• Recenzje

    Tutaj znajdziecie posty dotyczące w których omawiam wszelakie gry wideo

  • Manga i anime

    Jeśli chesz obejrzevć fajne anime i przeczytać interesującą mangę to zajrzyj tutaj

  • Filmy i seriale

    Warto czasem zrobić sobie przerwę na dobre kino. W tym dziale opisuje swoje wrażenia z produkcji, które miałenm okazję obejrzeć

  • Publicystyka

    Warto się czasem zastanowić nad róznymi tematami, czy to gier, a może jeszcze innymi w tym miejscu znajdziecie do jakich wniosków doszedłem

Ogłoszenie informacyjne

 Blog zostaje zawieszony. Nie zamierzam już na nim nic więcej publikować. Mało prawdopodobne, abym do tego wrócił. Jak będę miał czas to podpisuje na wasze komentarze. 



Share:

Najlepszy spam jaki widziałem (Lost Judgment: The Kaito Files PS5)

Spam w telefonie jest upierdliwy, ale zdarza się od tego wyjątek i zobaczyłem coś wartego uwagi.

Ostatni odcinek mody na Japonie. Dzielny Takayuki Yagami jest gdzieś hen daleko na urlopie, a na jego miejsce wskakuje pocieszny Kaito. Zacznę od tego jak wielkolud zaliczył naprawdę dobre wejście od samego początku. Nie tylko mowa tutaj o jego nietuzinkowej osobowości, ale stylu walki. 


Fabularnie jest bardzo zbliżony poziom względem podstawki. Wskakując dzień po przejściu Lost Judgment czuję się jak w domu. Są jednak odczuwalne różnice. Zaczynając od samej atmosfery, która płynie przechodzi z dość humorystycznej do poważnej.

To co w szczególności wybija się na pierwszy plan to skrajnie różniące się podejście do rozwiązywanie poszczególnych zagadek. Oprócz luźniejszego podejścia doszły nowy tryb detektywistyczny. Tym razem trzeba opierać się na własnych zmysłach. Przez taką zmianę jest prościej w rozwiązywanie takich wyzwań.

Fabularnym celem jest odnalezienie ex-Kaito, której jak to zwykle bywa grozi niebezpieczeństwo. Wraz z postępami poznawałem jego przeszłość, co będzie nie lada gratką dla tych którzy polubili tego bohatera. Skupiono się tam na pokazaniu relacji między nim, a Mikiko Sadamoto. Nie brakowało tam jeszcze innych znajomych twarzy. Naprawdę nie dało się nudzić. 


Walka jest równie dynamiczna, a nawet bardziej agresywna. To jak w AC Shadows, gdzie Kaito byłby czołgiem niszczący wszystko co podejdzie pod rękę. Swoją drogą gra zaliczała pewne niespójności. W czasie rozprawiania się z byłymi członkami yakuzy niszczy wszystko w zasięgu. Ok, fajnie i miło, ale potem wraca do stanu przed walką. Prawdziwy brak konsekwencji. 

Czy czuć, że jest to tylko dlc? A i owszem! Mimo wszelkich starań czuć to. Nie jest to tak porażające jak miało miejsce w Mafii 2, ale rozwój protagonisty jest znacznie słabszy. Żeby to lepiej zobrazować porównam do rozwoju umiejętności bokserskiej mini gry z podstawki. Nie ma tragedii, ale czuję niedosyt. 

Z drugiej strony nie cierpię na brak wyraźnie widocznych postępów. Demolka jest taka jak być powinna, siarczysta i mocno widowiskowa. Fabularnie wraz z kolejnymi godzinami robiło się coraz lepiej i szybciej, gdzie nigdzie dostrzegam (teoretycznie) nawiązania do głównej serii. Mogą to być tylko moje przepuszczenia. Napiszcie w komentarzach, czy też macie takie wrażenie.


Nie zabrakło również miksu: mieszana, mieszana. Trochę spraw rodzinnych łamane na gang Olsena, a kończąc na solidnej akcji. Kaito zaliczył epizod, czy jestem tatą?! Nie wstawiono tam jakiegoś nowatorskiego scenariusza. Był to raczej popularny schemat z krnąbrnym nastolatkiem, który do pewnego stopnia podziwiał "swego ojca", a czy ni nim był to się okaże. Protagonista natomiast stara się być najlepszą swoją wersją, lecz nie koniecznie idzie po jego myśli. Napiszę to tutaj, bo trochę jest to śmieszne oglądać w telefonie Kaito reklamę rozszerzenia z nim w roli głównej.

Zakończenie dlc nie było złe ani do końca genialnie. To naprawdę solidne rozwinięcie Lost Judgment, które każdy fan powinien potraktować jako pozycję obowiązkową. Misje fabularne potrafiły naprawdę zaskoczyć. W regularnych dawkach zostawałem zaskoczony tym co się tutaj działo. Ucieczki, pościgi liczne walki, niektóre były trochę na siłę przyznaję, ale co tam zamiecie się po dywan.

Koniec końców pewien wątek nie został moim zdaniem zamknięty. Niby Makitto powiedziała co wiedziała, lecz końcówka wyraźnie stała się jedną wielką kliszą dobrze wszystkim znaną. Jak podsumować ten dodatek? Skręcony dość szybko, a przez to pewne elementy były niedoszlifowane. Biorąc jednak wszelkie plusy i minusy dałbym mocne 7.5/10







Share:

Omówienie serialu Gwiezdne Wojny: Akolita

Pewna jesieniara napisała, że mógłbym napisać jeszcze coś o Gwiezdnych Wojnach. W sumie czemu nie? Jednak jak podejść do tego tematu? Film, gra, może komiks? Wybór spory, materiałów do wyboru co niemiara. Więc przynoszę wam omówienie, w którym odnoszę się szczegółowo o serialu Akolita.

Pierwszy odcinek słynnego Akolity. Pierwsza rzecz znam z różnych recenzji, a bardziej streszczeń cały serial. Jednak coś mnie zaskoczyło. Nie jest to tak tragiczne jak mówiono, a przynajmniej pierwszy odcinek.


Bardziej niż gnoić cały epizod mogę się skupić na paru szczegółach, które wspólnie z zapracowały na niechęć do Disneya i zaowocowały całą tą krytyką. Co poszło dobrze na start? O dziwo gra aktorska jest niezła. Wcielająca się w protagonistka zwana Mae, i Osha (Amandla Stenberg) wypada najlepiej ze wszystkich bohaterów, co mieli dłuży czas antenowy.

Pozostali jak mistrz Yord Fandar (Charlie Barnett) póki co robił za fan serwis i kolesia z kołkiem w dupie. No dobrze, ale co jeszcze wyszło jak należy? Wystrój to kontynuacja tego co jeszcze można było zobaczyć w najstarszych odsłonach serii. Pochwalę za lepsze wykonanie strojów dla statystów. Wreszcie są takie jak należy. Nie są to łachy starające się udawać obce rasy, a w rzeczy samej mamy kosmitów pełną gębą.

Dla fanów sagi Skywalkera na pewno zwrócą uwagę jak Osha rozmawia dość często z odpowiednikiem R2-D2. Miało to już zmiękczyć widzów i dać dodatkowe punkty na start. Na tym kończą się pozytywne strony. Teraz czas na grillowanie.


Pierwsza kontrowersja, czy też element, z którego się śmiali widzowie była walka Dark Mapetki (Mea) z mistrzynią Triniti znaczy się Indara (Carrie-Anne Moss). W czym leżał problem. Ktoś z choreografów poniosło i chciał na początek zrobić Wejście Smoka. Natomiast wyszła beka śmiechu z ruchów mających nadać kozackiego wydźwięku.

