Recenzja filmu Constantine (Halloween Edition)

Ostatnią atrakcją na liście w tegorocznym Halloween będzie Constantin. Czas duchów i zmor przemija. Poranek nastaje, a wraz z nim nadchodzi egzorcysta.

Był strachy na lachy to teraz przyszła pora na rewanż. Lecz jak to każda tego typu historią się zaczyna od pewnego zamętu. Constantine to swojego rodzaju film propagandowy o tym, że palenie szkodzi. Podkreślono to na samym początku dość dobitnie, ale jeśli ktoś zdołał jakoś o tym zapomnieć to przyponie się mu to raz jeszcze na końcu seansu.


Podobnie jak reszta produkcji, o jakich pisałem na blogu tutaj też w głównej mierze wszystko skupia się na wartkiej akcji. Warto zwrócić uwagę na pewien fakt. CGI o wiele lepiej już się zestarzało w stosunku do poprzednich produkcji zarówno tych starszych, jaki i w Silent Hill, które wyszło rok po tej produkcji.

Jak już seans się zaczął oglądałem z pełną uwagą. Liczne ujęcie poszczególnych scen, a wraz z nimi pewne subtelne zmiany mające wywołać u widza jakąś reakcje. Będąc tego świadomym zastanawiałem się tylko jaką konkretnie?

Jeśli obserwuje się tylko wydarzenia będące skutkiem i przyczyna wszystko zdaje się mieć sens. Sytuacja się zmienia w momencie jak się człowiek zaczyna zastanawiać, a czemu tak właśnie się stało? Zaczynając wgłębiać się w szczegóły obraz powoli pęka, a rysy robią się coraz to większe.


Constantin skupia się wokół wątku zdrowia (tak piszę dla przypomnienia), wiary i przeznaczenia. Bo jak mówi sam protagonista Bóg ma wobec każdego jakiś plan. Mniej rozważań, a więcej omawiania. Najważniejszym artefaktem, jaki pojawia się w filmie była włócznia przeznaczenia, przez którą jak twierdzi Constantine zginał Syn Boży. Żołnierzem rzymskim, który miał zadać cios był setnik, a późniejszy św. Longin. Co z tego wynika?

Dość sporo w kontekście wydarzeń, jakie miały miejsce w czasie seansu. Włócznia będąca własnością świętego, a następnie stająca się relikwią nie mogła być przeklęta. Nie przeszkodziło to jednak twórcom, aby randomowy Ziutek został opętany. Warto było jeszcze nadmienić przez kogo, ale to będzie niespodzianka.

Następnie akcja przesuwa się chen daleko, aż do USA, bo gdzie indziej mogło? Egzorcystyczny Johny Wick zaczyna dostrzegać, że coś się święci. W tej warstwie narracyjnej nie ma się czego doczepić. Może oprócz tego, że jak się wprowadza na scenę  kolejną legendę z branży pogromców duchów warto nie robić z niej kretyna.


To co mogło umknąć widzom w tym pędzie akcji to dość liczne wątki obyczajowe. Wbrew pozorom sporo tu dramatu i braku zrozumienia wobec tego co inne. Uznanie ludzi będących medium za szaleńców. Natomiast ci co powinni stanąć murem za swych bliskich odwracają się od nich plecami.

Religia wbrew pozorom nie jest tylko tłem, spoiwem dla całego uniwersum. Reżyser zgrabnie wbił szpile wierze chrześcijańskiej. Ci co popełnia samobójstwo trafiają do jednego z kręgów piekielnych. Czyli z piekła na ziemi lecą do kolejnego, czy to nie jest „miłosierne”? W takim momencie porównanie Boga do chłopca z terrarium pełnych mrówek, z którymi może zrobić co zechce jest jak najbardziej trafne. Okraszając te słowa wyraźnym żalem Johna tworzy zgrabną całość.

Sądziłem przez to, że pod maską kina akcji jest manifest przeciwko Kościołowi Katolickiemu. Skoro przy duchowych jestem w filmie pojawia się polski ester egg. W scanie z mieszkania Constantina sprzedawca dla egzorcystów przynosi kule zdrobniane z łusek zrobionych z łusek z zamachu na papieża.


Znowu odpływam gdzieś chen daleko. Warto teraz skupić się na bardziej komercyjnych elementach tej układanki. Spośród wszystkich bohaterów najlepiej wypadł ojciec Hennnessy (Pruitt Taylor Vince). Podobnie jak John widział i słyszał za dużo. Jego walka z darem i przekleństwem naprawdę miało moc oddziaływania. Odtwórca tej roili naprawdę z pełną mocą oddał tragedie i widoczne wyniszczenia księdza.

Jedynie można zapytać, czemu nie poprzestał swoich działań i założył ochronny naszyjnik? Odwiedź będzie, nie ma obaw. W mojej ocenie jego koniec miał jedynie zagrać na emocjach i ponownie dać ostrzeżenie przed alkoholizmem. Naprawdę tylko brakowało jeszcze narkotyków do szczęścia.

Wszelkie sceny akcji to dobrze przemyślane momenty. Niekiedy chciałoby się powiedzieć niech zrobią grę z takim samym system walki. Co się okaże, bo mam takowy tytuł na Xbox Classic. Wracając po raz enty z rzędu. Ryczące demony niczym dzikie bestie wszystkie bez wyjątku naprawdę uderzały po uszach. Lecz mimo wszystko stare dobre motywy pod tytułem jak nie powiesz co wiesz, bo inaczej zaliczysz kuku na muniu najbardziej do mnie przemówiły.


