• Recenzje

    Tutaj znajdziecie posty dotyczące w których omawiam wszelakie gry wideo

  • Manga i anime

    Jeśli chesz obejrzevć fajne anime i przeczytać interesującą mangę to zajrzyj tutaj

  • Filmy i seriale

    Warto czasem zrobić sobie przerwę na dobre kino. W tym dziale opisuje swoje wrażenia z produkcji, które miałenm okazję obejrzeć

  • Publicystyka

    Warto się czasem zastanowić nad róznymi tematami, czy to gier, a może jeszcze innymi w tym miejscu znajdziecie do jakich wniosków doszedłem

Życzenia świąteczne ; )

 Drodzy Czytelnicy,

W ten magiczny, świąteczny czas życzę Wam ciepła rodzinnego ogniska, niezliczonych chwil radości i spełnienia marzeń. Niech Wasze domy wypełni śmiech, a serca miłość i spokój.

Życzę Wam także, abyście zawsze znajdowali czas na swoje pasje, rozwijali zainteresowania i czerpali radość z każdej chwili. Wasze wsparcie daje mi siłę i inspirację – dziękuję,
że jesteście ze mną! 

Wesołych Świąt i Szczęśliwego Nowego Roku! Niech 2025 rok przyniesie Wam same sukcesy i niezapomniane wspomnienia!




Share:

Ogłoszenie parafialne

Dobry wieczór, a może dzień dobry – zależy, kiedy to czytacie. W ten weekend, a prawdopodobnie także w kolejne, nie będę publikował nowych wpisów. Wszystko, co miałem do opublikowania, zostało już zaprezentowane.

Obecnie gram w Lost Judgment na PS5, a w związku z tym będzie to temat główny mojej kolejnej recenzji.

W planach mam również obejrzenie kilku seriali, w stylu Herkulesa Poirota. Na razie nie będę precyzował, o jakie dokładnie tytuły chodzi, aby nie obiecywać zbyt wiele.

Jeśli macie jakieś pytania lub propozycje, piszcie na beziol223@gmail.com lub przez formularz kontaktowy na końcu strony. Oczywiście zapraszam też do dyskusji w komentarzach! :D

Na razie!





Share:

Recenzja LoveKami -Divinity Stage (Nintendo Switch)

Obietnic należy dotrzymywać, a przynajmniej tak się mówi. Tak czy inaczej, oto pierwsza część LoveKami Trilogy.

Krótka wiadomość do Was, panowie: szkoda pieniędzy na tę serię, niezależnie od platformy. Teraz warto wrzucić obiektywny bełkot uzasadniający tę subiektywną opinię. Od czego zacząć?

Najważniejszą rzeczą, która mnie negatywnie zaskoczyła, była liczba decyzji, które dano mi podjąć. Budowa kampanii można streścić w następujący sposób: wstęp, pojawienie się poszczególnych kami (bogiń), wybór swojej lubej. Następnie jeszcze jakaś dalsza gadka szmatka i koniec.

Oglądając dowolne anime z gatunku ecchi, widziało się całą wizualną zawartość tej „gry”. W poprzednim wpisie o Storm Lover Kai sądziłem, że jest ubogo pod kątem możliwości, ale tutaj posucha jest już całkowita.

Nie oznacza to jednak braku jakichkolwiek zalet. Fabuła tej produkcji wyraźnie nakreśliła cel, do którego się dąży. Nie ma powodu, aby się skarżyć na treść, bo całkiem zabawne były poszczególne bohaterki. Równolegle podrywały one tylko jedną metodą, którą dobrze zna każdy fan anime.


Mimo swojej oszczędności LoveKami - Divinity Stage osiągnęło ocenę 90% pozytywnych opinii na Steamie. Gracze podkreślają lekkość i przyjemną komedię romantyczną. Osobiście zgadzam się z tego typu stwierdzeniami. LoveKami - Divinity Stage zawiera wszystkie przyjemne elementy tego typu produkcji.

Istotne jest również to, że jest więcej grafik w stosunku do poprzedniej gry, którą omawiałem. Jeśli ktoś, jakimś cudem, chciałby się skusić na zapoznanie się z pierwszą częścią LoveKami Trilogy, niech poszuka kluczyka za jakąś niską cenę. Pisząc ten tekst, zajrzałem do sklepu Steam i da się wyrwać pierwszą odsłonę za niecałe 10 zł.

Dla sprawiedliwości i formalności muszę dodać, że są powody, aby przejść całą kampanię więcej niż raz. Oprócz oczywistego zobaczenia, jak potoczy się historia z innymi boginiami, do odblokowania są chociażby piosenki. W sumie to niewiele, ale wspomnieć musiałem.

Czy warto zagrać w LoveKami - Divinity Stage? Jeśli zapłaci się za to jakieś symboliczne grosze, to czemu nie? Natomiast w pełnej cenie to szkoda kasy i czasu na tak ubogi tytuł.


Share:

Ciekawość to pierwszy stopień do piekła (Recenzja Storm Lover Kai!!, Psp)

Miłość ma nie jedno imię. Jak jednak pokazane jest to w grach? Jak wiadomo panie mają pierwszeństw, a więc zacznę od tytułu skierowanych do nich, a jutro coś dla nas chłopów.

O otome grach, czyli haremówki łamane na randki mówi się Storm Lover Kai!! takrzadko..., że aż wcale. Jasną sprawą jest, że podgatunek jakim jest visual novel raczej się nie sprzedaje dobrze.


Tylko czytanie i czytanie ewentualnie jakiś wybór i tyle. Dla hecy włączyłem Storm Lover Kai!! zdając sobie sprawę, że to skierowane wyłącznie do kobiet. Jak się uda to poszukam jakiejś wersji dla panów. Nie będzie to ero gra tylko coś bardziej normalnego.

SLK na dzień dobry pozwala w stopniu minimalnym dostosować bohaterkę. Jest to czysta kosmetyka, która nie będzie miała znaczenia. Jeśli oglądaliście klasyczne haremówki, gdzie protagonista jest otoczony przez swoje fanki to tutaj na start ma znaczenie więcej wielbicieli....

Skoro gra stoi wyłącznie fabułą to skupiono się zapewne na dość sporym wachlarzu niepowtarzalnych bohaterów. Od niegrzecznych nauczycieli przez burzliwego tsundere, a kończąc na męskim, mężczyźnie ratującym niewiastę z opresji.


Początkowo spotyka się ich w różnych lokalizacjach jako "niespodziankę". Potem już gra sygnalizuje to na mapie. Jest to hub, z którego się można wybrać miejsca do odwiedzenia. Wszyscy wielbiciele są dubbingowani. Warto zapamiętać ich głosy, może się to przydać. Animacje w głównej mierze odnoszą się do ruchu ust. Na pocieszenie dodali jakieś pozy i raz na jakiś czas zmieniają miny.

Nie brakuje też dodatkowych wizualnych efektów jak trzęsący się ekran. Ma to sygnalizować jakieś nagłe wydarzenie. W kolejnych sesjach jakie zaliczyłem zostały  wyjaśniane, co można robić. Podzielono aktywności na szkolne, prywatne i zawodowe. Wszystko zostało rozdzielone nie tylko na pory dnia, ale na dni wolne i robocze.