Następnie objaśniono w skrócie zasady użycia świetlistego miecza. Jedi miało sięgać po broń tylko wtedy, gdy ma zamiar zabić. W pierwszych minutach widać jak Triniti znaczy się Indara myli mi się. Robi sobie co chcę z swoją oponentką. Dało się zauważyć, że nie mieli pomysłu na sensowne rozstrzygnięcie tej walki.

Sięgnęli po postęp, który od biedy ma sens, ale lepiej było postawić na równą walkę. Tutaj ktoś wyszedł z założenie, że lepiej pójść po najniższej linii oporu. Jakby nie wnikać w szczegóły to by przeszła i ta farsa, a mowa tu tylko o pierwszych minutach seansu.


Następną gorącą sceną był ogień… w kosmosie… w próżni… Wszystko logiczne, prawda? No nie bardzo. Znając szerszy kontekst tej sceny wiem do czego się ona odnosi. Pomysł nie najgorszy. Sensownie łączy się z kolejnymi wydarzeniami o których się dowiemy w następnych godzinach serialu. Tylko mogli tą awarie wywołać wewnątrz statku, a wtedy miałoby to ręce i nogi.

Następnie kwestia morderstwa mistrzyni. Śledztwo opiera się o tradycyjne dowody i świadków. Tylko już tutaj wywali się na ryj do reszty, bo pożar w kosmosie to przy tym pikuś. Mistrzowie Jedi pokazali jak potrafią zmusić dzięki mocy od mówienia prawdy. Jaki był problem, aby zweryfikować to w ciągu chwili? Praktycznie żaden, ale nie można od tak przyspieszać fabuły. Na podsumowanie tego epizodu Yord dość szybko sięgał po brzytwę, czyżby miał skłonności do przejścia na ciemną stronę mocy? A no właśnie…

Chwila moment, był jeszcze jeden fikołek. Początkowo utrzymują Oshe jako jedyną protagonistkę, potem przypominają sobie o jej siostrze… bliźniaczce. Jednak mistrzunio Sol, a dla znajomych Solnica pytany oto zaprzecza. Wszystko po to, aby na pstryknięcie zmienił zdania jak ratuje swoja ex, byłą podopieczną miało być.


Odcinek drugi jest no cóż krótki. Nie z powodu długości, a swojej zawartości. Dałoby by się zgarnąć połowę treści, a i tak nikt by się tym przejął, ba nawet nie zauważyło. Skąd taki wiosek? Otóż na samiutkim początku dostało się całe streszczenie poprzedniego epizodu i nawet było to lepsze i bardziej treściwy niż pełnowymiarowy seans.

Wracając do tematu. Nie jest najlepiej z kilku powodów. W głównej mierzy muszę obwinić rozplanowanie antagonistów. O tak, jest ich więcej zapomniałem wspomnieć na początku. Po pierwsze, po co wymyślono, aż 3 ścieżki do celu, który miał zostać wyeliminowany? Powinna być w sumie jedna. Paradoks polega na tym, że przez tą różnorodność pogłębili problem.

Cel znajduje się w świątyni pełnej jedi. Co to oznacza? Teoretycznie szybkie wykrycie użytkownika mocy. Tak przynajmniej powinno być, ale jakoś dziwnym trafem co najwyżej zafundowano krótki etap z randomowej skradanki. Następnie jak trafia tam druga z sióstr to o mało co, a znów ją oskarżyli o morderstwo. Dotarła do miejsca zbrodni jako druga. Natomiast ci co powinni być pierwsi przyszli na koniec.


Najmniej banalnym rozwiązaniem było wejście przez okno w dachu, czemu nie skorzystano z tego nadzień dobry? Potem robi się ciekawiej. Ktoś wymyślił podstawienie apteki pod ich bazą. Odległość tak symboliczna, że wystarczy spojrzeć z tarasu, werandy, czy jak się to tam zwie. Jednak ponownie ktoś stwierdza coś „innowacyjnego” wzięli lornetkę, aby obserwować kogoś kto jest oddalony poniżej 20 m od nich.

Najbardziej rozbawił mnie padawan z otyłością. Po kiego grzyba ktoś taki? Oni są przecież zwinni, wysportowani, a nie żrą hamburgery, czy inne głupoty. W imię różnorodności można posuwać się do coraz dziwniejszych wstawek.

Kwintesencją odcinaka była sama walka z mistrza Solnicy i Mea. Ponownie nie miała szans, a pokazali jak łatwo da się stwierdzić kto mówi prawdę. To wyjaśnia, czemu „aptekarza” trzeba było nagrać z przyznaniem się do winy. Takie błędy, czy też nie przemyślane wydarzenia sprawiają to kiepskie wrażenie. Jednak póki co jest to dość zjadliwe dzieło. Tylko takie, o którym się zapomni tuż po wyłączeniu telewizora. 


Trzeci odcinek póki co jest najlepszym jaki omawiam. W głównej mierze z tego powodu swojej odtwórczości. Skupiono się na pokazaniu przeszłości bliżniaczek i ich rodziny. Spora cześć odcinka to pokazania jak to jedna z sióstr chce zostać, a druga ciągnie w świat. Pokazanie sekty wiedź, czy też plemienia to kolejny bezpieczny zabieg nie miejący wienieść nic większego.

Jednak jak pozwoli się mówić kosmicznym „mamusiom” to zaczynają się fikołki logistyczne. Pierwsza rzecz uczone są czym jest moc. Pacyfistyczne bla, bla jak z zielonym ładem, a potem widzowie dostają pokaz walki. To jak to miało być? Nić przeznaczenia, a nie jakieś ble ataki, bo nie do tego to zostało zrobione?

Większym chochołem było sugestia co do powstania dzieciaków. Miały być zrodzone z mocy. Tylko jedno "ale" wybraniec już, był (obrzydliwy biały samiec, śmiech). W żadnej kolejnej części nie ma słowa o tych dzieciach. Między innymi z tego też powodu nie można zaliczyć tego serialu do kanonu.


Następnie co do większej pomyłki to zaliczyłbym spalenie kamiennej twierdzy. Od biedy ta elektryka mogła coś tam zrobić, ale bez przesady. Uszkodzenie elektryki w danym pomieszczeniu, a w polotach powinno być to piętro. Natomiast tu ktoś stwierdził puśćmy z dymem wszystko. Nawet jeśli jest to lity kamień, czy metal. Co za różnica? Natomiast z mniejszych głupotek, ale zawsze weszła jeszcze jedna. Dlaczego Solnica sensei nie złapał za pomocą mocy protagonistek? Było to łatwiejsze niż potrzymania mostu.

Kolejnym zaskoczeniem było w tej „epickiej” historii utrzymanie jakiegoś sensownego poziomu. Jednak chcąc zachować poważny ton to po prostu chodzili i gadali. Nie było opcji, aby jakoś to dało się to schrzanić. Jedynie drętwe, czy tez generyczne teksty jakie rzucali mogły komuś więcej lub mniej przeszkadzać.

W odcinku piątym jedna rzecz jednak się udała. Walka na ledy, znaczy się świetliste miecze wyglądała tak jak powinna. Piękna chorografia i dało się na czymś skupić poza głupotami jakie wyprawiają. Słowem ciekawostki jak skróciłem wydarzenia z tego serialu osobie, która nie znała go zapytała mnie: czy jest to parodia? Tak było, nie zmyślam.




