Ostatnią atrakcją na liście w tegorocznym Halloween będzie Constantin. Czas duchów i zmor przemija. Poranek nastaje, a wraz z nim nadchodzi egzorcysta.
Był strachy na lachy to teraz przyszła pora na rewanż. Lecz jak to każda tego typu historią się zaczyna od pewnego zamętu. Constantine to swojego rodzaju film propagandowy o tym, że palenie szkodzi. Podkreślono to na samym początku dość dobitnie, ale jeśli ktoś zdołał jakoś o tym zapomnieć to przyponie się mu to raz jeszcze na końcu seansu.
Podobnie jak reszta produkcji, o jakich pisałem na blogu tutaj też w głównej mierze wszystko skupia się na wartkiej akcji. Warto zwrócić uwagę na pewien fakt. CGI o wiele lepiej już się zestarzało w stosunku do poprzednich produkcji zarówno tych starszych, jaki i w Silent Hill, które wyszło rok po tej produkcji.
Jak już seans się zaczął oglądałem z pełną uwagą. Liczne ujęcie poszczególnych scen, a wraz z nimi pewne subtelne zmiany mające wywołać u widza jakąś reakcje. Będąc tego świadomym zastanawiałem się tylko jaką konkretnie?
Jeśli obserwuje się tylko wydarzenia będące skutkiem i przyczyna wszystko zdaje się mieć sens. Sytuacja się zmienia w momencie jak się człowiek zaczyna zastanawiać, a czemu tak właśnie się stało? Zaczynając wgłębiać się w szczegóły obraz powoli pęka, a rysy robią się coraz to większe.
Constantin skupia się wokół wątku zdrowia (tak piszę dla przypomnienia), wiary i przeznaczenia. Bo jak mówi sam protagonista Bóg ma wobec każdego jakiś plan. Mniej rozważań, a więcej omawiania. Najważniejszym artefaktem, jaki pojawia się w filmie była włócznia przeznaczenia, przez którą jak twierdzi Constantine zginał Syn Boży. Żołnierzem rzymskim, który miał zadać cios był setnik, a późniejszy św. Longin. Co z tego wynika?
Dość sporo w kontekście wydarzeń, jakie miały miejsce w czasie seansu. Włócznia będąca własnością świętego, a następnie stająca się relikwią nie mogła być przeklęta. Nie przeszkodziło to jednak twórcom, aby randomowy Ziutek został opętany. Warto było jeszcze nadmienić przez kogo, ale to będzie niespodzianka.
Następnie akcja przesuwa się chen daleko, aż do USA, bo gdzie indziej mogło? Egzorcystyczny Johny Wick zaczyna dostrzegać, że coś się święci. W tej warstwie narracyjnej nie ma się czego doczepić. Może oprócz tego, że jak się wprowadza na scenę kolejną legendę z branży pogromców duchów warto nie robić z niej kretyna.
To co mogło umknąć widzom w tym pędzie akcji to dość liczne wątki obyczajowe. Wbrew pozorom sporo tu dramatu i braku zrozumienia wobec tego co inne. Uznanie ludzi będących medium za szaleńców. Natomiast ci co powinni stanąć murem za swych bliskich odwracają się od nich plecami.
Religia wbrew pozorom nie jest tylko tłem, spoiwem dla całego uniwersum. Reżyser zgrabnie wbił szpile wierze chrześcijańskiej. Ci co popełnia samobójstwo trafiają do jednego z kręgów piekielnych. Czyli z piekła na ziemi lecą do kolejnego, czy to nie jest „miłosierne”? W takim momencie porównanie Boga do chłopca z terrarium pełnych mrówek, z którymi może zrobić co zechce jest jak najbardziej trafne. Okraszając te słowa wyraźnym żalem Johna tworzy zgrabną całość.
Sądziłem przez to, że pod maską kina akcji jest manifest przeciwko Kościołowi Katolickiemu. Skoro przy duchowych jestem w filmie pojawia się polski ester egg. W scanie z mieszkania Constantina sprzedawca dla egzorcystów przynosi kule zdrobniane z łusek zrobionych z łusek z zamachu na papieża.
Znowu odpływam gdzieś chen daleko. Warto teraz skupić się na bardziej komercyjnych elementach tej układanki. Spośród wszystkich bohaterów najlepiej wypadł ojciec Hennnessy (Pruitt Taylor Vince). Podobnie jak John widział i słyszał za dużo. Jego walka z darem i przekleństwem naprawdę miało moc oddziaływania. Odtwórca tej roili naprawdę z pełną mocą oddał tragedie i widoczne wyniszczenia księdza.
Jedynie można zapytać, czemu nie poprzestał swoich działań i założył ochronny naszyjnik? Odwiedź będzie, nie ma obaw. W mojej ocenie jego koniec miał jedynie zagrać na emocjach i ponownie dać ostrzeżenie przed alkoholizmem. Naprawdę tylko brakowało jeszcze narkotyków do szczęścia.
Wszelkie sceny akcji to dobrze przemyślane momenty. Niekiedy chciałoby się powiedzieć niech zrobią grę z takim samym system walki. Co się okaże, bo mam takowy tytuł na Xbox Classic. Wracając po raz enty z rzędu. Ryczące demony niczym dzikie bestie wszystkie bez wyjątku naprawdę uderzały po uszach. Lecz mimo wszystko stare dobre motywy pod tytułem jak nie powiesz co wiesz, bo inaczej zaliczysz kuku na muniu najbardziej do mnie przemówiły.
Fakt, faktem to powtarzalne i dość monotonie, ale stara miłość nie rdzewieje, a może to było coś z nostalgią? No nieważne, liczy się to jak dobrze się oglądało znane klisze filmowe, a niekiedy nawiązania do pewnej matrycy.
Warto też docenić postacie epizodyczne. Mimo swoich krótkich ról, co nie znaczy, że jakiś gorszych to też swoje trzy grosze dorzuciły. Nawet jakby się chciało na siłę do kogoś doczepić to nie mógłbym. Styl grania wszystkich aktorów naprawdę był spójny. Może, gdzie nigdzie coś dałoby się jeszcze doszlifować. Jest to jednak kwestia gustu, a niż jakiejś szczególnej potrzeby.
Nim zakończę to omówienie jeszcze parę słów o piekle, jakie tu przedstawiono. Czemu wygalało jak miasto z Marsa? Z jednej strony takie skojarzenie przychodzi z powodu dominujących pomarańczowych, czerwonych i złotych barw. Następnie jest tam sporo aut na ulicy. Widok naprawdę apokaliptyczny.
Podsumowujmy Constantine to naprawdę dobre komercyjne kino. Próbuje przemycić wiele przyziemnych wątków, że się tak wyrażę. Jednak naprawdę je doceniam za same starania zrobienia z tego czegoś więcej niż czystej komerchy. Z drugiej strony można potraktować, jak próbę zdobycia dodatkowych punktów tanim kosztem. Niech każdy z was samo oceni, jak to jest naprawde.