Najciekawszą mechaniką jest stamina, czy też liczba tur, które można wykonać. Malowanie lub takie uczenie ma swój pasek do wykonywania. Przez to gracz nie będzie w stanie zaniedbać coś kosztem innych obowiązków. Również interakcje z poszczególnymi bohaterami będą bardziej istotne. Trzeba będzie się zastanowić komu odpisać w pierwszej kolejności. Mimo odnawiania się owej "staminy" trzeba poczekać więcej niż dzień, aby w pełni zacząć działać. 


Istotne będzie zaglądanie do kalendarza, gdzie będą oznaczone wszystkie ważne wydarzenia. Nawet comiesięczny wybór drogi do szkoły będzie istotny. Tyle teorii, a w praktyce każdy dzień to raptem jedna rozmowa i sprawdzanie jak idzie romantyczny progres. Fabularnie nic szczególnego się nie dzieje. Jednak w rozmowach i na forum szkoły można uzupełnić wiadomości kto, jaki jest, a także jego pozycja społeczna itp. Daje to lepszy pogląd z kim się ma do czynienia.

Historia, im szła dalej, tym bardziej była nijaka. Poziom podrywu chłoptasiów był bliski zeru. Większość jakichkolwiek relacji opierał się na duperelelach typu odprowadź mnie do domu. Jak się nie wybierze lokacji, gdzie znajduje się któryś z kandydatów to adieu i koniec "zmiany". Trzeba wybrać tego jednego i wałkować punktu miłości, aby łaskawie coś się ruszyło.

W czasie gry podkreślono ważność eventów i do pewnego stopnia są istotne. Jednak taki festiwal sportu nic nie znaczy. Podobnie jest z egzaminami i lekcjami dodatkowymi. Nie daje to możliwości zbliżenia się do innego amanta. Po prostu: dalej, dalej i koniec. Jak się przyjrzeć paskom w statusie można zauważyć pewną granicę i potencjalny przełom. Okazało się jednak, że dzieje się to wcześniej. Jeej, może to się skończy w końcu.


Opcja z sms miało coś wnieść. Teoretycznie pomaga gromadzić info o bohaterach podobnie jest ze forum szkolnym. A tak naprawdę to można to olać. Kompletnie nie wiadomo dokąd ta gra zmierza. Początkowo wydawało się, że celem jest nabicie miłosnej reputacji. Po zrobieniu pewnych kamieni milowych zaczyna się coś zmieniać. Zaangażowania było znacznie więcej, nawet dodano cukierkowe momenty. Nie zmienia to faktu, że dałoby się zrobić lepiej.

W czasie pierwszych wakacji można zacząć pracę dorywczą. Tylko, po co? Nie ma opcji swobodnego dawania prezentów. Owszem raz było, ale startowa kasa pokryła zakup. Zabawne jest różnica stawek, jakie można dostać za dzień pracy. Na automatach jest 4.500 yenów, a kawiarnia 6.000 tyś yenów. Taka ciekawostka, po kiego grzyba tak to ustawili.

Początkowo pisałem, że poszczególni adoratorzy się od siebie różnią. Jednak ich występy były w późniejszym czasie zminimalizowane do minimum. Jak już się kogoś wybrało to tamci stali się jedynie nieistotnym elementem tła. Żeby zdobyć ujemne punkty naprawdę trzeba by się starać, bo gra tylko raz może dwa daje taką możliwość. Jak się nie wstrzeli we właściwą odpowiedź. Widać było plan na pewne skoki w bok. Tyle że ewentualna rywalka, która słynie z odbijanek nie raczyła nic zrobić. Wielka szkoda, bo mogło być naprawdę ciekawie.


Wreszcie skończyłem tego potworka. Gra strasznie zaniedbała aspekt fabularny. Praktycznie nic się tam nie dzieje. Ktoś może wyskoczyć z wątkiem plażowym, imprezami szkolnymi itp. Jednak są one rzadko, a do tego przez większość czasu przeklikuje się poszczególne dni. Gra zajęła mi ponad 10 godzin. Jakby skróciło się, chociaż do 5 to nic by się nie straciło. Natomiast sielankowe bezsensowne życie nie dobijało.

Gra w żaden sposób nie zachęca, aby spróbować z pozostałymi. Mierna to produkcja. Z dobrym początkiem na coś więcej, a potem nic. Teraz zabieram się za wersję dla chłopów, gdzie boginie będą zdobywać serce protagonisty (śmiech).
Share:

Stary człowiek, a może (Recenzja manhwe, Mamuśki)

Nastaje taki czas w życiu, że trzeba sięgnąć po utwór trudny i zmuszający do refleksji. Nie miałem innego wyboru jak zapoznać się ze manhwe autorstwa Ma Yeong-shin.

Nie wiedziałem czego się spodziewać. Jednak po przeczytaniu pierwszych rozdziałów ukazało się coś całkiem nowego. Komiks ten jest, póki co obyczajówka o bardzo pesymistycznym wydźwięku. Tytułowe mamuśki to kobiety w średnim wieku, które nie są w stanie ułożyć sobie życia.


Za jedną z bohaterek tej historii zdecydowała jej rodzicielka, z kim ma się chajtnąć. Pociągnęło to szereg przykrych konsekwencji. Wydarzenia, jakie się rozgrywają nie są jakieś szczególnie, powiedzmy koreańskie. Alkoholizm, bezrobocie i liczne romanse. Można to porównać do serialów typu M jak miłość, gdzie zawsze coś się musiało złego stać. Dość życiowo i bez udawania, że jest inaczej. 

Pod względem technicznym też postawiono na czerń i biel. Styl rysowania przypomniał mi rysunki do książek autorstwa Tove Jansson z serii „Muminki”. Dość prosta kreska niesiląca na jakąś większą szczegółowość. Kadry stateczne nie ma, co szukać tutaj dramatyzmu, układu postaci, czy czegokolwiek w tym stylu. Tak samo jak komiksy zachodnie czyta się z lewej do prawej, innymi słowy jak książkę.

Autor lubi też dodawać liczne opisy wydarzeń. Przedstawione są jako narracja protagonistki, od której się wszystko zaczęło. Większa część tego dramatu obyczajowego zaliczyłem, ba zmęczyłem całość. Dość ciężko się czyta ten tytuł. Przepełniony jest gorzkim rozczarowaniem.


Pokazuje ono społeczeństwo koreańskie w bardzo niekorzystnym świetle. Pazerność i zachłanność szybko wychodzą na pierwszy plan. Do tego roszczeniowość głównej bohaterki jest rozbrajający. W głównym wątku najwięcej skupiono się na toksycznej relacji protagonistki z jej „chłopakiem”. Typek też jest niezłym ziółkiem, który uważa się za króla życia.

Wyraźnie zarysowana jest w manhwie dominacja i hierarchia społeczna. Zarówno w strefie prywatnej jak i służbowej. Dość często powtarzającym się segmentem były wydarzenia z miejsca pracy szanownych mamusiek. Co się tam działo to w głowie się nie mieści.

