Recenzja Little Nightmares (Nintendo Switch)

Gry 3a są do niczego mówili. Zagraj w indyka, mówili! Będzie fajnie mówili. No i tylko mówili, ale jakoś po próżni

W końcu odpaliłem Switcha i coś ograłem. Mała konsola to i małą grę wybrałem, bo najlepiej zacząć od rozgrzewki zanim się weźmie coś większego na ruszt. Wybór padł na Little Nightmares. Miała to być zagadka, która wciągnie jak bagno dając nowe doświadczenie.


Nie przeczę dała i to wiele mieszczanach wrażeń. Pierwsza sprawa to klimat będący sporą odskocznią od tego co grałem ostatnio. GoW Ragnarök to pierwsza liga, ale nie w tym rzecz. Już sprane kolory i te cienie wszelakie, a świetle nie wypominając dawały swoje.

Magia tej skradanki z elementami platformowymi prysnęła równie szybko co się pojawiła. W swoich opiniach gracze często wspominali o odczuwaniu zaszczucia i bezbronności. Faktycznie niemalże do samego końca nie ma się żadnych szans z bossami. Jednakowoż niczego innego nie można się spodziewać, po skradankach?

Bardzo szybko się więc przestawiłem na szybkie przetwarzanie tych wszystkich przeciwników na przeszkody, które trzeba jedynie ominąć. Wspomnę również, że twórcy podeszli dość nietypowo do swojego dzieła. Raz, że nie tłumaczą, o co w tym wszystkim chodzi. Kim jest postać w żółtym płaszczu przeciw deszczowym i czemu sterowanie jest tak skopane?


O ile do tego drugiego dało się przyzwyczaić to właśnie brak napędu w postaci ciekawej historii sprawiało, że nie miało się chęci traktowania czegokolwiek na poważnie. Kampania nie należy do długich, co koniec końców poprawia ocenę końcową. Trochę nawrzucałem do tego kotła więc poukładam, aby każdy z was wiedział na co się piszę.

Mały koszmary na Pstryczka wita niczego się nie spodziewającego gracza, czyli mnie w innym świecie. Klawiszologia niekiedy nawiązuje do szóstej generacji, co może niekoniecznie przypaść młodszym graczom do gustu. Na dokładkę dodam responsywność, która kuleje.

Przechodząc ten tytuł korzystałem z pro pada od Nintendo. Więc obstawiam, że jednak to sama gra miała problemy wykonywaniem komend jakie wykonywałem. Wszelkie czynności należało zrobić samemu. Nie liczcie, że jak za magiczną różdżka coś z automatu was wyręczy. Nie raz spowodowało to swojego rodzaju frustracje. Wspomni me słowa każdy, co przez przypadek puścił spust ZR i w ważnym momencie zleciał do przepaści.


Oczywiście jak wszystkiego tak i tego można się nauczyć i swobodnie grać. Wspominałem również, o fabule. Z artykułów poświęconym tej produkcji dowiedziałem się, że takowa jest. Trzeba jedynie ją przeczytać, aby się dowiedzieć, co autor miał na myśli. Możliwe, że dzięki temu wszelkie niedogodności będą bardziej do przyjęcia, a lokację ujawnią swoje tajemnice.

Podstawowa kampania składa się z trzech aktów, w których przyszło mi się zmierzyć każdorazowo z dedykowanym szefem. Jest to pół prawda, bo recykling szybko się pokazuje. No mniejsza, sęk w tym jak sobie z nimi poradzić. Powiedziałbym, że dość łatwo się to robi, bo skrypty nie adaptują się do poczynań gracza, a jedynie są dla hecy. Tam, gdzie to przewidziano monstrum i tak ruszy w pogoni nawet jeśli nie zauważy protagonistki.

Zabiera to poczucie czystego przejścia, gdzie ominęło się wszelkie pułapki i przeszkody, a będzie tego trochę. Dobrze chociaż, że lokacje są w miarę urozmaicone, co dodaje te minimum chęci sprawdzenia, co tam dalej się kryje? Zagadki środowiskowe ma się rozumieć!


Opierają się głównie na przesunięciu czegoś lub znalezieniu klucza. Zdarzały się jednak takie momenty, że zastawałem zaskoczony pomysłem jaki zaimplementowano jako rozwiązanie. Mimo, że gra krótka zginać się da, a wiąże się to z utratą postępów. W tej kwestii mam mieszane wrażenia, bo raz... Wraca się od razu tam, gdzie się skończyło. Innym razem trochę wcześniej, lecz nie trzeba wszystkiego od nowa robić. Nie zabrakło momentów, gdy wykonana praca została całkowicie zignorowana i od nowa zabawę powtórzyć należało. Za każdym jednak razem były to małe straty więc przynajmniej tyle dobrego.

Nie zabrało pewnych niedoróbek w których człowiek łapał się za głowę. Dość istotnym czynnikiem była szybkość mocno wpływająca na długość skoku. Wyczucie odpowiedniego momentu, czasami graniczyła z cudem. Wyobraźcie sobie siedzą sobie grubasy i zajadają się kilogramem kiełbasy. Mija się ich swobodnie i na ziemie się ląduje, bo skoku się nie wyczuje. Lecz wszak kiedy się uda, człowiek jest uśmiechnięty od ucha do ucha.

Jedynie finał jest wyrazisty pełny grozy. Nie takiej taniej, a w miarę subtelnej dającej do myślenia, co tu się wyprawia.

Podsumowując czy opłaca się zagrać Little Nightmares? Jak gdzieś na promocji się dostanie to sięgajcie po to danie. W innym przypadku będzie to jedynie strata czasu. Choć kto wie, może się komuś spodoba. Ocena końcowa 7/10.
Udostępnij:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Translate

Czytelnicy

Wyświetlania