Odcinek szósty potwierdza kolejną niesamowita wpadkę, która budowano od jakiegoś czasu. W serialu pojawia się jeden z członków rady. Ki-Adi-Mundi, który chronologicznie występuje w późniejszych wydarzeniach. Stwierdził, że Sithów nie ma. Jednak jeden taki „aptekarz” ma odmienne zdanie. W takiej sytuacji należy po raz kolejny zadać pytanie, czy oni zapoznali się ze starą trylogią? Póki co skopali kwestie fabularną.

Odcinek siódmy przedostatni. Ponownie wraca do wydarzeń z wiedźmami. Podobnie jak reszta serialu nie zebrał lepszych ocen. Wspomniano w nim jak to spędzili ok. dwóch miesięcy badając planetę. Dziwnym trafem nie zwrócili uwagi na twierdzę, czy też opuszczono kopalnie znajdująca się na szczycie góry. Wydawałoby się to idealnym miejscem na schronienie dla każdego, ale co tam niech się Jedi pobawią w przyrodników.

Bardziej niż to zwraca na siebie uwagę kolejny brak konsekwencji jeśli chodzi działanie mocy. W scenie jak Solnica sensei trafia na bliźniaczki to matka dwa (ta z rogami, ktoś jej dorobił?) nie wyczuwa w żadnym wypadku jego obecności. Następnie jak ten sam jegomość od tak penetruje ich dom to coś jednak zauważa. Czyżby miała tam lepszy zasięg? Trudno powiedzieć, w każdym razie… dalej nie jest lepiej.


Rozwinięcie dalszych wydarzeń to coś w rodzaju: nie chcemy z wami walczyć, a i tak spuszczamy wam łomot. Natomiast śmierć matki Dredziarki (Jodie Turner-Smith), a dla przyjaciółek Yes, yes* używa jakiś dziwnych  coco jambo i zostaje zabita. Co chciała zrobić od razu nie wiadomo, bo miało to formę chaotyczną.

Jednak po wielkiej przegranej było to coś w rodzaju ataku ostatecznego. Jednak siła plemienia została pokona i się "przepaliły" zaliczając zbiorowy zgon. Gwiazdą programu okazał się ponownie Solnica senei. Kiedy ratował dzieciaki to zamiast łapać je same za pomocą mocy, ma się rozumieć. Wybrał on o wiele cięży pomost i dziewczynki. Geniusz, prawdziwy geniusz. Wiem, powtarzam się, ale to jest tak głupie. 

Finałowy etap to z jednej strony najbardziej spójny odcinek i znowu musieli się twórcy potknąć o własną nogę. Wątki Sola i siostrzyczek zostały rzeczywiście domknięte nie można do tego się doczepić. Nawet zmiany jakie zaszły u protagonistek zaczęły robić się… ciekawe. Nie spodziewałem się tego, że pochwale ten serial ponownie. Powiem więcej nawet byłbym gotów obejrzeć kolejny sezon, ale jak wiadomo zostało to anulowane.


Na czym się tym razem przejechali? Otóż zakończenie rozgrywa się na tej samej nieszczęsnej planecie od której się rozpoczął ten fanfik. Na czym polega problem? Otóż Sol użył mocy i bez problemu zlokalizował Mae. Czyli po co szesnaście lat temu bawili się w zielarzy jak mogli zrobić to samo i znaleźć od razu wiedźmy? Pomniejsza sugerowana wpadka to jak Oshia z Sithem dostają się twierdzy. On praktycznie wykorzystał moc i się przeniósł do środka, a mógł przecież się pospinać trochę. W końcu ruch to zdrowie!

Tak prezentują się Gwiezdne Wojny: Akolita. Czy to do świetny serial? Nie bardzo, bo robili liczne błędy pod względem kanonu i logiki wydarzeń. Dostałem tutaj jedynie przeciętny produkt, który pod względem dekoracji, strojów i klimatu jest całkiem niezły. Jednak fabularnie mocno okaleczył zasady jakie zostały ustalone przez kanoniczne produkcje. Ocena końcowa 60%

1. Co waszym zdaniem wpłynęło ostatecznie do klęski tego serialu?
2. Taki fanik to był dobry pomysł, a może jednak skok na kasę?
3. Jakie widzie plusy lub minusy Akolity? 

*W jednym z wywiadów z Jodie Turner-Smith, która grała matkę 1, ta się tak zaczęła zachwycać serialem, że palnęła słynne: Yes, yes. Brzmiało to tak memicznie, że musiałem utrwalić w artykule. 
Share:

Retro recenzja Zawrót głowy z 1958 r.

Jak rozróżnić opętanie od choroby psychicznej? Może jednak jest to coś jeszcze innego chytrze zaplanowane. Na wszelkie te wątpliwości opowie ta recenzja.

Zawrót głowy to był w rzeczy samej. Kolejny wybitny kryminał w starym stylu w reżyserii Alfreda Hitchcocka, a w roli głównej ponownie James Stewart jako John "Scottie" Ferguson. Naprawdę wybitny aktor, czapki z głów.
Nie zdziwię was jak napiszę, że miło mi go ponownie gościć na blogu, tak jak i inne ikony wielkiego ekranu. Podobnie jak poprzednia produkcja tak i ta wciągnęła mnie od samego początku. Z pełnym przekonaniem powiem kolejne dzieło przy, którym czas popłynął tak szybko jak to tylko możliwe.

Jak zechcecie odświeżyć sobie tego klasyka trzeba poświęcić nieco ponad dwie godziny. Wy naprawde lubicie podrzucać mi takie długo filmy. Lecz zamiast znużenia jest zachwyt, a czas minął tak szybko jak mrugniecie oka. Nie zarejestrowałem nawet kiedy się to stało.

Pierwsza połowa to nie lada gratka dla miłośników starej ameryki. Dla nas to tylko obraz dla starych pokoleń powrót do przeszłości. Tym razem było mi dane zobaczyć coś więcej niż salon i widok za oknem. Fabuła rozgrywa się w wielu lokacjach San Francisco. Lata 50-te zostały jeszcze lepiej pokazane, a każdy miłośnik oldschool’u będzie wniebowzięty bogatymi dekoracjami, licznymi modelami aut i widokami na znane miejsca, w którym rozgrywa się fabuła.


Lecz o czym jest sam Zawrót głowy z 1958 r.? O miłości i stracie, o pazerności, a także o demonach z przeszłości. Kto sieje wiatr ten zbiera burzę. Główny bohater z powodu wypadku w pracy rezygnuje z służby w policji. Jego stary przyjaciel proponuje mu nietypowe zlecenie. Ma śledzić jego żonę z którą jest szczęśliwy. To w takim razie w czym rzecz?

Nie wchodząc w szczegóły rozległa się tu wielowątkowa intryga. Nie jest to jasne od początku, a nawet i trakcie. Nie dzieje się nic, co mogło wzbudzić podejrzenia. Spodziewałem się ponownie morderstwa, które będzie czyhało, gdzieś za rogiem. Jednak zamiast tego byłem mamiony. Wyraźnie sugerowane były choroby psychiczne, ale jak to zwykle bywa jest i drugie dno.

Jednak zanim całość nabierze kształtu trzeba przybliżyć co się stało pomiędzy początkiem, a końcem. Wszelkie wydarzenia tworzyły logiczną całość, krok po kroku w odpowiednich momentach sceny naturalnie się rozwiały i mimo chodem podsuwały mi wnioski. Nie były to moje własne, a takie jakie oczekiwał Hitchcock.