Nawet jak dano jakieś 5 minut pozostałym bohaterkom drugoplanowym widać było, że jedno im w głowie. Oprócz oczywistych skojarzeń chodzi też o miłość. Jednak przechyliłbym się do tej pierwszej opcji. Zdradzanie partnera/erkę przychodzi im, aż za łatwo. Zacząłem się zastanawiać, czy robienie z tego czegoś więcej, a może ważniejszego wątku ma sens.

Wieczne podkreślenia: to koniec, idź w diabły itp. tracą na znaczeniu, po tylu symbolicznych granicach. O ile te z pań, które były stanu wolnego robiły co chciały to ich rzecz. Nie zabrakło nawet szokującej sceny, w której jedna z nich (mężatka i niezdradzona) rozmawia z córką zachęcająca do skoku w bok!

Autor ma chyba bardzo kiepskie zdanie, o kobietach skoro robi z nich takie ladacznice. Nie ma też sensu spodziewać się jakiś szczególnych wydarzeń. Wszystko, co tu pokazano to każdy następny dzień z życia.

Finał manhwy jest naprawdę przytłaczający. Nie jest to kwestia dynamizmu wydarzeń, czy jakiegoś innego zabiegu. Sam ton wydarzeń robi robotę. Roszczeniowość głównej bohaterki, której wszystko się należy jest, aż za bardzo odczuwalny, że nawet tylko śledząc jej losy ma się jej dość.



Pod koniec tej historii pojawia się też jej córka. Mimo krótkiej chwili to widać było krew z krwi, ciało z ciało. Prawdziwy sobowtór swojej matki. Najmłodszy syn koniec końców potrzebował motywacyjnego kopa, aby wyjść na prostą. To co jednak jest taką kropką nad i było zamknięcie wątku pracy w firmie. Nie wchodząc w szczegóły: hardcor januszex. Jednak zwieńczenie naprawdę satysfakcjonujące.

Podsumowując starsze pokolenie Koreańczyków to bardzo specyficzna grupa społeczna, o wyjątkowo luźnym podejściu do związku. Przewija się to zresztą przez całą manhwe. Najważniejsze było dla nich seks i pieniądze. Te podkreślenia o środkach do życia naprawdę potrafią dać przysłowiowy strzał w mordę.

Jeśli ktoś jednak szuka czegoś innego niż w japońskich działach to tutaj to znajdzie. Wszystko nabierze większej mocy po przeczytaniu posłowia od autora. Ocena końcowa 9/10.

Share:

Silent Hill 2, o co ten cały szum zachwytów? (Retro recenzja, Xbox Classic)

 W ostatnich latach naszła moda na remake i remastery. Dla nowych graczy to dobry sposób, aby zapoznać się z klasykami. A dla innych powód do narzekania i zwrócenie uwagi na problem z brakiem nowych gier. Jednak ja nie będę o tym się tu rozpisywał.


„Przypadkiem” trafiła mi się oryginalna wersję Silent Hill 2. Nie podchodziłem do tej produkcji z oczekiwaniami bóg raczy wiedzieć jakimi. Wiedziałem doskonale jak to jest klasyk. Mimo pewnej niechęci do horrorów chciałem zapoznać się z tym wiekopomnym dziełem.

Pewne elementy są jak najbardziej takie jak je przestawiono. Ciche miasto ma swój niepowtarzalny klimat grozy. Lokacje są brudne i sugestywne w każdym możliwym kątem. Jednak przyczyną dla której sięgnąłem po tę produkcje była fabuła.

Bardzo, ale naprawdę bardzo depresyjna i zmuszająca do myślenia. Od samego początku czuło się, że coś jest nie tak. Ściślej rzec biorąc od pierwszej rozmowy z Angelą o, która było wiele krzyku w czasie premiery remake'u. Kolejne postacie w tym dramacie łamanym na thriller były napisane naprawdę w przemyślny sposób.


Nie były to czarno biali bohaterowie nieumiejący swoich celów i przeszłości. Wraz z kolejnymi spotkaniami ujawniali coraz więcej. W tym momencie muszę obalić mit o interpretacji wydarzeń. Ich „tajemnice” są jasno i klarownie przedstawione. Jedynie James stanowi wyjątek. No ok, Maria, która wcale nie jest taką sex bomba jak o niej mówiono, stanowi ciekawe urozmaicenie. Lecz o tym później.

Należy pochwalić również sposób, jaki zaprojektowano adwersarzy. Każdy potwór miał przedstawiać jakiś element psychiki danego bohatera. Z tego też z powodu każdy widział całkiem coś innego. Tylko w takim wypadku co ze zwykłymi mieszkańcami? W pewnym sensie zostało to skomentowane w odnalezionym fragmencie artykułu. Nietrudno się domyśleć, że nikt nie traktował takiego jegomościa jako zdrowego na umyśle.

Skoro powoli przechodzę to monstrów. Tak już wspomniałem ich kreacja i znaczenie to klasa sama w sobie, ale jest z nimi również pewien problem. Pierwszy i najważniejszy prawie wszystkich spotyka się na dzień dobry. Słynne pielęgniarki pojawiają się co prawda później i nie tylko one, lecz we praktyce nic to nie wnosi do poziomu grozy. Przestraszyć się praktycznie nie ma czego. Silent Hill 2 miał rzekomo wciąż przerażać i wywoływać silne emocje. W czasie eksploracji miasta co najwyżej irytuje.


Zagadki, które stanowią drugą połowę rozgrywki rzeczywiście sprytnie zaprojektowano pod kątem treści, a w nie których trzeba samemu dojść, o co chodzi z dana rzeczą. W samym projekcie nie ma wad jako takich. Jednak przez problem z widocznością itemów. Spora część przedmiotów fabularnych, lub amunicji itp. zlewała się z otoczeniem wywołując nawyk klikania „A” non stop.

Ktoś może wytknąć mi, a gdzie bossowie? Tutaj osobiście przeżyłem rozczarowanie. Słynny Piramidogłowy miał dynamiczne wejście, ale bądźmy szczerzy. Gracz trafia do miasta z piekła rodem i ma się ot, tak przestraszyć jakiegoś czuba? Może 50 twarzy Graya to nie było, ale bardziej doceniam za próbę zagrania na motywie seksualnym.

Miejsca w których ma gracza coś zaskoczyć są nazbyt oczywiste. Aż dziw bierze użycie tandetnej sztuczki z listem zostawionym pod drugiej stronie pomieszczenia. Naprawdę nikogo nie zastanowiło czemu ta gówniara nie weszła do środka, tylko grzecznie czeka? Aż się prosiło o coś więcej. Na plus warto wspomnieć o spójności w przerywnikach przestawiające te kreatury. Potem już się tylko robi proste uniki i strzela. Oto cała filozofia.


Warto jeszcze skopić na aspektach technicznych. Mimo braku kamery jak w Alone in the Dark dalej jest to denerwująca na dłuższą metę. Widok za pleców Jamesa jest możliwy, ale uznano, że patrzenie na jego facjatę będzie o wiele ciekawsze. Z jednej strony można do pewnego stopnia zrozumieć. Wychodzące z ciemności moby mają większe pole do popisu.