Fakt, faktem to powtarzalne i dość monotonie, ale stara miłość nie rdzewieje, a może to było coś z nostalgią? No nieważne, liczy się to jak dobrze się oglądało znane klisze filmowe, a niekiedy nawiązania do pewnej matrycy.

Warto też docenić postacie epizodyczne. Mimo swoich krótkich ról, co nie znaczy, że jakiś gorszych to też swoje trzy grosze dorzuciły. Nawet jakby się chciało na siłę do kogoś doczepić to nie mógłbym. Styl grania wszystkich aktorów naprawdę był spójny. Może, gdzie nigdzie coś dałoby się jeszcze doszlifować. Jest to jednak kwestia gustu, a niż jakiejś szczególnej potrzeby.

Nim zakończę to omówienie jeszcze parę słów o piekle, jakie tu przedstawiono. Czemu wygalało jak miasto z Marsa? Z jednej strony takie skojarzenie przychodzi z powodu dominujących pomarańczowych, czerwonych i złotych barw. Następnie jest tam sporo aut na ulicy. Widok naprawdę apokaliptyczny.

Podsumowujmy Constantine to naprawdę dobre komercyjne kino. Próbuje przemycić wiele przyziemnych wątków, że się tak wyrażę. Jednak naprawdę je doceniam za same starania zrobienia z tego czegoś więcej niż czystej komerchy. Z drugiej strony można potraktować, jak próbę zdobycia dodatkowych punktów tanim kosztem. Niech każdy z was samo oceni, jak to jest naprawde.
Udostępnij:

Ciche grillowanie w Silent Hill (Halloween Edition)

Maszyna ruszyła pełną parą i nie ma się zamiar zatrzymać następna stacja: Silent Hill.

O ekranizacjach gier można pisać dużo i to w nie najlepszym świetle. Więc szykujecie się na ciche grillowanie na Cichych Wzgórzu. 


Zanim zacznę podpiekać tę produkcję filmową parę słów wstępu, żebyście wiedzieli co i jak. Nie będzie to recenzja, w której będę odnosił się jako adaptacji kultowej serii, a wyłącznie jak do zwykłego filmu grozy, (którym nie jest).

Silent Hill miał premierę w 2006 r., czyli hen dalekiej przeszłości, gdzie liczyło się jedynie zawartość w rozrywkowym kontekście. Jednak nie mogłem się oprzeć, aby pod nosem w czasie seansu dodawać wszelkie możliwe prześmiewcze komentarze w stylu aktywistów lewicowych.

Najważniejszą sprawą jest to, że groza odgrywa tu drugorzędną rolę, jak każdym akcyjniaku. Raz na jakiś czas z pełną powagą pojawia się coś mające wmówić mi: czarne to białe i na odwrót. No, a tu jedzie mi czołg.


Od momentu kiedy tylko główne bohaterki trafiają do miasta we mgle, a tutaj z jakiegoś powodu w popiele i trujących oparach, czy innym dymie. Zaczyna się koncert wydarzeń będącym oczywistym do przewidzenia. Nie zabrakło monstrów i innych cudaków. Najbardziej kultowe maszkary też dostały swoje 5 minut. Jednak po kiego grzyba wsadzili je tam?

Nie odgrywały swoich tradycyjnych ról, no ok. Jako mięso armatnie do bicia się sprawdziły. Jednak kultowe pielęgniarki pokazują się zaledwie raz. Natomiast Piramidogłowy, który się „przefarbował” na czarno machnął parę razy swoją "szabelką" i poszedł, gdzieś chen przed siebie.

Czy on nie miał mieć jakąś symbolikę odnoszącą przypadkiem do osoby mającej coś na sumieniu? Coś tam na serwisach fanowskich o tym pisano, ale ekipa chciała go tylko dodać, bo tak wypadało. Zresztą reszta skończyła podobnie. Jednak w tej całej brei zrobiono coś dobrze. Zacznę od świetnie dobranych protagonistek (jeśli wiecie, co mam na myśli). Żarty na bok, podobnie jak w serii gier nasze strong feminy spotkają bohaterów niezależnych mających swoje własne historie.


Kiedy minęło dobre pół seansu wreszcie coś się ruszyło. Mimo ponownych zmian względem oryginalnego uniwersum dodano nowe origins miasta Silent Hill. Paradoksalnie wstawienie tam nowego kultu rodem z Salem nieco uratowało tą bieda produkcje. Wątek fanatyków palących wszystko i wszystkich na stosie został napisany jak najbardziej poprawnie.

Nie będzie to jakiś szał ciał, lecz poprawnie przedstawienie hermetycznie zamkniętej sekty. Uwielbiającej grillować niewiernych i sługi diabła. Kolejna niezłą odskocznią był wątek (toksycznego białego samca). Nie mogłem się nie oprzeć, aby tego nie wtrącić, bo liczna symbolika i przedstawienie bohaterów było naprawdę bardzo wymowne. Teraz bardziej na serio. Równoległe z przedstawieniem dantejskich scen postanowiono dać pewien kontrast.