Przepuszczenie to opieram na banalnym wątku miłosnym między Scottie, a Madeleine Elster (Kim Novak). Widząc ten romans trochę się wówczas zawiodłem. Jak można było coś tak banalnego dodawać? W ostatecznym rozrachunku było to genialne posunięcie. Uśpiło to całkowicie moją czujność i dałem się zaskoczyć sporego kalibru zwrotem akcji jaki miał miejsce w samym finale.

Koniec, końców okazało się to być kryminał. Nie było tam jednak początku, czy jak pisałem sygnału pozwalającego zacząć łączyć kropki. Obraz ten przyjął postać nieszczęśliwej sceny miłośnej. Najlepszy przyjaciel zakochuje się w żonie swego kumpla.

Nawet bohaterowie drugoplanowi odciągają od jednej, ale przewijającej się przez cały czas myśli. Kto, kiedy i czemu? Barbara Bel Geddes grająca (Midge Wood) stała się mimochodem cichą, nieświadomą wspólniczką zbrodni. Była ona nie tyko zagrana z pomysłem, jej kreacja ujmowała swoim dowcipem, charyzmą i przede wszystkim wiarygodnością. Jak tu nie uwielbiać takich zawiłych gier, gdzie „przeciwnik” jest zawsze dwa kroki przed widzem?


Warto jednak patrzeć z uwagą, bo jednak poszlaki zaczęły się pojawiać. Nie są one za wcześnie ani za późno. Pokazano je dokładnie kiedy były potrzebne. Jest jedna sytuacja nie wyjaśniona. Co prawda nie odcisnęła piętna swego na całej sprawie, lecz pozostawiła pytanie. Czy to błąd scenariusza, a może jakiś podchwytliwe zagranie?

Jeszcze warto wspomnieć o aspektach technicznych. Kolory były intensywne dla jednych odpowiednie, ale dla kogoś innego, aż bijące po oczach. Uderzało to w momentach koncentracji jednej dominującej barwy. Ważniejsze od nasycenie barw odegrały konkretne odcienie: zieleń i czerwień. Pierwsza z powyższych odnosiła się do tajemniczej natury Madeleine. Z kolei następna to był lęk wysokości protagonisty.

To co rzuciło mi się jeszcze oczy to sposób nagrywania ujęć z auta. Wykorzystano do tego technikę projekcji tylnej. Aktorzy (James Stewart i Kim Novak) odgrywali swoje role w samochodzie, udając, że prowadzą pojazd, podczas gdy kamera filmowała zarówno ich, jak i wyświetlane tło. Tak by to wyglądało w dużym skrócie. Pozwoliło to na pełne kreowanie realistycznego miasta w kontrolowanych warunkach studyjnych.


Czy warto obejrzeć Zawrót głowy? Jest to w głównej mierze dramat, w którym nie ma zwycięzców. Jest to kolejne dzieło warte zapoznania się. Nie ukrywam znalazły się fragmenty mogące być bardziej dopracowane. Te ryski jednak nie zaszkodziły tej produkcji, a sądząc po tym co tam wymyślono nie trafiły tam przypadkiem. Ocena końcowa 80%.

1. Gdzie postawiliście granice między miłością, a szaleństwem?
2. Czy dało się zapobiec tej tragedii?
3. Kto był rzeczywista ofiara tej historii?

Dzisiejsza recenzja na życzenia była od Kacpra z Blogu 137. Tradycyjnie itp. itd. na jego bloga, ;p Jak ktoś ma propozycje na jakiś film to niech napisze w komentarzach.
Share:

Lost Judgment vs Assassin's Creed Shadows, kto robi lepsze poboczne aktywności? (PS5) (Wednesday edition)

Wiele gier opiera swoje aktywności poboczne na odhaczaniu znaczników. Powtarzalne i niejakie zajęcia, a w najlepszym wypadku w ramach misji opcjonalnych są fedeksy. Jakby to wszystko wyglądało jakby dało się pełnoprawną kampanie?


Siemanko, uszanowanie z Strony Bezimierz i dziś zapraszam was do trybu Przygoda premium… Nie, chwila no tak Premium Adventure trzeba z angielska napisać. W tej części Lost Judgment ma się dostęp tylko do szeroko rozumianych zadań pobocznych i wszystkiego co można pod nie podciągnąć.


Główny cel kampanii jest zamknięty i nie ma co sobie tym głowy zawracać. W poniższym tekście będę musiał odnieść się niekiedy do poszczególnych elementów. Tradycyjnie ostrzegam przed spoilerami, a resztę zapraszam do lektury.

Skoro już to czytasz to wiesz co nieco o grze, a prawdopodobnie znasz całość z grubsza. Nowa poboczna gra plus nie cofa Yagumiego do samego początku. Pewne rzeczy już są mu znane, a waleczna Kyoko Amasawa nie oskarża nikogo o zboczenia.

Fabularnie akcja toczy się tym razem wokół człowieka zwanego Profesorem. W zamian za pewne honorarium spełnia zlecenia uczniów. Czasami sam z siebie wtrąca się, ale bardziej przyjmuje role Rumpelstiltskina. Zadaniem dzielnego detektywa i opiekuna klubu detektywistycznego jest zamknięcie go za kraty. Aby tego dokonać potrzeba dobre 40 godzin. W ramach tego czasu oczywiście będzie się przeżywać poboczne historii w pobocznej kampanii.


Poza szkolnymi historiami dojdą sprawy detektywistyczne, które pobiera się z biura kolegów po fachu. Można aktywować kilka naraz, ale nie wszystkie. Później się o nich szerzej napiszę. Z innych urozmaiceń czekają jeszcze wyścigi dronów i salon Vr i sklep z dopalaczami. Nie ma obawy nikt nie promuję szkodliwych środków.

Pierwsza sprawa dotyczy klubu tanecznego Króliczki. Jest to nic innego jak mini gra rytmiczna polegająca na rytmicznym klikaniu odpowiedniego przycisku/ków w właściwym czasie. Za pomocą krzyżaka da się odpalić okrężny styl podbijając ostateczny wynik. Nie ma co liczyć na jakieś kary wizualne za błędne ruchy.

Jedynie ocena tańca będzie niższa. Wraz z odblokowywaniem kolejnych piosenek (każda ma kilka poziomów trudności) włączą się kolejne wątki fabularne mające ostatecznie doprowadzić do Psora jak wewnętrznej historii klubu tanecznego. Perypetie tego zespołu są zaraz przy tajemniczym bokserze najbardziej rozbudowane fabularnie i nagrano najwięcej dubbingu. Ostania piosenka nawet na normalu daje wycisk. Jednak warto je wszystkie wymaksować, (aż palce zaczynają boleć).


Biegając po szkole za kolejnymi zleceniami od Amasawy można trafić na "szybkie strzały". Chodzi tu o krótkie historyjki z ciekawym pomysłem na siebie. Zaczynając na kapsule czasu o niezwykłej niespodziance, a kończąc na biegającym nocą manekinie. Misje te charakteryzowały się niekiedy spora dawka japońszczyzny. Twórcy wyraźnie podeszli do nich z większą dozą zainteresowania, po to tylko, aby zapadły głęboko w pamięć.

Następne szkolne sprawy odnoszą się do innych klubów. Przyznam, że możliwość poznania uczniów z klubu esportowego było wyjątkowo wykonane. Działo się tak w głównej mierze z powodu pracy kamery, która pracowała w bardzo tendencyjny sposób. W przerysowany sposób podkreślała członków tej społeczności. W ramach tego wyzwania trzeba było odkryć, czy prezes nie kantuje w grze Virtua Fighter 5 Final Showdown.