Z drugiej strony przez takie dziwną pracę nie raz nie dwa wyskoczą za rogu i traci się Hp. Na dokładkę wprowadza to jeszcze jeden problem. Rozwiązywanie zagadek wymaga ciągłego eksplorowania i wielokrotnego odwiedzania tych samych miejsc. Przez kiepsko pracującą kamerę nietrudno stracić orientacje w terenie. W konsekwencji traci się czas na powtarzalne akcję.

Z ta niedogodnością też się da uporać. Mapy, które się zdobywa w trakcie są regularnie aktualizowane. Pomaga to w planowaniu kolejnych ruchów. Następnym tematem jest zapisywanie stanu gry. O dziwo odeszli twórcy od klasycznej metody ze maszyną do pisania, co się chwali. Znowu powtórzę, ale w nowej sesji niekoniecznie musi się włączyć ostanie miejsce, gdzie się było.


Z tego też powodu warto wiedzieć, czy wszystkie rzeczy są w plecaku. Miałem przykra sytuację kiedy jeden z pierścieni „magicznie zniknął”. Człowiek łapie się za głowę, jak to? Brak dziennika zadań lub czegoś podobnego potrafi uprzykrzyć życie.

Na koniec wrócę się jeszcze to porównań i wszystkiego tego, o czym warto wspomnieć. Na początek słynne różnice między drogimi paniami. Maria dalej, a może wciąż bardziej wygląda jak to powiedzieli ludzie w internecie, jak trans. Serio, o co ten kociokwik? W moim odczuciu to bardziej kwestia nostalgii. We wspomnieniach wszystko wygląda znacznie lepiej.

Dalej, Angela i jej nadwaga. Fakt, w pierwotnej wersji jest chudsza i nie, nie jest jakaś hot Doda Elektrod. Od samego początku wygląda jak najzwyklejsza dziewczyna. Wyobraźni ludzka nie zna granic. Następnie Piramidogłowy i jego 18+. Jedni mówią cenzurze, a inni w oryginale było mało widać, bo pikseloza. Paradoks w tej sytuacji polega na tym, że wyobraźnia daje znacznie więcej.


Przy dzisiejszych możliwościach dałoby się zrobić taka scenę, że media mówiłby o tym przez dobre kilka miesięcy. Tylko, co tu dużo mówić, to by nie przeszło. Poczytajcie sobie, jakie były dramy z Wiedźminem 2. Natomiast tłumaczenie to gra dla dorosłych guzik by dała.

Przedostani punkt, interpretacja i magia fabularna przed epoką internetu. Ed ofiara znęcania się przez ludzi. W prawie każdej scenie z jego udziałem wspomina o tym, że ktoś się z niego śmieje. Taki dobry początek, a potem trupy, a on wprost przyznaje się do zabójstw. Powód? Ciągłe ten sam. Z Angelą wszystko w 100% wychodzi na sam koniec. Jej ojciec znęcał się nad nią i wykorzystywał seksualnie. Jamesa oskarża o to samo, a więc wciąż mamy klarowne wyjaśnione.

Najciekawiej wypada Maria. Wygląda jak Mary ma jej wspomnienia, ale brak traum, czy innych grzechów do odpokutowania. Tutaj dopiero zaczyna się snucie wszelakich teorii, dlaczego trafiła do tego miasta?


Podsumowujmy, czy warto zagrać w Silent Hill 2? Jeśli cie interesuje wyłącznie rozwiązywanie łamigłówek to tak. Są naprawdę różnorodne i trzeba nie raz wykazać się kreatywnym myśleniem. Nie są one jednak abstrakcyjne. Każde wyzwanie tego typu jest logiczne, co najwyżej pewne połączenia nie koniecznie przechodzą do głowy na samym początku. Jako horror to klapa sama w sobie. Powolni przeciwnicy, a zależnie od poziomu trudności będzie potworów więcej lub mniej. Im wyższa poprzeczka tym bardziej się odczuje, że ma się tylko worki treningowe przed sobą.

Kolejnym solidnym powodem, aby w ogóle zagrać to niezwykła historia, pełna bólu. Przy największych chęciach nie mogę dać więcej niż 7/10.

P.S. Z faktu, że nie miałem jak zrobić screenshotów nie wszystkie obrazy jakie zamieściłem w tym tekście muszą pochodzić z portu na Xbox Classic. 
Share:

Recenzja filmu Constantine (Halloween Edition)

Ostatnią atrakcją na liście w tegorocznym Halloween będzie Constantin. Czas duchów i zmor przemija. Poranek nastaje, a wraz z nim nadchodzi egzorcysta.

Był strachy na lachy to teraz przyszła pora na rewanż. Lecz jak to każda tego typu historią się zaczyna od pewnego zamętu. Constantine to swojego rodzaju film propagandowy o tym, że palenie szkodzi. Podkreślono to na samym początku dość dobitnie, ale jeśli ktoś zdołał jakoś o tym zapomnieć to przyponie się mu to raz jeszcze na końcu seansu.


Podobnie jak reszta produkcji, o jakich pisałem na blogu tutaj też w głównej mierze wszystko skupia się na wartkiej akcji. Warto zwrócić uwagę na pewien fakt. CGI o wiele lepiej już się zestarzało w stosunku do poprzednich produkcji zarówno tych starszych, jaki i w Silent Hill, które wyszło rok po tej produkcji.

Jak już seans się zaczął oglądałem z pełną uwagą. Liczne ujęcie poszczególnych scen, a wraz z nimi pewne subtelne zmiany mające wywołać u widza jakąś reakcje. Będąc tego świadomym zastanawiałem się tylko jaką konkretnie?

Jeśli obserwuje się tylko wydarzenia będące skutkiem i przyczyna wszystko zdaje się mieć sens. Sytuacja się zmienia w momencie jak się człowiek zaczyna zastanawiać, a czemu tak właśnie się stało? Zaczynając wgłębiać się w szczegóły obraz powoli pęka, a rysy robią się coraz to większe.


Constantin skupia się wokół wątku zdrowia (tak piszę dla przypomnienia), wiary i przeznaczenia. Bo jak mówi sam protagonista Bóg ma wobec każdego jakiś plan. Mniej rozważań, a więcej omawiania. Najważniejszym artefaktem, jaki pojawia się w filmie była włócznia przeznaczenia, przez którą jak twierdzi Constantine zginał Syn Boży. Żołnierzem rzymskim, który miał zadać cios był setnik, a późniejszy św. Longin. Co z tego wynika?

Dość sporo w kontekście wydarzeń, jakie miały miejsce w czasie seansu. Włócznia będąca własnością świętego, a następnie stająca się relikwią nie mogła być przeklęta. Nie przeszkodziło to jednak twórcom, aby randomowy Ziutek został opętany. Warto było jeszcze nadmienić przez kogo, ale to będzie niespodzianka.