Tutaj cały na biało wychodzi ojciec małej, który szuka swojej rodzinny. Wszystkie wydarzenia, w których występuje skąpane są w jasnych słonecznych barwach. Dwa różne światy i pokazanie jego bezradności. Oprócz tego oczywistego faktu widz dowiaduje się, co dokładnie miało miejsce. Konsekwentnie pociągnęli nową wersję, co jest jak najbardziej na plus.


Wszelkie rzeczy bezpośrednio z tym związane zostały domknięte. Jaśniej już nie dało się wyjaśnić i nie zostawiono pola do interpretacji. Jednak odnosi się to tylko do samej sekty, bo kim były potwory, nie wiadomo oprócz jednego. Nazwałem go jogin, jak zobaczycie sami to zrozumiecie.

Teraz o oprawie wizualnej. Dodano wiele prawdziwych fizycznych dekoracji zamiast stricte samego CGI. Tego ostatniego też nie zabrakło i naprawdę chętnie korzystano. Najbardziej zastanawiało mnie podzielenie dnia na względnie bezpieczny i noc będąca sygnalizowaną przez ryk syren.

Obecnie ogrywam oryginalną wersję Silent Hill 2 i jakoś tam monstra są cały czas. Napiszcie w komentarzach, czy jest to jakieś nawiązanie do którejś części, czy wymysł scenarzysty. Straszaki jako takie zestarzały się naprawdę odczuwalnie, a wszelkie dzieła komputeropochodne walą po oczach. Mimo szczerych chęci przestraszyć się tego nie da. Pochwale natomiast za otworzenie monstrów. Powiedzieć można, że żywcem wyciągnięto je z gier, co naprawdę zadowoli każdego fana gier.

Podsumowujmy, czy warto obejrzeć Silent Hill? Jak się nie ma presji na wierność z materiałem źródłowym, a jedynie liczy się na względnie zjadliwą rozrywkę to jak najbardziej. Mimo że film nie jest horrorem zawiera liczne gore sceny. Nie radzę w związku z tym zajadając się czymś, bo może zemdlić. Ocena końcowa 6.5/10.

Udostępnij:

Retro recenzja Return to castle Wallenstein (PC) (Halloween Edition)

Jeden retro przebój, był. Pora na kolejny hit z lat 2000-nych. Sprawdzę, czy stare jest dalej jare.

Jak już się rozkręciłem z tematyką wojenną pora na kolejny szlagier Return to Castle Wolfenstein. W normalnej recenzji, jaką zwykle piszę zacząłbym od omówienia fabuły lub rozgrywki zależnie, co było bardziej istotne.


Tym raz pierwsze akapity pójdą o fatalnym stanie technicznym Wolfenstein na Win11. Nim w ogóle zaczniecie się grać trzeba pamiętać, o paru istotnych szczegółach. Dopuszczalna rozdzielczość, po której nie wywali do pulpitu jest 1600x1200. Następnie, w momencie zaliczenia wpadki trzeba czym prędzej wczytać ostatni zapis. Jeśli się tego nie zrobi to i tak zobaczy się pulpit.

Zabawne jest to, że parę razy i tak to się stanie. Innymi problemami jest wyłapywanie przez system, jaki wczytuje się stan. Wielokrotnie cofało do wcześniejszego i nie wynikało to z faktu błędnego kliknięcia. Na dokładkę dorzucę coś ekstra. Kiedy Blazkowicz trafia do katakumb wypaliłem w zombie z snajperki. Skutkiem tego było zablokowania się moba, a jeśli komuś było mało to wszelkie skrypty aktywujące dalsze wydarzenie zablokowało. Strzelanie nic praktycznie nie pomogła, ale granty jak najbardziej dały radę.

Co tu teraz napisać? Oprócz tego: mimo swoich lat gra posiada multum błędów. Nie są one jakoś szczególnie oryginalne. Problem leży nie w rodzaju, a ilości hurtowej. Pocieszające jest to jak mało szkodliwy poziom przedstawiają.


To, co wyróżnia Return to Castle Wolfenstein na tle dzisiejszych produkcji to totalny brak mapy, czy czegokolwiek pokazującego gdzie iść. Szuka się praktycznie wszystkiego, co jest tylko możliwe. Zaczynając od wyjścia, które niekiedy jest niewidoczna, a kończąc na skarbach. Dla uproszczenia wystarczy pamiętać o znanej zasadzie graczy. Jeśli trafiasz na nowych wrogów to jesteś na właściwym szlaku.

Dlatego oczy trzeba mieć dookoła głowy, bo naprawdę lubią ukryć dalsza część trasy. Takie nietrzymanie za rękę jest mało hardcorowe. Raczej pokazuje brak pomysłu jak subtelnie wskazać kierunek do następnego celu.

Jest to idealny moment, aby zapoznać się ze wszelkimi mechanikami walki z jakich się używało przez całą kampanię. Początkowo nazistów będzie się odbierać jako gąbki na kule. Negatywne wrażenie potęgować będzie do tego eksploracja, która nie daje za dużo frajdy. Ale spokojnie, jak się człowiek wkręci to jakoś to idzie.


