. Szanowna pani jest o wiele bardziej opanowana. Nie ma w niej tej samej uwodzicielki.

Herkules Poirot jest o wiele bardziej oziębły. Nie będzie w nim tyle emocji i dramaturgii. David Suchet w swojej kreacji skupia się bardziej na zimnej logice i narcyzmie protagonisty. Jego egocentryczny styl bycia nadaje całkiem inne światło na poszczególne wydarzenia.

Same przesłuchania też przebiegły w innym stylu. W tej wersji nasz kochany Francuz, Belg znaczy się nie miał okazji pochwalić się znajomością języka niemieckiego. Natomiast mógł wreszcie powiedzieć coś w własnym języku z całkiem inną osoba niż służąca księżnej.


Jeśli miałbym czegoś się czepić to sposobu w jaki ujawniali kto może być zabójcą. W poszczególnych rozmowach wyraźnie zmaczane są istotne momenty. W przeciwieństwie do serialu jaki emitowano od 1989 r. tutaj podano wszystko na tacy.

Są jednak rzeczy jakie moim zdaniem zrobiła o wiele lepiej najnowsza adaptacji. Wątek Armstrongów jest tutaj zaledwie tłem. Pretekst do krwawej vendetty. Bez lepszej znajomości tamtych wydarzeń i konsekwencji jakie za sobą pociągnęły nie można, aż tak przeżyć tego dramatu. Dwunastu sprawiedliwych, a raczej ofiar jakie pociągnęła za sobą jedna zbrodnia.

Interesujące jest dość szeroko pokazany watek religijny. Tak jak dzisiaj na siłę musiał być poprawnie politycznie tak wcześniej położono wyraźny nacisk na wiarę. W tym modlitewnym sosie pojawia się coś, co zmienia pewien element. Nie będę zdradzał w czym rzecz, ale po tym inaczej będzie się podchodziło do poczynań poszczególnych bohaterów.


Jednak dopiero sam finał wyrywa widza z siedzenia. Zamiast triumfalnej mowy z wyjaśnieniem było całkiem coś innego. Sytuacja się całkowicie odwróciła i kto inny przejął pierwsze skrzypce. Takie odstępstwo zasadniczo może zdziwić jak się oglądało wcześniejsze produkcje w których grał David Suchet.

Końcówka akcentowała uderzała w całkiem inne tony. Pokazywała wahania protagonisty do samego końca. Podkreślono jak jeszcze nigdy jak bardzo jest on religijny. Jedna historia, a takie skrajności.

Na koniec, która wersja była lepsza? Odpowiedź nie jest taka prosta. Chciałoby się powiedzieć, że jedyna prawilną jest ta z Suchetem, a nie z Kenneth Branagh. Paradoks polega na tym bez tego drugiego nie zainteresowałbym się wcześniejszymi filmami i serialami z tego uniwersum. Osobiście przechylę się do starszej wersji. Postawie w ciemno i jestem przekonany o lepszym przedstawieniu materiałów źródłowych. Ocena końcowa zostawiam otwartą.

Udostępnij:

Translate

Czytelnicy

Wyświetlania