Następnie akcja przesuwa się chen daleko, aż do USA, bo gdzie indziej mogło? Egzorcystyczny Johny Wick zaczyna dostrzegać, że coś się święci. W tej warstwie narracyjnej nie ma się czego doczepić. Może oprócz tego, że jak się wprowadza na scenę  kolejną legendę z branży pogromców duchów warto nie robić z niej kretyna.


To co mogło umknąć widzom w tym pędzie akcji to dość liczne wątki obyczajowe. Wbrew pozorom sporo tu dramatu i braku zrozumienia wobec tego co inne. Uznanie ludzi będących medium za szaleńców. Natomiast ci co powinni stanąć murem za swych bliskich odwracają się od nich plecami.

Religia wbrew pozorom nie jest tylko tłem, spoiwem dla całego uniwersum. Reżyser zgrabnie wbił szpile wierze chrześcijańskiej. Ci co popełnia samobójstwo trafiają do jednego z kręgów piekielnych. Czyli z piekła na ziemi lecą do kolejnego, czy to nie jest „miłosierne”? W takim momencie porównanie Boga do chłopca z terrarium pełnych mrówek, z którymi może zrobić co zechce jest jak najbardziej trafne. Okraszając te słowa wyraźnym żalem Johna tworzy zgrabną całość.

Sądziłem przez to, że pod maską kina akcji jest manifest przeciwko Kościołowi Katolickiemu. Skoro przy duchowych jestem w filmie pojawia się polski ester egg. W scanie z mieszkania Constantina sprzedawca dla egzorcystów przynosi kule zdrobniane z łusek zrobionych z łusek z zamachu na papieża.


Znowu odpływam gdzieś chen daleko. Warto teraz skupić się na bardziej komercyjnych elementach tej układanki. Spośród wszystkich bohaterów najlepiej wypadł ojciec Hennnessy (Pruitt Taylor Vince). Podobnie jak John widział i słyszał za dużo. Jego walka z darem i przekleństwem naprawdę miało moc oddziaływania. Odtwórca tej roili naprawdę z pełną mocą oddał tragedie i widoczne wyniszczenia księdza.

Jedynie można zapytać, czemu nie poprzestał swoich działań i założył ochronny naszyjnik? Odwiedź będzie, nie ma obaw. W mojej ocenie jego koniec miał jedynie zagrać na emocjach i ponownie dać ostrzeżenie przed alkoholizmem. Naprawdę tylko brakowało jeszcze narkotyków do szczęścia.

Wszelkie sceny akcji to dobrze przemyślane momenty. Niekiedy chciałoby się powiedzieć niech zrobią grę z takim samym system walki. Co się okaże, bo mam takowy tytuł na Xbox Classic. Wracając po raz enty z rzędu. Ryczące demony niczym dzikie bestie wszystkie bez wyjątku naprawdę uderzały po uszach. Lecz mimo wszystko stare dobre motywy pod tytułem jak nie powiesz co wiesz, bo inaczej zaliczysz kuku na muniu najbardziej do mnie przemówiły.


Fakt, faktem to powtarzalne i dość monotonie, ale stara miłość nie rdzewieje, a może to było coś z nostalgią? No nieważne, liczy się to jak dobrze się oglądało znane klisze filmowe, a niekiedy nawiązania do pewnej matrycy.

Warto też docenić postacie epizodyczne. Mimo swoich krótkich ról, co nie znaczy, że jakiś gorszych to też swoje trzy grosze dorzuciły. Nawet jakby się chciało na siłę do kogoś doczepić to nie mógłbym. Styl grania wszystkich aktorów naprawdę był spójny. Może, gdzie nigdzie coś dałoby się jeszcze doszlifować. Jest to jednak kwestia gustu, a niż jakiejś szczególnej potrzeby.

Nim zakończę to omówienie jeszcze parę słów o piekle, jakie tu przedstawiono. Czemu wygalało jak miasto z Marsa? Z jednej strony takie skojarzenie przychodzi z powodu dominujących pomarańczowych, czerwonych i złotych barw. Następnie jest tam sporo aut na ulicy. Widok naprawdę apokaliptyczny.

Podsumowujmy Constantine to naprawdę dobre komercyjne kino. Próbuje przemycić wiele przyziemnych wątków, że się tak wyrażę. Jednak naprawdę je doceniam za same starania zrobienia z tego czegoś więcej niż czystej komerchy. Z drugiej strony można potraktować, jak próbę zdobycia dodatkowych punktów tanim kosztem. Niech każdy z was samo oceni, jak to jest naprawde.
Share:

Ciche grillowanie w Silent Hill (Halloween Edition)

Maszyna ruszyła pełną parą i nie ma się zamiar zatrzymać następna stacja: Silent Hill.

O ekranizacjach gier można pisać dużo i to w nie najlepszym świetle. Więc szykujecie się na ciche grillowanie na Cichych Wzgórzu. 


Zanim zacznę podpiekać tę produkcję filmową parę słów wstępu, żebyście wiedzieli co i jak. Nie będzie to recenzja, w której będę odnosił się jako adaptacji kultowej serii, a wyłącznie jak do zwykłego filmu grozy, (którym nie jest).

Silent Hill miał premierę w 2006 r., czyli hen dalekiej przeszłości, gdzie liczyło się jedynie zawartość w rozrywkowym kontekście. Jednak nie mogłem się oprzeć, aby pod nosem w czasie seansu dodawać wszelkie możliwe prześmiewcze komentarze w stylu aktywistów lewicowych.

Najważniejszą sprawą jest to, że groza odgrywa tu drugorzędną rolę, jak każdym akcyjniaku. Raz na jakiś czas z pełną powagą pojawia się coś mające wmówić mi: czarne to białe i na odwrót. No, a tu jedzie mi czołg.


Od momentu kiedy tylko główne bohaterki trafiają do miasta we mgle, a tutaj z jakiegoś powodu w popiele i trujących oparach, czy innym dymie. Zaczyna się koncert wydarzeń będącym oczywistym do przewidzenia. Nie zabrakło monstrów i innych cudaków. Najbardziej kultowe maszkary też dostały swoje 5 minut. Jednak po kiego grzyba wsadzili je tam?

Nie odgrywały swoich tradycyjnych ról, no ok. Jako mięso armatnie do bicia się sprawdziły. Jednak kultowe pielęgniarki pokazują się zaledwie raz. Natomiast Piramidogłowy, który się „przefarbował” na czarno machnął parę razy swoją "szabelką" i poszedł, gdzieś chen przed siebie.

Czy on nie miał mieć jakąś symbolikę odnoszącą przypadkiem do osoby mającej coś na sumieniu? Coś tam na serwisach fanowskich o tym pisano, ale ekipa chciała go tylko dodać, bo tak wypadało. Zresztą reszta skończyła podobnie. Jednak w tej całej brei zrobiono coś dobrze. Zacznę od świetnie dobranych protagonistek (jeśli wiecie, co mam na myśli). Żarty na bok, podobnie jak w serii gier nasze strong feminy spotkają bohaterów niezależnych mających swoje własne historie.