W czasie pierwszego pobytu w zamku mogę pochwalić za próby wstawienia Uber naziolek. Patrzenie jak się skradają i stosują jakąś taktykę było naprawdę uroczę. Nie ma co się oszukiwać. Miały być do pozory i łatwo wykorzystać ich zachowanie przeciwko nim. Z drugiej strony potrafiły jeszcze szybciej niż normalni żołnierze zabrać całe hp. A że nie łaziły pojedynczo to trzeba było się ciut pomęczyć. Jednak, aby było ciut urozmaicenia dodano bossa. Okraszoną to odpowiednim zwieńczeniem Uber Helgi, czy jak jej tam było. Pomniejsza generyczna antagonistka.

Boss, który potem się pokazał miał ciekawego i zabójczego skilla. Jednak łatwo było sobie z tym poradzić i jego overkill praktycznie nic nie robił. Pomniejsze zombie były raczej ozdobą, a niż realnym elementem w walce. To, co jednak najbardziej przyciągnie uwagę są nowi przeciwnicy, którzy, naprawdę potrafią przyciągnąć zwrok swoim wyglądem. Nie będzie to spoilerem jak dodam, że są oni z piekła rodem. Oprócz unikalnego wyglądu lubią wychodzić z najmniej oczekiwanego miejsca.

Podsumowaniem był kolejny boss. No kto by się spodziewał... Jak się tylko wie, jak zablokować jego op skill to praktycznie staje się zwykłym potworkiem. Mała przeszkoda dla formalności. Tego co mnie wytrąciło z immersji było wstawienie misji skradankowej. Wykryją cię to koniec. Pytam się, po co coś takiego w grze nastawionej na radosną rozwałkę? Spory to minus, oby dalej było lepiej.


Ciąg dalszy z misji skradankowej. Sam pomysł wstawienie tego można uznać za pomyłkę. Sposób, w jaki jest się wykryty to jakiś zamach na logikę. Alarm potrafi odpalić się niezależnie od sytuacji. Teoretycznie muszą npc go ręcznie uruchomić i jest to nawet pokazane na pewnym etapie misji. 

Bywa i takie sytuacje, że hałas nie robi żadnego wrażenia i można sobie poszaleć. Jest to raczej wyjątek. Innym razem pomaga szybki zapis. Jednak i tutaj pojawia się kolejne ukryte możliwości Si, potrafią one po wczytaniu gry cudownie wykryć obecność protagonisty. W innych tytułach tego typu po jakimś czasie boty powinny się zrestartować i wrócić do obserwacji. Tutaj tak nie jest.

Mimo, że można odstrzelić syreny to nie spowoduje wyłączenie alarmu. Wielka szkoda, nie wykorzystano niesamowitego potencjału, jaki sami stworzyli. Do tego pojawił się kolejny błąd. Gra traktuje wszystkie quick save jako jeden i ten sam. Na dokładkę nim się gra ponownie wczyta można jeszcze pochodzić po lokacji i eliminować wszystko co się podwinie pod rękę. Dawno nie grałem takiego technicznego gniota.


Po jakże kiepskiej misji skradankowej gra powróciła na właściwe tory. Radosna walka z coraz to większym arsenałem. Nie wzrasta w zastraszającym tempie. Doceniam jednak nowe giwery, które można wykorzystywać do dalszej eksterminacji.

To, co w późniejszej części Wolfenstein spełnia się najlepiej to odpowiednie rozłożenie amunicji. Nie tylko tej, której można zebrać od przeciwników, ale i leżącej swobodnie w magazynach itp. Dzięki tak przemyślanym zabiegowi gracz nie wytrąca się z tempa rozgrywki.

Jest jednak coś, co może to zrobić. Są to raczej wyjątki, ale zawsze. Jak się dostaje do dyspozycji potężny karabin który sieka tysiącami kul to oczekuje się jakieś fali. Nie musi być to armia. Nie te czasy i możliwości platform do grania. Jednak wypadałoby, aby grupka jakaś wyszła. Zamiast tego czekają grzecznie gdzieś z boku, aby dopiero po zauważeniu ich raczyli zareagować. O dziwo powtórzeniu stanu gry Si odpala inny skrypt i potrafią wyjść ze swojej "strefy komfortu".


Kolejne misje, kolejne absurdy. Po misji skradankowej, której wciąż nie mogę przeboleć. W ramach "urozmaicenia" dodano czasówki. Ale o co chodzi? Pewne etapy misji wymuszają, aby coś wykonać w ułamku sekundy. Nie byłoby to jeszcze takie złe jakby nie mogło zniszczyć wszystko, co się zrobiło. Szybki zapis to najczęstsza forma zachowania postępów. Nie będąc świadomym owej niespodzianki można sobie rzucić potężną kłodę pod nogi. Zalecanym zrobić standardowy save na początku misji.

Nie przewidziano automatycznego zapisu. Oznacza to, że w razie wpadki będzie trzeba cofnąć się bardzo daleko wstecz lub liczyć na cud i jakoś się uda. #MnieSięUdało. Potem dla odmiany ktoś stworzył pra, pra przodka SuperHot. Żołnierze ustawieni w taki sposób, aby trzeba było nauczyć się ich pozycji, by przeżyć.