Żeby nie odnosić się do wszystkich spraw skupię się na tych większych, a inne może wspomnę. Następną atrakcją, która jak się później okazała czymś znacznie większym było Death Racing. Wraz z kolejnymi wyścigami śmierci, w których trzeba było pokonać oficerów i bossa frakcji dostawało się nowy pojazd. Natomiast z faktu, że kasy ma się jak lodu robiło się go na maxa. Było spora części do kupienia, ale wszystko zaprojektowano tak by osiągi były najlepsze przy tych najdroższych.


Każda z frakcji miała swoje tło fabularne. Skromne, ale jakoś podkreślało różnice między grupami. Pod względem swoich charakterystycznych zagrań też nie brakło różnic. Od głośników atakujących falami dźwięku, przez kopanie, a nawet strzelali, brutale! Reakcję na ich ataki zasadniczo się różniły wystarczyło robić blok. Dopiero przy szychach trzeba było, o dziwo zastosować jakaś taktykę. Odpowiednie wykorzystanie driftów i ładowanie turbo było zalecane.

Równolegle w pół finale zaczął się totalny recykling tego co już zdążyło się zobaczyć. Niesmak pozostawiło, lecz jakoś trzeba żyć. Powtarzalność pod koniec końcu jednak była tylko przedsmakiem do już znacznie lepszego finału wymagającego pewnego skilla i cierpliwości. To co bardziej uderzyło to terapeutyczne gadki szmatki Yagumiego i siła miłości, przyjaźni i zaraz zacznę rzygać tęczą.

Pierwszy raz totalnie się tego nie dało czytać. O ile w pojedynczych krótkich rozmowach z liderami było to jakoś strawne. Tak w samym finale to jakaś parodia była. Sztuczne oburzenia z jednym wyjątkiem raziły w oczy. Była to sytuacja, w której dobro zwycięża, bo tak i nie zadawaj głupich pytań.


Zepsuło mi to obraz tej misji która naprawdę wyglądała ciekawa. A wraz z nią była przyjemna rozgrywka, która starczyła na kilka wieczorów. Lecz zakończyli to w stylu japońskich Dlaczego ja?, czy inne Trudne sprawy.

Teraz warto przesunąć się nieco w czasie. Wraz z opuszczeniem murów szkolnych pora ruszyć do dzielnicy Czerwonych latarń. W jednym z barów pracuje potencjalna informatorka. Po początkowym zachwycie misją Girl Bar zostałem oblany lodowatą wodą z studni. Trzonem tej misji jest łącznie na czas odpowiedzi składających się z trzech części. Wszystko okraszone błędami językowymi zależnie od upojenia alkoholowego. Prawie jak Walking Dead.

Elementami zadowalającymi to dobrze napisane bohaterki. Plus w trakcie 'odblokowania' relacji wychodzą pomniejsze mini historie. Tutaj wszystko jest w najlepszym porządku. Gorzej wyglądało z dojściem do tego stanu. Liczba odpowiedzi jakie można udzielić była mocno ograniczona. Można odnieść wrażenie, że niektóre zdania były praktycznie bez sensu. Kropką nad i było zniknięcie jednej z barmanek. Po przez  wielokrotne odwiedziny dobiło się rangę stałego klienta i kontynuowało wątek profesora.


Udało się dobić limity popularności i zacząłem romansowanie z Emili. Jeśli już miało się  dość tych powtarzających pytań to szykujcie się na dokładkę. Czeka jeszcze test z tego co już było plus parę osobistych pytań. 

Dalszy wątek nie wnosi nic o Profesorze. Osobiście uważam, że póki co dostaje się bardzo szczątkowe dane. Najbardziej rozbawiło mnie zabawa w podryw. Czemu, bo w wersji podstawowej jest tylko jedna Emili, a reszta za opłatą. Gra o tym w ogóle nie informuje. Natomiast dwukrotnie przypomina jakie to miłosne przygody czekają.

Atrakcje na początku są takie same jak w poprzedniej części. Zamiast tego zacząłem ładować w nią prezenty. Można dać każdą błyskotkę, a jej miłość rośnie w oczach. Podsumować można tak, tragedii nie ma. Kolejny akapit i znowu side questy, lecz tym razem z agencji. Pomysł na zrobienie odskoczni od głównego wątku.


Wraz z kolejnymi zleceniami historie tam opowiedziane są coraz bardziej złożone. Są to intensywne piguły z pomysłem na siebie, a wraz z nim akcesoriami i czworonożnym towarzyszem. Zagadki jakie trzeba rozwiązać dają nutkę wrażenia bycia detektywem. Poszlaki, nagłe wydarzenia są istotne i trzeba umieć łączyć szczegóły.

Na warsztat niech pójdzie studio robiące gry. Wraz z poszczególnym etapami trzeba zrealizować określony cel. Aby do tego dojść należy przy pomocy tryby detektywa odnaleźć poszlaki. Niekiedy do tego wykorzystać należy przyrządy do wykrywania dźwięku, a innym razem czworonoga. Schemat ten jest bardzo powtarzalny, ale co się dzięki temu człowiek dowie to jego. W przypadku tej misji kończy się walką z bossem. Nie jest to reguła, a jedynie odstępstwo od zasady.

W czasie eksploatacji Yokohamy jak i starej dzielnicy przyszło mi się zmierzyć z mini jaki i maxi szefami. W głównej mierze tworzą oni wrażenie trudnych. Było tylko złudzenie mające dać graczowi iluzję wyzwania. Wszystko to zrobiono, aby upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Ego udobruchane, a nerwy nie zszargane.


Wróciły w końcu misję skradankowe. Są proste, a zarazem jest w nich ta nutka radochy, gdy w tej prostej mini gierce wszystko idzie naprawdę gładko. Jednak wyłapałem pewne pęknięcie. W siedzibie pewne gangu trzeba coś rozwiązać za pomocą trybu detektywa. Zagadka prosta i powinno się rozwiązać bez problemu. Ktoś wymyślił sobie takiego wała! Wymuszono odpowiednią kolejność, bo tak. Trochę blado to wypadło.

Na sam koniec coś o wiewiórkach i chat GPT w japońskim wydaniu. Jedną z mniejszych punktu programu są wymalowane na ścianach wiewióry. Każdy taki obrazek to podpowiedź do zagadki, która sprawdzi bezpośrednio do mety. Podobnie ma się spraw z Si w telefonie z którym dla odmiany na podstawie usłyszanych rozmów na ulicy prowadzi do bliżej nie określonego wydarzenia. Wspominam już tylko o tym dla formalności.

Jakbym naprawdę chciał omówić każdy jedną rzecz to zamiast trzech stron to wyszłoby o wile więcej. Sporo rzeczy jeszcze będziecie musieli odkryć na własną rękę. Podsumowując naprawdę warto. Ocena cząstkowa 80%.

1. Jakie według was powinny być aktywności poboczne w grach?
2. Czy bardzo takie aktywności mógłby się wyróżniać na tle głównej kampanii? 
3. W pierwszej kolejności robicie główny cel fabularny, czy  wszystko na około?
Share:

Retro recenzja Piąty element z 1997 r.

Pamiętacie kalendarz Majów i przypowieść, czy inne proroctwo o końcu świata? Świetnie, po temat apokalipsy wraca z powrotem na tapetę.

Piąty element z 1997 r. to kolejna historia, o cyklicznym wydarzeniu, które się odbywa raz na kilka tysięcy lat. Jakby chcieć lepiej to porównać to byłby to filmowy Mass Effect tylko kilka lat starszy. Patrząc na to oczywiście z grubsza, bo też ma dojść do wymazania wszelkiego życia. Jednak tym razem permanentnie.