Kiedy minęło dobre pół seansu wreszcie coś się ruszyło. Mimo ponownych zmian względem oryginalnego uniwersum dodano nowe origins miasta Silent Hill. Paradoksalnie wstawienie tam nowego kultu rodem z Salem nieco uratowało tą bieda produkcje. Wątek fanatyków palących wszystko i wszystkich na stosie został napisany jak najbardziej poprawnie.

Nie będzie to jakiś szał ciał, lecz poprawnie przedstawienie hermetycznie zamkniętej sekty. Uwielbiającej grillować niewiernych i sługi diabła. Kolejna niezłą odskocznią był wątek (toksycznego białego samca). Nie mogłem się nie oprzeć, aby tego nie wtrącić, bo liczna symbolika i przedstawienie bohaterów było naprawdę bardzo wymowne. Teraz bardziej na serio. Równoległe z przedstawieniem dantejskich scen postanowiono dać pewien kontrast.

Tutaj cały na biało wychodzi ojciec małej, który szuka swojej rodzinny. Wszystkie wydarzenia, w których występuje skąpane są w jasnych słonecznych barwach. Dwa różne światy i pokazanie jego bezradności. Oprócz tego oczywistego faktu widz dowiaduje się, co dokładnie miało miejsce. Konsekwentnie pociągnęli nową wersję, co jest jak najbardziej na plus.


Wszelkie rzeczy bezpośrednio z tym związane zostały domknięte. Jaśniej już nie dało się wyjaśnić i nie zostawiono pola do interpretacji. Jednak odnosi się to tylko do samej sekty, bo kim były potwory, nie wiadomo oprócz jednego. Nazwałem go jogin, jak zobaczycie sami to zrozumiecie.

Teraz o oprawie wizualnej. Dodano wiele prawdziwych fizycznych dekoracji zamiast stricte samego CGI. Tego ostatniego też nie zabrakło i naprawdę chętnie korzystano. Najbardziej zastanawiało mnie podzielenie dnia na względnie bezpieczny i noc będąca sygnalizowaną przez ryk syren.

Obecnie ogrywam oryginalną wersję Silent Hill 2 i jakoś tam monstra są cały czas. Napiszcie w komentarzach, czy jest to jakieś nawiązanie do którejś części, czy wymysł scenarzysty. Straszaki jako takie zestarzały się naprawdę odczuwalnie, a wszelkie dzieła komputeropochodne walą po oczach. Mimo szczerych chęci przestraszyć się tego nie da. Pochwale natomiast za otworzenie monstrów. Powiedzieć można, że żywcem wyciągnięto je z gier, co naprawdę zadowoli każdego fana gier.

Podsumowujmy, czy warto obejrzeć Silent Hill? Jak się nie ma presji na wierność z materiałem źródłowym, a jedynie liczy się na względnie zjadliwą rozrywkę to jak najbardziej. Mimo że film nie jest horrorem zawiera liczne gore sceny. Nie radzę w związku z tym zajadając się czymś, bo może zemdlić. Ocena końcowa 6.5/10.

Share:

Retro recenzja Return to castle Wallenstein (PC) (Halloween Edition)

Jeden retro przebój, był. Pora na kolejny hit z lat 2000-nych. Sprawdzę, czy stare jest dalej jare.

Jak już się rozkręciłem z tematyką wojenną pora na kolejny szlagier Return to Castle Wolfenstein. W normalnej recenzji, jaką zwykle piszę zacząłbym od omówienia fabuły lub rozgrywki zależnie, co było bardziej istotne.


Tym raz pierwsze akapity pójdą o fatalnym stanie technicznym Wolfenstein na Win11. Nim w ogóle zaczniecie się grać trzeba pamiętać, o paru istotnych szczegółach. Dopuszczalna rozdzielczość, po której nie wywali do pulpitu jest 1600x1200. Następnie, w momencie zaliczenia wpadki trzeba czym prędzej wczytać ostatni zapis. Jeśli się tego nie zrobi to i tak zobaczy się pulpit.

Zabawne jest to, że parę razy i tak to się stanie. Innymi problemami jest wyłapywanie przez system, jaki wczytuje się stan. Wielokrotnie cofało do wcześniejszego i nie wynikało to z faktu błędnego kliknięcia. Na dokładkę dorzucę coś ekstra. Kiedy Blazkowicz trafia do katakumb wypaliłem w zombie z snajperki. Skutkiem tego było zablokowania się moba, a jeśli komuś było mało to wszelkie skrypty aktywujące dalsze wydarzenie zablokowało. Strzelanie nic praktycznie nie pomogła, ale granty jak najbardziej dały radę.

Co tu teraz napisać? Oprócz tego: mimo swoich lat gra posiada multum błędów. Nie są one jakoś szczególnie oryginalne. Problem leży nie w rodzaju, a ilości hurtowej. Pocieszające jest to jak mało szkodliwy poziom przedstawiają.


To, co wyróżnia Return to Castle Wolfenstein na tle dzisiejszych produkcji to totalny brak mapy, czy czegokolwiek pokazującego gdzie iść. Szuka się praktycznie wszystkiego, co jest tylko możliwe. Zaczynając od wyjścia, które niekiedy jest niewidoczna, a kończąc na skarbach. Dla uproszczenia wystarczy pamiętać o znanej zasadzie graczy. Jeśli trafiasz na nowych wrogów to jesteś na właściwym szlaku.

Dlatego oczy trzeba mieć dookoła głowy, bo naprawdę lubią ukryć dalsza część trasy. Takie nietrzymanie za rękę jest mało hardcorowe. Raczej pokazuje brak pomysłu jak subtelnie wskazać kierunek do następnego celu.

Jest to idealny moment, aby zapoznać się ze wszelkimi mechanikami walki z jakich się używało przez całą kampanię. Początkowo nazistów będzie się odbierać jako gąbki na kule. Negatywne wrażenie potęgować będzie do tego eksploracja, która nie daje za dużo frajdy. Ale spokojnie, jak się człowiek wkręci to jakoś to idzie.


W czasie pierwszego pobytu w zamku mogę pochwalić za próby wstawienia Uber naziolek. Patrzenie jak się skradają i stosują jakąś taktykę było naprawdę uroczę. Nie ma co się oszukiwać. Miały być do pozory i łatwo wykorzystać ich zachowanie przeciwko nim. Z drugiej strony potrafiły jeszcze szybciej niż normalni żołnierze zabrać całe hp. A że nie łaziły pojedynczo to trzeba było się ciut pomęczyć. Jednak, aby było ciut urozmaicenia dodano bossa. Okraszoną to odpowiednim zwieńczeniem Uber Helgi, czy jak jej tam było. Pomniejsza generyczna antagonistka.

Boss, który potem się pokazał miał ciekawego i zabójczego skilla. Jednak łatwo było sobie z tym poradzić i jego overkill praktycznie nic nie robił. Pomniejsze zombie były raczej ozdobą, a niż realnym elementem w walce. To, co jednak najbardziej przyciągnie uwagę są nowi przeciwnicy, którzy, naprawdę potrafią przyciągnąć zwrok swoim wyglądem. Nie będzie to spoilerem jak dodam, że są oni z piekła rodem. Oprócz unikalnego wyglądu lubią wychodzić z najmniej oczekiwanego miejsca.