Dołożenie mini bossów można uznać za zaletę Nie są oni jakoś szczególnie zaprojektowani. Ciężkie wolne ze sporym atakiem. Można próbować wykorzystać niecelność botów, która jest ewidentnie dodana. Nie można jednak doczepić się, jak chcą to potrafią trafić i to z byle czego. Zabawne jest, że broń większego kalibru jak bazuka niekoniecznie zadaje obrażenia w swoim najbliższym polu rażenia. Pocisk poleci pod nogi i zada tyle 0 krytyka.


Następny boss miał naprawdę porządne kopnięcie. Najpierw jeden dla rozgrzewki, a potem coś na poprawkę. Walka z nim przypomniała mi o Poważnym Samie 3, gdzie też w walce jednym z ostatnich szefów należało wykorzystać obiekty niezniszczalne, by mieć realne szanse na szybkie zwycięstwo. Dla lepszego samopoczucia dostaje się naprawdę elektryzującą broń.

Jestem zszokowany finałowymi etapami kampanii. Okazało się one znacznie trudniejsze niż sam finałowy Boss. Rozstawieni regularnie Uber szwaby były większym problemem.  Trzeba po prostu mieć wyrobiony zwyczaj robienia zapisu, ale nie szybkiego. Warto robić normalne, aby nie utknąć w martwym punkcie.

Jak się zestarzał Return to Castle Wolfenstein? Jest to wciąż grywalna produkcja, ale nie będę jej gloryfikował tylko z powodu bycie klasykiem. Grafika jaka jest każdy widzi. Wszystko kanciaste i to jest jak najbardziej zrozumiałe i akceptowalne. Lecz nie będę, aż tak ochał i achał nad samą rozgrywką. Jest w porządku i nic poza tym. Bossowie to jakiś śmiech na sali z finałowym na czele. Przykre jest to, że gra, która kosztuje ok, 20 zł na Steam nie dostała oficjalnej łatki pod najnowsze Windows. Ocena zostawiam otwartą. 

Udostępnij:

Retro recenzja BloodRayne (GameCube) (Halloween Edition)

Było trochę filmów to teraz pora na... Chwila, gdzie te notki, a tak! Mam, a nie to lista zakupów do biedry. O jest, dziękuje za wytrwałość tym, co jeszcze czytają.

BloodRayne to naprawdę porządny kawałek oldschool. Nie oczekujcie to jakiejś wybitnej historii zapadającej w pamięć. Choć w kilu momentach zacząłem się zastanawiać ile jeszcze można ciągnąć te „niespodzianki”. Są one jednak jedynym elementem, który wybijał się w ciągu tych kilku godzin kampanii.


Nie ma co zdradzać ze elementów fabularnych, bo i schemat jest prosty jak konstrukcja cepa. Lecz trzeba napisać co nieco o tym potraktowanemu po macoszemu kawałkowi gry. Protagonistka ma bardzo drętwy sposób mówienia. Jednak jeśli byłoby komuś jeszcze mało, to kochani Niemcy mówią jeden i ten sam tekst. Raz jeden zdarzyło się im powiedzieć coś innego. Przy tym misja z prezentami w Gothicu to całkiem inna liga.

Tutaj wtrącę małą ciekawostkę. Dialogi, jakie wypowiadają bossowie może się różnić zależnie od platformy. W przypadku bliźniaków jestem tego na 100% pewny. Pozostałych przerywników nie sprawdzałem. Dorzucę jeszcze jedną ciekawostkę w jednej z ostatnich misji w cut scene pokazuje się naziol, a następnie trafia na minę. Po ponownym wczytaniu tego etapu powoduje, że można zobaczyć kolejne modele żołnierzy III Rzeszy w BloodRayne.

Nim przejdę do samego mięsa (mieszane, mieszane) warto się pochylić nad systemem sterowania itp. Trzeba nauczyć się wyczuć odległość skoków. Pierwszy akt to jednak wielka platformówka, woda natomiast to "lawa". Rayne lubi zahaczyć o krawędzie budowli będących powyżej. Zauważyłem nawiązanie do klasycznych fps z lat 90-tych i niczym Doom awatar protagonistki okazuję coraz gorszy stan zdrowia wraz ze spadkiem HP.


W przypadku zgonu zaczyna się poziom od nowa. Nie przeszkodziło to jednak, aby dać "możliwość zapisu" stanu gry. Jak już się człowiek przyzwyczai do skoków to największa przeszkoda zostaje pokonana. Przez kolejne poziomy dostaje się ten sam zestaw przeciwników.

Wraz z zaliczeniem kolejnych celów dostaje się kolejne umiejętnościami od mentorki. Bonusem jest naturalna ewolucja w sztukach walki. Jednak krwawy szał (tłumaczenie własne) sprawia, że pół wampirzyca staje się overpower. Wzrasta odczuwalnie siła jak i odporność. Praktycznie jest to God Mode. Żeby nie było, traci się powolutku życie, ale jest to na tyle symboliczne, że nawet się nie zwraca na to  uwagi.

Bardziej niż tym zwróciłbym uwagę na ciekawe rozwiązanie w dostawaniu się do budynków. Jeśli wymyśli się jakiś logiczny sposób, aby się tam wejść to tak będzie. Oczywiście trzeba pamiętać o podstawowej metodzie. Chodzi o osłabione części ścian. Widać spory nacisk na pokazanie możliwości niszczenia otoczenia i krojeniu przeciwników na plasterki.