Wstępnie prezentowało się to jako produkcja dość poważna z nutką pewnego łowcy skarbów z biczem. Lecz koncepcja ta dość szybko została obalona i weszła zmiana na pełnej gwiezdno - wojenna stylistyce. Jak zobaczycie Dive to w pełni przyznacie mi rację. 

Fabuła nie stawia na ciężkie tematy w szerszym rozumieniu, bo w szczegółach dało się coś zauważyć. Podsumuje to cytatem z filmu: Po co mam ratować świat skoro wiem co z nim robicie? Trochę zacząłem tu zwyczajowo gmatwać, więc cała zwrot i zacznę raz jeszcze.

Dwie pradawne frakcję walczą ze sobą o balans świata. Siły ciemności nazwane tutaj „panem cieniem” dążą do całkowitej zagłady. Aby temu zapobiec trzeba dokonać odpowiedni "rytuał". Należy odnaleźć specjalne przedmioty i tytułowy piąty element. Jednak nic nie jest tak proste jak się może wydawać.


Film można podzielić w następujący sposób. Początek, gdzie dostaje się garść informacji o co chodzi w tym bigosie (jadłbym). Następnie przerwa na satyryczny pokaz władzy w krzywym zwierciadle. Wszystko to w sumie dałoby się pominąć i przejść na druga połowę i zobaczyć część istotną jaka się rozgrywa w finałowej lokacji.

Diabeł tkwi w szczegółach i liczne komediowe kąski przepadły bez powrotu. Zaczynając od prezentacji Zorga (Gary Oldman) będącego wprost wzorowym na komiksowych antagonistach. Chłodny i dość nie lubiący rozczarowań. Jego metody rozwiązywanie takowych niedogodności zawsze były takie same. Wysadzał w powietrze tego, kto zawiódł, mało subtelne, ale dość charakterystyczne dla tego typu postaci.

Następnie kosmici, którzy robili za siłę bojową i źródło kolejnych prześmiewczych scen idealnie łączących się z tytułowym antagonistą. Swoją drogą to między innymi oni są tymi bohaterami dramatycznymi. Jak to ujął Zorg walczą za przegraną sprawę. Szerzej nie zostało ujęte o co chodzi, ale z ich licznych deklaracji o honorze itp. dałoby się domyśleć w czym rzecz.


Skupię się teraz na najjaśniejszej gwieździe tego seansu, a może głośniejszej? No nieważne, Ruby Rhod (Chris Tucker) to najbardziej widoczna osobistość z perspektywy całego seansu. Mimo, że ten celebryta był jedynie postacią drugoplanową to kradł każdą minutę czasu antenowego. Dziś nazwałoby się go transem, zresztą wtedy też, ale nie zrobiło tak głośnego zamieszania.

Jego żywa, no ok, jego ADHD połączone z przyrostem ego rozsadzało wszelkie wydarzenia w jakich brał udział. Nawet jak dochodziło do scen ostrej akcji dalej był na pierwszym planie zagłuszając Korbena Dallasa (Bruce Willis). Jak już przy nim jestem Bruce pomimo bycia 12 lat od premiery Szklanej pułapki wciąż emanował tą samą charyzmą, a może aurą?? Jakoś tak...

Wracając do rzeczy, od pierwszych chwil łatwo go polubić nie jest już pierwszej młodości, ale wciąż bywa zadziornym twardzielem o złotym sercu. Chwila, a nie zakochał się? (to spoiler, nie czytaj tego). Wraz z nim i jego podejściem do prawa przedstawiono wizję przyszłości. Żeby jeździć trzeba było nie tylko mieć prawo jazdy, ale i je trzymać w stacyjce jak kartę bankomatową.


Nie zabrakło do tego sytemu pokładowego komputera, który przypominał o stracie punktów pozwalających prowadzić. Takie zmiany urealniały pokazaną przyszłość. Widoki jakie tam stworzono zaprezentowały całkiem interesujące wizje. Nie był to świat neonów z Ghost in the Schell. Mimo to wciąż są całkiem zacne.

Jest jeszcze jeden aktor, o którym w szczególności chciałbym co nieco napisać. Ian Holm znany z roli Bilbo Baginsa z Władcy Pierścieni. Tutaj wcielił się w Ojca Vito Corneliusa. Jego udział był dość skromny, lecz mimo to dało się wyłapać jego charakterystyczne zachowania, które jeszcze nie raz pokaże. Żałuję, że tak mała to była rola, bo zgrał ją rewelacyjnie.

Jeszcze nadmienię słów kilka o Divie Plavalaguna (Maïwenn) strój jaki zaprojektowali dla niej to prawdziwa kwintesencja Star Wars. Zresztą inspiracja tamta serią była cały czas widoczna jak na dłoni. Jednak nasza śpiewaczka pokazała co to znaczy potrafić śpiewać. Pomimo bycia tylko drobną wstawką to i tak warto ją wyróżnić.


Wspomnę jeszcze o efektach specjalnych. W pierwszej kolejności mój ulubiony skoku w przepaść, który przewijał się wielokrotnie w filmach omawianych na łamach tego bloga. Od kiczowatej lub ładniej będzie powiedzieć pierwotnej formie jaka miała miejsce w Oknie na podwórze przez Egzekutora, aż po Piąty element. Tutaj nareszcie przybrało właściwą formę. Generalnie całe to CGI jest już trochę "przykurzone". Nie powiedziałbym, że trąci myszką, bo wciąż trzyma poziom, a nawet przebija niektóre abominacje od Disneya.

Czy warto obejrzeć Piąty element? Jest to lekkie kino akcji wiedzące co chce przekazać. Postawiono wielokrotnie na zabawne akcenty, które z całą pewnością wyłapią fani kina z tamtych lat. Gwiazdorska obsada zachęci tych, których lubią poszczególnych aktorów. Wszystko to natomiast zostało okraszone świetną muzyką.

1. Jak oceniacie Bruce Willisa w tej roli? Trzyma wciąż poziom, czy już zaczął przemijać?
2. Kontrowersyjny prowadzący w filmie to przesada, czy wizjonerska rola jakich dziś pełno?
3. Kto waszym zdaniem najlepiej wypadł w tej produkcji?    

Sponsorem dzisiejszej recenzji była Lou Fontaine. Tradycyjnie zachęcam na zajrzenie na jej blogi, jest z czego wybierać.


Share:

Lost Judgment, moją grą roku 2025? (Część pierwsza, PS5) (Wednesday edition)

Jak tutaj zacząć? No tak, już wiem mam przyjemność przedstawić pierwszą grę w tym roku kalendarzowym jaką ograłem.


Świetnie, skoro mamy to z głowy pora na omówieniu tego wiekopomnego dzieła studia Ryu Ga Gotoku wydanego w 2021 r. Recenzowaną wersję ograłem na PS5 Fat jakby kogoś to interesowało.


Początek jak najbardziej pozytywny. Kontynuacja spin-off do Yakuzy wciąż stoi na tym samym fundamencie. Pierwsze co uderza to nie tylko znajome lokacje, czy podział Npc na premium i pozostałe.

Gra tłumaczy wszystko, a jest tego sporo do zapamiętania. Równolegle nie brakuje licznych podpowiedzi. Czyli mamy mimo wszystko niski próg wejścia. Jedynie brak spolszczenia może być problem dla niektórych.

Obiecałem dość szczegółowe omówienie. W tym tekście w głównej mierze skupię się wyłącznie na głównych zadaniach kampanii. Natomiast aktywności poboczne, które zostały podzielone na zlecenia detektywistyczne i szkolne historie zostawiłem na następna publikację.