Podsumowaniem był kolejny boss. No kto by się spodziewał... Jak się tylko wie, jak zablokować jego op skill to praktycznie staje się zwykłym potworkiem. Mała przeszkoda dla formalności. Tego co mnie wytrąciło z immersji było wstawienie misji skradankowej. Wykryją cię to koniec. Pytam się, po co coś takiego w grze nastawionej na radosną rozwałkę? Spory to minus, oby dalej było lepiej.


Ciąg dalszy z misji skradankowej. Sam pomysł wstawienie tego można uznać za pomyłkę. Sposób, w jaki jest się wykryty to jakiś zamach na logikę. Alarm potrafi odpalić się niezależnie od sytuacji. Teoretycznie muszą npc go ręcznie uruchomić i jest to nawet pokazane na pewnym etapie misji. 

Bywa i takie sytuacje, że hałas nie robi żadnego wrażenia i można sobie poszaleć. Jest to raczej wyjątek. Innym razem pomaga szybki zapis. Jednak i tutaj pojawia się kolejne ukryte możliwości Si, potrafią one po wczytaniu gry cudownie wykryć obecność protagonisty. W innych tytułach tego typu po jakimś czasie boty powinny się zrestartować i wrócić do obserwacji. Tutaj tak nie jest.

Mimo, że można odstrzelić syreny to nie spowoduje wyłączenie alarmu. Wielka szkoda, nie wykorzystano niesamowitego potencjału, jaki sami stworzyli. Do tego pojawił się kolejny błąd. Gra traktuje wszystkie quick save jako jeden i ten sam. Na dokładkę nim się gra ponownie wczyta można jeszcze pochodzić po lokacji i eliminować wszystko co się podwinie pod rękę. Dawno nie grałem takiego technicznego gniota.


Po jakże kiepskiej misji skradankowej gra powróciła na właściwe tory. Radosna walka z coraz to większym arsenałem. Nie wzrasta w zastraszającym tempie. Doceniam jednak nowe giwery, które można wykorzystywać do dalszej eksterminacji.

To, co w późniejszej części Wolfenstein spełnia się najlepiej to odpowiednie rozłożenie amunicji. Nie tylko tej, której można zebrać od przeciwników, ale i leżącej swobodnie w magazynach itp. Dzięki tak przemyślanym zabiegowi gracz nie wytrąca się z tempa rozgrywki.

Jest jednak coś, co może to zrobić. Są to raczej wyjątki, ale zawsze. Jak się dostaje do dyspozycji potężny karabin który sieka tysiącami kul to oczekuje się jakieś fali. Nie musi być to armia. Nie te czasy i możliwości platform do grania. Jednak wypadałoby, aby grupka jakaś wyszła. Zamiast tego czekają grzecznie gdzieś z boku, aby dopiero po zauważeniu ich raczyli zareagować. O dziwo powtórzeniu stanu gry Si odpala inny skrypt i potrafią wyjść ze swojej "strefy komfortu".


Kolejne misje, kolejne absurdy. Po misji skradankowej, której wciąż nie mogę przeboleć. W ramach "urozmaicenia" dodano czasówki. Ale o co chodzi? Pewne etapy misji wymuszają, aby coś wykonać w ułamku sekundy. Nie byłoby to jeszcze takie złe jakby nie mogło zniszczyć wszystko, co się zrobiło. Szybki zapis to najczęstsza forma zachowania postępów. Nie będąc świadomym owej niespodzianki można sobie rzucić potężną kłodę pod nogi. Zalecanym zrobić standardowy save na początku misji.

Nie przewidziano automatycznego zapisu. Oznacza to, że w razie wpadki będzie trzeba cofnąć się bardzo daleko wstecz lub liczyć na cud i jakoś się uda. #MnieSięUdało. Potem dla odmiany ktoś stworzył pra, pra przodka SuperHot. Żołnierze ustawieni w taki sposób, aby trzeba było nauczyć się ich pozycji, by przeżyć.

Dołożenie mini bossów można uznać za zaletę Nie są oni jakoś szczególnie zaprojektowani. Ciężkie wolne ze sporym atakiem. Można próbować wykorzystać niecelność botów, która jest ewidentnie dodana. Nie można jednak doczepić się, jak chcą to potrafią trafić i to z byle czego. Zabawne jest, że broń większego kalibru jak bazuka niekoniecznie zadaje obrażenia w swoim najbliższym polu rażenia. Pocisk poleci pod nogi i zada tyle 0 krytyka.


Następny boss miał naprawdę porządne kopnięcie. Najpierw jeden dla rozgrzewki, a potem coś na poprawkę. Walka z nim przypomniała mi o Poważnym Samie 3, gdzie też w walce jednym z ostatnich szefów należało wykorzystać obiekty niezniszczalne, by mieć realne szanse na szybkie zwycięstwo. Dla lepszego samopoczucia dostaje się naprawdę elektryzującą broń.

Jestem zszokowany finałowymi etapami kampanii. Okazało się one znacznie trudniejsze niż sam finałowy Boss. Rozstawieni regularnie Uber szwaby były większym problemem.  Trzeba po prostu mieć wyrobiony zwyczaj robienia zapisu, ale nie szybkiego. Warto robić normalne, aby nie utknąć w martwym punkcie.

Jak się zestarzał Return to Castle Wolfenstein? Jest to wciąż grywalna produkcja, ale nie będę jej gloryfikował tylko z powodu bycie klasykiem. Grafika jaka jest każdy widzi. Wszystko kanciaste i to jest jak najbardziej zrozumiałe i akceptowalne. Lecz nie będę, aż tak ochał i achał nad samą rozgrywką. Jest w porządku i nic poza tym. Bossowie to jakiś śmiech na sali z finałowym na czele. Przykre jest to, że gra, która kosztuje ok, 20 zł na Steam nie dostała oficjalnej łatki pod najnowsze Windows. Ocena zostawiam otwartą. 

Share:

Retro recenzja BloodRayne (GameCube) (Halloween Edition)

Było trochę filmów to teraz pora na... Chwila, gdzie te notki, a tak! Mam, a nie to lista zakupów do biedry. O jest, dziękuje za wytrwałość tym, co jeszcze czytają.

BloodRayne to naprawdę porządny kawałek oldschool. Nie oczekujcie to jakiejś wybitnej historii zapadającej w pamięć. Choć w kilu momentach zacząłem się zastanawiać ile jeszcze można ciągnąć te „niespodzianki”. Są one jednak jedynym elementem, który wybijał się w ciągu tych kilku godzin kampanii.


Nie ma co zdradzać ze elementów fabularnych, bo i schemat jest prosty jak konstrukcja cepa. Lecz trzeba napisać co nieco o tym potraktowanemu po macoszemu kawałkowi gry. Protagonistka ma bardzo drętwy sposób mówienia. Jednak jeśli byłoby komuś jeszcze mało, to kochani Niemcy mówią jeden i ten sam tekst. Raz jeden zdarzyło się im powiedzieć coś innego. Przy tym misja z prezentami w Gothicu to całkiem inna liga.