Skoro już mimochodem wspomniałem o oponentach to teraz skrobnę parę słów o nich. Początkowo dostaje się mięso do bicia z horrorów klasy b. Zaczynając od pająków, a kończąc na zombie w kilku wydaniach. W samouczku uczą jak się dobierać do nich po cichu i wykorzystywać wszelkie możliwości eliminacji. Skończy się to tym, że "zacałuje" się ich wszystkich na śmierć. W przypadku szeregowych przeciwników do samego końca będzie tak skakać od kwiatka do kwiatka. 

Sytuacja zacznie się zmieniać, dopiero jak się rozpocznie wybijanie jednostkę specjalną G.G.G. Tam oprócz oczywistych bossów dodani zostaną mini szefowie mający możliwość obronić się przed atakami specjalnymi. Najzabawniejsze jest fakt, w jakiej kolejności się atakuje. W niektórych sytuacjach można przez to szybko zobaczyć menu. W czasie eksploatacji można pominąć pewne miejsca. 

Generalnie wrogów opcjonalnych jest więcej niż potrzeba. Może to spełnić dwie funkcje. Apteczki, czyli regeneracji życia poprzez wysysanie krwi i dodatkowej przeszkody w dotarciu do punktu kontrolnego. A bywa to niekiedy naprawdę upierdliwe. W ramach urozmaicenia dochodzi bullet time. Jeej "bardzo przydatne" zwłaszcza będąc i tak koksem.


Idzie misja za misją. Myślałem, że podkreślanie interaktywności z wszystkim, co się da. Jednak dopiero walka z pierwszym bossem pokazało, jakie rzeczy twórcy stawili sobie za punkt honoru. Natomiast za kilka lat w DeadSpace będzie powtórka z rozrywki. Bossowie natomiast są napisani trochę sztampowo, jak na dzisiejsze standardy. Jednak wtedy ich przepełnione pychą styl bycia mógł się sprawdzić. Jednak w kontraście stoi walka z takowym jegomościem. Latanie po kościele i ganianie się za typkiem w mobilnym mini czołgu jest dość lipne.

Sala kolumnowa dawała pewne wyrównanie szans. Jednak jak zaczęło się, zanim ganiać i weszło się w trym slowmotion robi się żałośnie. Czemu? Bo typek jest równie szybki. Gracz jest zmuszany biegać i kryć za kolumnami i ładować się "niemieckimi soczkami".

Paść, prawie że się nie da, bo ładuje się co chwilę. Problem może wystąpić jak się Npc się zatnie na kolumnie. Większy problem jest pewne upodobanie devów do robienia małych aren z multum naziolami. Jeden błąd i powtórzyć należy całą czasochłonną walkę.


Nie wspomniałem o strzelaniu. Z jednej strony brak celownika. Strzał i zaliczanie jak w Wolfenstein 3D. Lecz po wejściu w slowmo widać poszczególne pociski. Wspominałem o tym jak nałożono nacisk destrukcji otoczenia? Prawdziwy majstersztyk. Druga połowa to proste zagadki, w których dalej główna bohaterka prowadzi za rękę. A mówili, że dziś jest za łatwo.

Ostatnie etapy to już sieczka. Nie, żeby wcześniej nie było. Bardziej chodzi o to, że nie są one celem samym w sobie. Widziałbym w nich coś w rodzaju biegu przełajowego. Celem było zaś załatwić, a jakże kolejnego oficera. Zaś w finale Rayne zabłysła niczym Jaś Fasola jadący w LA i serdecznie "pozdrawiający" mieszkańców miasta.

Teraz przyszła pora na wszystko, co zapomniałem lub nie pasowało wyżej. To, co jeszcze wyróżnienia te produkcję jest podejście do kobiet. Bo jak pokazać groźną panią naziolkę? Dekolt do pasa i wielkie cyce. Dziś już by leżeli kwiczeli. Powrót do wątków paranormalnych dodaje dobre rozwinięcie fabularne. Po krótkiej przerwie, jaka jest między wstępem, a Niemcami została naprawdę zgrabnie zasygnalizowana. Przyjęto formę grozy w tym wypadku najpierw tajemnicze morderstwo, a potem dźwiękami otoczenia, śmiechem itp.


Nie zabrakło kropki nad i, co jest naprawdę dobrym zabiegiem. Dodanie też etapu pod tytułem: wiej, było to wyjątkowym podbiciem adrenaliny. W 2002 r. to mogło budzić grozę, ale teraz jedynie podziw, jak ktoś zaprojektował przerywniki filmowe.

Podsumowując BloodRayne na GameCube to niezły kawałek gry, który warto nadrobić. Ma swój urok i to zamiłowanie do pokazania możliwości sprzętowych. Fabuła nie jest co prawda wybitna, lecz soczysty gameplay nadrabia wszelkie niedociągnięcia. Ocena końcowa 7.5/10
Udostępnij:

Sleepy Hollow, czyli morderstwo z piekła rodem (Halloween Edition)

Początek był dobry, ale kontynuacja będzie jeszcze lepsza. Wraz z jedzeniem rośnie i apetyt. Radzę zapiąć pasy, bo ruszamy śladem Bezgłowego Jeźdźca.