Pierwszą istotną wiadomością jest czas jaki przyszło mi spędzić z ta produkcją. Aby dojść do napisów końcowych potrzeba było 45 godzin. Kolejna istotną sprawą była ukryta zawartość za paywall. Sega poprowadziła dość agresywną kampanie reklamową. Już w samym telefonie Yagami (protagonista) ma zamieszczoną reklamę fabularnego DLC.

Żeby nie było, że tylko się czepiam. W czasie gry jest możliwość romansowania z kobietami. Komunikat wielki jak stodoła informuje o licznych opcjach romantycznych zapomniał dodać tylko o tym, że trzeba dodatkowo zapłacić. Całkowicie nie popieram kradzieży podstawowej zawartości i wymuszania dodatkowej płatności, a było tego więcej.

Przez takie zagranie trudno wystawić z czystym sumieniem wysoką ocenę, a naprawdę Lost Judgment do tytuł wart zapoznania się. Podzielę reckę na na części. Zacznę od fabuły, rozgrywka, a na stanie technicznym itp. zakończę.


W samej produkcji mamy nie jedną historię, ale aż trzy. Pierwsza to zagadka rozgrywająca się w Yokohamie. Przeniesienie części akcji do Yokohamy to w moim odczuciu strzał w dziesiątkę. Każdy otaku będzie czuł powiem świeżości lub coś tym stylu.

Cała historia zaczyna się w szkole średniej i dość często będzie o nią zahaczać. Jednakowoż jak już się zacznie wchodzić głębiej okaże się, że i tam rozgrywa się kolejna samodzielna fabuła mogąca być spokojnie osobnym tytułem. Jest możliwość przejścia od razu, co jest oczywiste, albo po zobaczeniu napisów końcowych skorzystać z nowego trybu.

Premium adventure pokazuje się dopiero po zakończeniu głównego wątku i zawiera jedynie aktywności poboczne, co zajmie 40 godzin grania. Łącznie 85 godzin na samą podstawkę przy czym nie wbiłem jeszcze platyny. Daje to sporo dodatkowego czasu spędzonego przed konsolą.


Pierwszą niespodzianką był powrót starej gwardii skład taki sam jak poprzednio. Dodam, że w sposób humorystyczny zostali wprowadzeni. Dla wszystkich fanów Yakuzy będzie to rzecz oczywista, bo seria ta charakteryzowała się powagą i satyrą.

Wszystko zaczyna się od propozycji współpracy z Sugiura Fumiya i Tsukumo Makoto, którzy założyli swoją agencje Yokohama 99. Początkowo sprawa nie wydaje się jakaś szczególnie ważna, bo chodzi o szkolnych patusów. Lecz im dalej las ty więcej drzew, a sprawa zaczęła szybko nabierać rumieńców.

Pierwsze zlecenie będącą zaledwie rozgrzewką, którą załatwiło się dość szybko. Jednak miałem parę uwag. Pierwszą sprawą przed przybyciem do szkoły sporo mówiło się o umieszczeniu ukrytych kamer. Cicho liczyłem na to, że samemu będzie można je ustawić. Koniec końców dostałem pokaz całkiem zabawnych przerywników filmowych. Jak na to nie patrzeć to tylko gotowe nagrania. Następnie devowie stwierdzili, że nie wolno dać za dużo przestrzeni do eksploatacji. Czyżby bali się zmniejszenia zaangażowania gracza?


Moje przepuszczenia okazały się całkiem uzasadnione. W trakcie zwiedzania tego liceum trafiłem na liczne poboczne aktywności i przedmioty do zebrania. Wniosek z tego taki: otwarcie całej lokacji zepsułoby tempo rozwoju kampanii. Budynki jednak nie są aż tak duże, a do tego nie wszystkie sale są dostępne. Nie wspominając już o powtarzalności poszczególnych pomieszczeń.

Wątkiem głównym Lost Judgment jest morderstwo, żeby tylko jedno. Cicho, nie czytaliście tego! Wstępnie twórcy operują dość mocnymi scenami. Nie radzę przy tym jeść, bo zwrot będzie gwarantowany. Podążając dalej za główną sprawą otwierają się coraz to inne drzwi. Zagadkę goni kolejna i aż szkoda wyłączać konsolę. Nowi bohaterzy są całkiem, całkiem lecz bez większego szału. Mówiąc krótka, gdzieś już to widziałem.

Wydarzenia fabularne to jest to co każdy fan serii zna dobrze. Ważne momenty dostają dubbing, a resztę sobie doczytajcie. Devowie doszli najwyraźniej do pewnego winsoku. Trzeba coś dodać do tej formuły. Jak się zobaczyło te „gadające głowy” to od razu widziałem inspiracje zaczerpniętą z Persony. W większości przypadku dodano animację ust, a w szczytowych momentach dochodzi do tego fizyka włosów.


W trakcie wykonywania misji przyszło mi rozwiązać liczne zagadki. Podobnie jak w pierwszej części opierają się na trybie detektywa, a następnie odpowiedni wybór dialogu. O ile w pierwszej części było to istotne, aby wyciągnąć jakiś dobry wynik. Tak tutaj nie trzeba zwracać na to uwagi, bo nie ma jakichkolwiek konsekwencji.

Wydarzenia natomiast są przemyślane z dość spora skrupulatnością. Każdy wątek został domknięty, ale nie zabrakło tez pewnych rysek. Inny powiedzą rys wszystko jest rzeczą subiektywną. Na drodze Yagamiego stanie tajemniczy ktoś. Nie będę spoilerował tak ważnej postaci. Jedynie nadmienię, że będzie niczym zdarta płyta powtarzał określone tematy. Są one bardzo poważne to fakt, jednak jak się robi to ciągle tracą na swojej sile i ma się tego naprawdę dość.

Pajęcza nić jaka splatała wszystkich jest gęsto przędzona. W ciągu tych kilkudziesięciu godzin można było spodziewać się wszystkiego, aż trudno uwierzyć jaki rozmach ma ta produkcja. Naprawdę chętnie bym zaczął analizować poszczególne fakty. Moim zdaniem zrobienie tego było wyrządzenie wielkiej krzywdy tym co jeszcze nie zagrali. Nie powiem, ryski są widoczne o czym pisałem wcześniej. Lecz generalnie jest naprawdę bosko. Czas ucieka jak szalony, a człowiek tego nie odczuwa.


Sporo faktów wychodzi na jaw. Nic nie jest takie jakie wydaje się na początku. Zgrabnie powiązano wszelakie fakty. Póki co nie doszukałem się żadnych nieścisłości. Jest to naprawdę tytaniczna praca jak na dzisiejsze czasy.

Pod kątem części właściwej gry muszę zwrócić uwagę na coś, co można może zostać uznane za kontrowersyjne. Przerywniki filmowe, które są istotne dla fabuły zaczynają być przytłaczające. Zauważyłem, że wraz z postępami fabularnymi balans się zaczął psuć i więcej było przerywników jak rozgrywki. Cutscene były niczym bloki reklamowe. Jedynie wewnętrzne monologi Yagumi sygnalizują o przejściu z jednego do drugiego zadania.

Koniec kampanii bardzo zmienia charakter gry. Jest to ostra jazda bez zapiętych pasów. Warto się zaopatrzyć w zapasy żywności, bo będą szły jak alkohol na ostrym melanżu. Walki było tyle, że aż herbaty trzeba było się napić.


Generalnie tak jak pisałem już przez wiele stron fabuła to wyjątkowy mocny element gry. Przemyślano go w najdrobniejszych szczegółach od misji, aż po sprawy szkolne. Powtórzę tu jeszcze raz trochę szlifów i  zadania w szkole byłby jak Bully od Rockstar.