Tutaj wtrącę małą ciekawostkę. Dialogi, jakie wypowiadają bossowie może się różnić zależnie od platformy. W przypadku bliźniaków jestem tego na 100% pewny. Pozostałych przerywników nie sprawdzałem. Dorzucę jeszcze jedną ciekawostkę w jednej z ostatnich misji w cut scene pokazuje się naziol, a następnie trafia na minę. Po ponownym wczytaniu tego etapu powoduje, że można zobaczyć kolejne modele żołnierzy III Rzeszy w BloodRayne.

Nim przejdę do samego mięsa (mieszane, mieszane) warto się pochylić nad systemem sterowania itp. Trzeba nauczyć się wyczuć odległość skoków. Pierwszy akt to jednak wielka platformówka, woda natomiast to "lawa". Rayne lubi zahaczyć o krawędzie budowli będących powyżej. Zauważyłem nawiązanie do klasycznych fps z lat 90-tych i niczym Doom awatar protagonistki okazuję coraz gorszy stan zdrowia wraz ze spadkiem HP.


W przypadku zgonu zaczyna się poziom od nowa. Nie przeszkodziło to jednak, aby dać "możliwość zapisu" stanu gry. Jak już się człowiek przyzwyczai do skoków to największa przeszkoda zostaje pokonana. Przez kolejne poziomy dostaje się ten sam zestaw przeciwników.

Wraz z zaliczeniem kolejnych celów dostaje się kolejne umiejętnościami od mentorki. Bonusem jest naturalna ewolucja w sztukach walki. Jednak krwawy szał (tłumaczenie własne) sprawia, że pół wampirzyca staje się overpower. Wzrasta odczuwalnie siła jak i odporność. Praktycznie jest to God Mode. Żeby nie było, traci się powolutku życie, ale jest to na tyle symboliczne, że nawet się nie zwraca na to  uwagi.

Bardziej niż tym zwróciłbym uwagę na ciekawe rozwiązanie w dostawaniu się do budynków. Jeśli wymyśli się jakiś logiczny sposób, aby się tam wejść to tak będzie. Oczywiście trzeba pamiętać o podstawowej metodzie. Chodzi o osłabione części ścian. Widać spory nacisk na pokazanie możliwości niszczenia otoczenia i krojeniu przeciwników na plasterki.


Skoro już mimochodem wspomniałem o oponentach to teraz skrobnę parę słów o nich. Początkowo dostaje się mięso do bicia z horrorów klasy b. Zaczynając od pająków, a kończąc na zombie w kilku wydaniach. W samouczku uczą jak się dobierać do nich po cichu i wykorzystywać wszelkie możliwości eliminacji. Skończy się to tym, że "zacałuje" się ich wszystkich na śmierć. W przypadku szeregowych przeciwników do samego końca będzie tak skakać od kwiatka do kwiatka. 

Sytuacja zacznie się zmieniać, dopiero jak się rozpocznie wybijanie jednostkę specjalną G.G.G. Tam oprócz oczywistych bossów dodani zostaną mini szefowie mający możliwość obronić się przed atakami specjalnymi. Najzabawniejsze jest fakt, w jakiej kolejności się atakuje. W niektórych sytuacjach można przez to szybko zobaczyć menu. W czasie eksploatacji można pominąć pewne miejsca. 

Generalnie wrogów opcjonalnych jest więcej niż potrzeba. Może to spełnić dwie funkcje. Apteczki, czyli regeneracji życia poprzez wysysanie krwi i dodatkowej przeszkody w dotarciu do punktu kontrolnego. A bywa to niekiedy naprawdę upierdliwe. W ramach urozmaicenia dochodzi bullet time. Jeej "bardzo przydatne" zwłaszcza będąc i tak koksem.


Idzie misja za misją. Myślałem, że podkreślanie interaktywności z wszystkim, co się da. Jednak dopiero walka z pierwszym bossem pokazało, jakie rzeczy twórcy stawili sobie za punkt honoru. Natomiast za kilka lat w DeadSpace będzie powtórka z rozrywki. Bossowie natomiast są napisani trochę sztampowo, jak na dzisiejsze standardy. Jednak wtedy ich przepełnione pychą styl bycia mógł się sprawdzić. Jednak w kontraście stoi walka z takowym jegomościem. Latanie po kościele i ganianie się za typkiem w mobilnym mini czołgu jest dość lipne.

Sala kolumnowa dawała pewne wyrównanie szans. Jednak jak zaczęło się, zanim ganiać i weszło się w trym slowmotion robi się żałośnie. Czemu? Bo typek jest równie szybki. Gracz jest zmuszany biegać i kryć za kolumnami i ładować się "niemieckimi soczkami".

Paść, prawie że się nie da, bo ładuje się co chwilę. Problem może wystąpić jak się Npc się zatnie na kolumnie. Większy problem jest pewne upodobanie devów do robienia małych aren z multum naziolami. Jeden błąd i powtórzyć należy całą czasochłonną walkę.


Nie wspomniałem o strzelaniu. Z jednej strony brak celownika. Strzał i zaliczanie jak w Wolfenstein 3D. Lecz po wejściu w slowmo widać poszczególne pociski. Wspominałem o tym jak nałożono nacisk destrukcji otoczenia? Prawdziwy majstersztyk. Druga połowa to proste zagadki, w których dalej główna bohaterka prowadzi za rękę. A mówili, że dziś jest za łatwo.

Ostatnie etapy to już sieczka. Nie, żeby wcześniej nie było. Bardziej chodzi o to, że nie są one celem samym w sobie. Widziałbym w nich coś w rodzaju biegu przełajowego. Celem było zaś załatwić, a jakże kolejnego oficera. Zaś w finale Rayne zabłysła niczym Jaś Fasola jadący w LA i serdecznie "pozdrawiający" mieszkańców miasta.

Teraz przyszła pora na wszystko, co zapomniałem lub nie pasowało wyżej. To, co jeszcze wyróżnienia te produkcję jest podejście do kobiet. Bo jak pokazać groźną panią naziolkę? Dekolt do pasa i wielkie cyce. Dziś już by leżeli kwiczeli. Powrót do wątków paranormalnych dodaje dobre rozwinięcie fabularne. Po krótkiej przerwie, jaka jest między wstępem, a Niemcami została naprawdę zgrabnie zasygnalizowana. Przyjęto formę grozy w tym wypadku najpierw tajemnicze morderstwo, a potem dźwiękami otoczenia, śmiechem itp.


Nie zabrakło kropki nad i, co jest naprawdę dobrym zabiegiem. Dodanie też etapu pod tytułem: wiej, było to wyjątkowym podbiciem adrenaliny. W 2002 r. to mogło budzić grozę, ale teraz jedynie podziw, jak ktoś zaprojektował przerywniki filmowe.

Podsumowując BloodRayne na GameCube to niezły kawałek gry, który warto nadrobić. Ma swój urok i to zamiłowanie do pokazania możliwości sprzętowych. Fabuła nie jest co prawda wybitna, lecz soczysty gameplay nadrabia wszelkie niedociągnięcia. Ocena końcowa 7.5/10
Share:

Translate

Szukaj na tym blogu

Czytelnicy

Kategorie