Jak obiecałem, tak też czynię. Sleepy Hollow jest moją kolejną stacją docelową. Tajemnicze morderstwa, gdzie każda z ofiar traci głowę. Jak tu napisać, aby nie dać za dużo podpowiedzi? Inaczej, jak napisać, by was zainteresować, lecz nie zdradzić szczegółów. Są one jak rodzynki słodkie i dobrze ukryte. Ktoś postanowił wrzucić ich aż za dużo tym razem.


W Sleepy Hollow będę śledzić losy młodego komisarza (Johnny Deep) wierzącego w potęgę umysłu, a równocześnie będącemu jak najdalej od Boga. Jakbym miałbym napisać tu i teraz jego krótką charakterystykę, to wyglądałaby tak:

Obiecujący stróż prawa z trudną przeszłością, będącą jego własnymi demonami. Wielokrotnie straci przytomność lub obleje go potem przerażenia. Nie jest to oznaka słabości, a siły, bo walczy z samym sobą.

Teraz wrócić należy do początku tej wyjątkowo krwistej historii. Nawet nie zdajecie sobie sprawy, jaki byłem zaskoczony kiedy zobaczyłem, kto wcielił się w epizodyczną rolę sędziego. Nie będę wam zdradzał, ale zapewniam, że niespodzianka będzie naprawdę przednia. Co tu dużo mówić... Plejada co ważniejszych osobistości będzie bardzo dobrze znana z innych głośnych maga produkcji.


Jedną kwestię trzeba już teraz stwierdzić. Nie jest to horror, ale kryminał z końską dawką paranormalnych zjawisk. Od samego początku, czyli już w samym mieście, gdzie dokonały się zbrodnie, coś jest nie tak. Niczym w zjawisku optycznym mamy nałożone na siebie dwa obrazy, które tworzą iluzje trzeciego. Jest to maska, za którą kryje się ludzka niegodziwość.

Każda scena, mająca mniejsze lub większe oddziaływanie, jest istotna. Tylko to, co jest widoczne, ale nie ma zamiaru tego pokazać, co ma odsłonić, jest tą właściwą. Bardziej już zagmatwać się nie dało (śmiech). Nie można nie zauważyć, że oprócz typowej gry aktorskiej, do jakiej przyzwyczaił Johnny Depp, jest coś jeszcze. Warto łączyć kropki ze sobą, bo mogą doprowadzić do czegoś znacznie większego.

Niczym Herkules Poirot trzeba wysilić szare komórki, bo całej prawdy mieszkańcy nie zdradzają. Natomiast odpowiedź na pytania jest cały czas w zasięgu ręki młodego komisarza. Skoro przy nim już jestem. Jego metody nowatorskiego podejścia do sprawy były naprawdę intrygujące. Pełno w nich spontaniczności, ale i solidnego fundamentu. Koniec, końców doszedł do tego, co naprawdę miało miejsce.


Jak się natomiast przedstawiają pozostali aktorzy z tego spektaklu? Nie mogę napisać złego słowa. Wyraziści i naprawdę sugestywni. Nie było tam jakiejś sztucznej teatralności, czy innego przerysowywania, niemającego za wiele wspólnego z porządnym odgrywaniem ról. Jednak jest coś, czego nie jestem w stanie przeboleć. Wszelkie dekoracje, ściślej rzecz biorąc, miasto, bardzo źle się zestarzało. CGI wali na kilometr i nawet z największą chęcią nie da się nie zwrócić na ten element uwagi.

Inaczej ma się sprawa, jak pierwsze skrzypce odgrywa Jeździec. Tutaj mogę powiedzieć krótko: graj, muzyko. Krew i terror wywala się z każdego milimetra ekranu, a jak się doda odpowiedni system audio, to klękajcie, narody.

Podobnie jak w Horrorze Draculi, finał był naprawdę miodny. Nie ma co owijać w bawełnę początek musi wzbudzić zainteresowanie, tak też trzeba domknąć wszystkie wątki. Zrobiono to wszystko z hukiem.

Czy warto obejrzeć Sleepy Hollow? Słyszeliście o pytaniu retorycznym? Jeśli nie to sprawdzicie i czym prędzej bierzcie się za obejrzenie tego wspaniałego filmu.

Udostępnij:

Retro recenzja filmu Horror Draculi z 1958 r. (Halloween Edition)

Po kolejnej przerwie ponownie wracam do aktywnego publikowania postów na blogu. Jak co roku obchodzimy Halloween. Na pierwszy ogień pójdzie Horror Draculi z 1958 r.

Kino retro to ma do siebie, że rządzi się swoimi prawami. Nie inaczej jest i tutaj, gdzie groza jest bardziej symboliczna. Nie zmienia to jednak faktu, że wciąż potrafi zachwycić odbiorcę swoim kunsztem.


Jak ktoś zgłębiał temat klasycznego horroru ten wie, jak diametralnie różni się od tego, co dziś znamy. Mrok, jaki się wylewa, jest bardziej subtelny i mający sygnalizować zło czające się w cieniu. Natomiast pierwsze skrzypce odgrywa wciąż wątek obyczajowy.

W Horrorze Drakuli mamy pokaz umiejętności gwiazd wielkiego ekranu. Nie będę ukrywał, że to właśnie z powodu Christopher Lee wcielającego się w hrabiego sięgnąłem po ten film. Muszę wrzuć małą ciekawostkę, która psuje logikę całej tej produkcji.