Trochę o fabule było pora na rozgrywkę i eksplorację nowego miasta. Nie zabrakło starych elementów jak pomoc przypadkowym pracownikom gastronomi. Jest to co prawda błahostka, ale budowała immersję.

W trakcie eksploatacji miasta zauważyłem naprawdę zaskakujące rzeczy. O ile niczym nadzwyczajnym jest wejść w interakcje z obiektami typu kwiaty w donicy, tam z rowerami już jest inaczej. Nie chodzi o potrącenie ich, a przechodzenie jak przez płot. Wyglądało to naprawdę komicznie jak Yagumi zaczął idealnie przechodzić przez kolejne pojazdy.


A teraz mały fun fact. Tryb detektywa da się uruchomić w dowolnym momencie. Jak to można wykorzystać? Przykładowo zwiedzając przyszło mi na myśl, aby przyjrzeć się lepiej zawartości sklepów. Poziom szczegółowości naprawdę potrafi zaskoczyć jak się ma możliwość przejrzeć bliżej. Wchodziłem też do barów. Hp w końcu samo się nie odnowią, a można jeszcze dostać bonusy np. zbieranie lepszych materiałów do craftu.

W jednym z nich usłyszałem coś znajomego. Jest to pewna piosenka, która jednoznacznie kojarzy się z Yakuzą. Jeszcze mała dokładka. Oprócz klasycznej formy przemieszczania się dodano deskorolki. Nie powiedziałbym, że to jakiś Tony Hawk's Pro Skater, ale daje radę. Odległości są na tyle długie, że z chęcią z tego korzystało. Warto zbierać widoczne monety później bardzo się przydadzą, ale o tym już za tydzień. 

Skoro jestem przy małych rzeczach. Miasto jest o wiele bardziej szczegółowe. Przez fakt dużej ilości neonów Ray tracing może błyszczeć. Wszystko rzecz jasna z umiarem. Wyostrzony obraz dodaje jakości. Trzeba jednak zwrócić uwagę na jeden efekt uboczny. Wykończenie budynków, czy też chodniki sprawiają bycia z gumy. Paradoksalnie nie psuje to końcowego wyniku. Jest wprost przeciwnie wpisuje się w zamysł artystyczny.


Zwiedzając miasto trafiało się również na zbiorów. Tutaj też są i zostali podzieleni na dwa kategorie zwykłych i groźnych (czerwoni i purpurowi) Generalnie robią to samo co ich poprzednicy. Różnica leży w nagrodach dla zachęty. Teoretycznie ci pierwsi są opcjonalni. Jest to tylko teoria, bo atakują za każdym razem. Jest opcja ucieczki. Warto z tego skorzystać jak się trafi na mini bossa. Mały to jest z nazwy, ale staty ma większe niż ich więksi odpowiednicy. 

Warto nadmienić o kolejnej ciekawostce. Watahy jakie spotka się różnią się zależnie od miasta. Przykładowo tylko w Yokogamie można spotkać bandy młodzieżowe, a jak się wróci do Kamurocho już nie. 

Walka tak, pewnie wielu się zastanawia jak z tym poszło. Jest dobrze, a nawet powiem więcej jest genialnie. Nowe ruchy dodają prawdziwego kopa. Lecz najbardziej zrobiły na mnie wrażenie połączone akcje które przeprowadzało sie wspólnie. Trudno mi z 100% pewnością napisać, ale finiszery Taka i Kaito są arcydziełem. Zgrabnie wykorzystano slowmo i pracę kamery. Nie ma co ukrywać, że obraz wtedy staję się tak ostry jak brzytwa. O mało bym się skaleczył.


Skrobnę parę słów o bossach. W stosunku do nich mam naprawdę mieszane uczucia. W większości przypadków to klasyczne segmenty w kampanii. W tym wypadku nie ma co tłumaczyć. #ODGRZEWANY KOTLET

Na pewnym etapie trzeba dość istotnym trzeba obić kilkukrotnie jednego waść mościa. Jakby jeszcze jakoś połączyli poszczególne etapy w sposób płynny to wszystko byłoby w porządku.

Jednak wszystko oddzielono grubą linią. Chcąc nie chcąc jest to tak boleśnie widocznie, że aż boli. Żeby było jaśniej osoba ta dostaje przysłowiowe lanie kilkukrotnie z rządu z minimalnymi przerwami. Zamiast jakieś redakcji to tylko amnezja. Następnie kolejny bandzior daje nam w łeb. Cały trud w piach, bo w ramach wygranej przegrać trzeba. Aż Wiedźmin 2 mi się przed oczami pokazał.


No dobrze, a jak się ma drzewko talentów? Powiem krótko: kopiuj wklej. Tutaj nic się nie zmieniło. Jeśli już na siłę się czegoś doszukiwać to jedynie w poszczególnych perkach. Osobiście uważam, że niezależnie co się weźmie to będzie wydajnym buildem do grania. Koniec, końców to nie jest sieciówka, aby się tak tym przejmować.

Ostatnia strona to już kwestie techniczne. Jak doszedłeś dotąd zostaw komentarz: Jeszcze Czytam. No to jedziemy z tym koksem (tego nie musicie dodawać w komentarzu). Lost Judgment zawiera liczne przerywniki. W rozmowie z pierwszym dużym klientem zauważyłem odpychającą gumową animacje twarzy. Dziw mnie przez to bierze, wszak w przypadku Taki i Kaito tego zaobserwować się nie dało.

Rozumiem okrojone wersję w przypadku postaci epizodycznych, pobocznych itp. Tutaj jednak jest mowa o kimś ważnym fabularnie. Na obronę warto dodać szczegółowość skóry itp. W tej kwestii jest, aż za dokładnie. Wspólnie tworzy to spory kontrast.


Wypadałoby wspomnieć w tym momencie o animacjach. Po niestety wyłapać mogłem niedoróbki. Warto się przyjrzeć kurtce Yakumiego w czasie ostatecznego kopa po wciśnięciu trójkąta. Szarpnięcie ciuszka kaleczy w takiej sytuacji oczy. Z innych błędów najbardziej rzucił się jeden. Mowa tu o uczniach spędzających przerw na dachu. W anime takie rzeczy są na porządku dziennym, jednak w realu nie ma takiej opcji. Ok, to już czepialstwo, ale warto je dodać.

Zaszalałem w tym segmencie, nie ma co! Lost Judgment błędów ma jak na lekarstwo o jeszcze jednym napiszę w następnym tygodniu. Trafiłem na niego w czasie zadań pobocznych, a więc sorry nie tutaj.

Teraz małe podsumowanie tej części. Gra to jest pokazem niezwykłych umiejętności Ryu Ga Gotoku Studio. Nie jest to dzieło idealne to fakt. Jednak na tle dzisiejszych lewoskrętnych twórców aktywistów tytuł ten świeci jasno jak słońce. Ocena cząstkowa: 90%.

1. Co siądziecie o takim przeskoku z retro do nowych gier? 
2. Dać więcej nowości, czy dalej ciągnąć retro?
3. Jakieś uwagi, lub propozycje na bloga? 

Są to tylko luźne pytania, ale będę wdzięczny za wszelki feedback. 
Share:

Translate

Szukaj na tym blogu

Czytelnicy

O mnie

Moje zdjęcie
Na blogu znajdziecie obiektywne recenzje xD o mangach, anime i grach wideo, filmy i seriale. Dziele się swoimi spostrzeżeniami starając się promować wartościowe produkcje.

Kategorie