Jak wiadomo, księżyc nie świeci własnym światłem. Jedyne, co robi to odbija promienie słońca. Jest to o tyle istotne, bo to największa słabość wampirów. Czyli wszystko, co się tam dzieje nie ma prawa bytu. Tym razem trzeba przymknąć oko na pewne fakty.


W czasie seansu reżyser chciał nakreślić charakterystykę owego monstrum. Miało to pomóc widzowi lepiej zrozumieć, jak funkcjonują te piekielne siły, a do tego wstawić sztywną ramę interpretacji. Wampiry zależnie od podań ludowych mogą się od siebie różnić, a więc warto to ujednolicić na rzecz filmu.

Horror Draculi bardziej, niż w gatunku grozy widziałbym jako swojego rodzaju dramat. Wielokrotnie bohaterowie powtarzają, jaką mantrę słowa o potępieniu i jednym sposobie ocalenia duszy przed złem. Tego czego, o czym się mówi za dużo to fakt, co musieli przeżyć ludzie żyjący w okolicy zamku. 

Interesującym wątkiem było, co się dzieje z tymi, którzy odrzucają wampiryzm. Mieli oni zmieniać się w zombie. Nie rozwinięto bardziej tej myśli, wielka szkoda. No dobrze, teraz warto się przyjrzeć rozwojowi wydarzeń, a wraz z nim pojawiającymi się osobistościom.


Harker pierwszy z łowców pokazuje się w ciągu dnia w zamku hrabiego. Jak później się dowiaduje widz, w tym czasie wampiry powinny walić w kimono (spać). Jest nawet list informujący od hrabiego o jego nie dyspozycyjności. Nie przeszkodziło to jednak jemu pojawić się w dosłownie kilka chwil. 

Umowne przyspieszenie czasu można jeszcze usprawiedliwić czasem na pokazanie całej fabuły. W późniejszej części tej przygody już dokonano korekty. Harker informuje o porze dnia, jaka właśnie jest. Powiem więcej, nawet zrobią dramatyczne ujęcie na okno, w którym dzień zmienia się w noc w ułamku sekundy, magia i kurtyna…

Głupotek w zachowaniu poszczególnych osób jest znacznie więcej. Źle się wyraziłem. Lepiej ująć to można było brakiem pomysłów, jak domknąć ich historie. Inaczej wyjdzie jak z kartonami, które zabiły Hankę Mostowiak w M jak Miłość.


Tutaj mały spoiler nie będzie jakiś szczególny, ale jak coś ostrzegałem. Narzeczona Harkera w ramach zemsty pada ofiara Draculi. Koniec końców zostaje pokonana, ale diabeł tkwi w szczegółach. Nie postawiono na jakąś wymyślną walkę, przez którą została zneutralizowana. Nadzwyczajnie uciekła do swojego sarkofagu i przycięła komarka. Do szczęścia mogła już sama wbić sobie kołek.

Kolejną niespójnością w wewnętrznej logice twórców był sposób, w jaki Dracula po raz kolejny dostaje się do kolejnej ofiary. W pierwszym przypadku wystarczyło rozstawić czosnek i zamknąć okna. Później ponownie zabrakło kreatywności jak przeskoczyć kolejną  przeszkodę, która sami sobie postawili. Nie było tym razem "ochotnika" do usunięcia kwiatów czosnku. W związku z tym wszedł i już.

Sam doktor Van Helsing nie wiedział jak to zrobił. Ubawiłem się przednio, jak to zobaczyłem. Takie zabiegi wytrącały z immersji. Wniosek, jaki powinni wyciągnąć twórcy powinien być taki: mniej ograniczeń dla antagonisty. Wtedy wszelkie niewygodne momenty dałoby się zwalić na jego moce.


Teraz parę słów o doktorze. Wcielający się w niego Peter Cushing błyskotliwe oddał złożoność doktora. Z jednym małym wyjątkiem, o którym pisałem wcześniej. Tutaj jak po nici do kłębka dochodzi się do sedna sprawy, starcie dobra ze złem. Warto pochwalić finał za znacznie podbicie aspektów wizualnych. Podobnie jak w Nosferatu – symfonia grozy nie mogłem się przestać zachwycać nagraniom po klatkowym tak i tutaj człowiek rozpływał się nad tradycyjnymi efektami specjalnymi.

Na koniec wisienka na torcie! Saruman, tfu Dracula, czyli sam Christopher Lee. Jego pierwsze wejście jako groźny wampir naprawdę bezcenne. Oddał sama esencje księcia ciemności pomimo młodego wieku. Nawet jak się nie znało obsady filmu można go poznać go bez problemu. Nie mogę nie dopisać tego, ale moim zdaniem za mało pokazana go w czasie całego seansu. Jasną sprawą było, że miał być niebezpieczeństwem czającym się gdzieś na progu domu, ale nie mogę przeboleć, jak mała go pokazano.

Podsumowując, Horror Draculi to uczta dla koserów dobrego kina. Nie można co prawda przymknąć oczu na błędy, jakie miały tam miejsce. Lecz obraz ten mimo wszystko broni się swoją jakością, która oddali aktorzy jak sir Christopher Lee na czele.
Udostępnij:

Translate

Czytelnicy

Wyświetlania